Zaćmienie - ebook
Zaćmienie - ebook
„Ta historia pana zmieni” – powiada jeden z bohaterów powieści do mężczyzny, szukającego miałkich atrakcji na plaży. Zmieni, czyli otworzy oczy na świat inny, świat intrygujący, bo przesycony tajemnicą, świat nie z tej ziemi.
Literatura rozrywkowa oferuje dziś wiele takich światów-półproduktów, światów-wytworów nowoczesnych technologii. Tyle że zwykle gubi się w nich człowiek. Marta Magaczewska całą siłą sugestywnego pióra buntuje się przeciw tej tendencji: przeciw uprzedmiotowieniu człowieka, przeciw traktowaniu kobiety jako rozrywki, przeciw miłości jako zetknięciu naskórków, jak pewien typ relacji męsko-damskiej trafnie określił Chamfort. Autorka „Zaćmienia” umieszcza swych bohaterów wśród malowniczych pejzaży Bretanii, ale uwagę koncentruje nie na egzotyce przyrody, lecz na pełnym napięcia byciu – gestach, słowach i milczeniu – mężczyzny i kobiety. Tworzy obraz zagadki nietypowej, dowodzi tego, że nieogarnionym i niepoznawalnym kosmosem potrafi być jedna drobna, krucha ludzka istota dla drugiej.
Bohaterka powieści – Lydia-Mara-Vivienne – jak ptak niebieski wyrywa się w przestworza i właśnie tym swoim istnieniem na granicy światów przyciąga i zastanawia. Czy mężczyźnie, który zechce jej towarzyszyć, zdoła uświadomić, czym jest prawdziwa miłość, czy też – kaleka i niezdolna do uznania ziemskich praw ciążenia – stanie się jeszcze jednym wcieleniem femme fatale?
Autorka o książce:
„Zaćmienie” to moje poszukiwanie duchowości, bardzo niedoskonałe; najprościej byłoby uwierzyć w Boga. Skoro jednak tego się nie potrafi, szuka się nadprzyrodzonych sił w żywiołach, magnetycznych związków między ludźmi a kosmosem, by przynajmniej nie widzieć świata jako chaosu, a siebie samego jako przypadku.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62247-05-9 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
… dążenia, nieraz podświadome, których efekt
przychodzi dopiero po śmierci, ukryte skarby,
które odnajdą jedynie cierpliwi i wytrwali…
1
Następnego dnia obudził mnie stukot i przeciągłe skrzypienie. To wiatr odemknął połówkę okiennicy. Rozespany, spojrzałem na zegarek. Dziesiąta. Nieźle. Przed oczyma stanęła mi Lydia, co mnie natychmiast zirytowało. Chciałem o niej zapomnieć; próbowałem sobie wmówić, że nie warto o niej myśleć, bo tylko psuje mi krew. Prawda była jednak taka, że nie potrafiłem o niej nie myśleć. Byłem zaintrygowany i chyba najbardziej denerwowało mnie to, że dziewczyna umknęła ze swą tajemnicą.
Goliłem się leniwie, gdy do pokoju zapukano. Pomyślałem o Lydii i, zaskoczony, gwałtownie drgnąłem; maszynka wpadła do umywalki, a na ziemię spadło lusterko. Rozprysło się, oczywiście, na tysiące milionów i jeszcze więcej okruchów. Tymczasem była to obsługa; do pokoju dostarczono śniadanie: bagietka, konfitura z moreli, kawa.
Włączyłem radio. Poranne wiadomości w Radio France.
„ – … wyjechała do Boulogne sur Mer, gdzie miała spędzić wakacje u przyjaciółki, Yvette S. (lat dwadzieścia trzy). Nie dotarła jednak na miejsce. Tego samego dnia o dziewiętnastej na komisariat policji w Boulogne sur Mer zadzwonił mężczyzna, który zgłosił wypadek; miał widzieć, jak pod idącą wzdłuż urwistego brzegu dziewczyną obsunęła się ziemia i spadła do wody z dość dużej wysokości. Na miejscu natychmiast zjawiła się policja, ekipa ratunkowa i pogotowie. Dokładnie przeczesano wskazane przez mężczyznę miejsce. W międzyczasie przesłuchano świadka. Był nim Adrien T. (lat czterdzieści dwa), mieszkaniec Lyonu, który spędzał w tej okolicy wakacje. Podał następujący rysopis ofiary: młoda, wysoka, około sto siedemdziesiąt centymetrów, średniej budowy ciała, długie rude włosy. Ubrana była w brązową wiatrówkę, niebieskie dżinsy i czarne buty. Dziewczyna zbliżyła się nadto do urwistego brzeg i wówczas oberwała się skała pod jej stopami, więc wpadła do morza. Jak się okazało po kilku godzinach poszukiwań, ciała w wodzie nie było. Na świadku Adrienie T. zaciąży oskarżenie o naumyślne wprowadzenie w błąd policji i służby ratowniczej, zostanie obarczony kosztami akcji ratunkowej, a być może oskarżony o zabójstwo…”
Pstryk.
Nie mogłem jeść, było mi zdecydowanie niedobrze. Pomyślałem, że różne zdarzają się nieszczęścia. Łyknąłem tylko kawy i wyszedłem z pokoju, czując, że jeśli dłużej pobędę w tych murach, to się uduszę.
Zdecydowałem, że nic nie zrobi mi tak dobrze, jak kąpiel w zimnym oceanie, więc, choć nie było większych zmian w pogodzie, a temperatura nie przekraczała osiemnastu stopni, postanowiłem popływać. Woda powinna być lodowata i z jakiegoś powodu tego mi było trzeba.
Wsiadłem do samochodu i skierowałem się na Pointe de Plouha nad zatoką St. Brieuc, gdzie najwyższy w Bretanii skalisty brzeg wznosi się na ponad sto metrów nad poziom wody.
Znalazłem dogodne miejsce i zaparkowałem. Nie było nikogo, jeśli nie liczyć starego rybaka, który reperował sieci. Ćmił fajkę i popatrywał spod oka, jak rozbieram się i wskakuję do wody.
Była tak zimna, że w pierwszym momencie straciłem oddech. Zacząłem pływać, by się rozgrzać; po chwili nie czułem już ciała, nie czułem skóry, lecz miało to swoje dobre strony: zimna też już nie czułem.
W lodowatej wodzie nie dało się jednak długo wytrzymać. Wyszedłem po dziesięciu minutach z miłym uczuciem zmęczenia. Zacząłem wycierać się energicznie, by nie skostnieć, wystawiony na zimne podmuchy.
Gdy podskakiwałem na jednej nodze, usiłując pozbyć się wody z ucha, podszedł do mnie rybak, wlokąc za sobą sieć.
– Bohater z pana – wychrypiał, klepnąwszy mnie dłonią w łopatkę. – Zimna woda, co?
– Zimna, monsieur, skóry nie czuję.
– Właśnie… – Zamyślił się. – Pan wie, monsieur – rzekł z wahaniem – tu mało kto pływa.
– Tak?
– W zeszłym roku utonęło tu dwóch takich. – Strzelił śliną.
Obejrzałem się mimowolnie na morze.
– Wypadek?
– No – stary cmoknął – nie jest tu najbezpieczniej. Ale tamci sami się zabili. Skoczyli, o! – pokazał na stromy brzeg.
– Skąd wiecie? Może obsunęła się ziemia…
– My tu wiemy. – Splunął znowu. – Głośno o tym było. Oni nie byli stąd.
– Głupi ludzie, żeby się zabijać.
– Ja tam nie wiem: głupi, nie głupi… A pan co? Turysta pewno, skoro tego nie wie? – Zaśmiał się chropawo.
– Przejazdem jestem.
– No to ładnie… Kościół pan może obejrzeć też, trzy kilometry drogą w stronę Pléhédel. Pan ma samochód?
– Mam, ale ja tam śmierci nie lubię oglądać.
– No, jak pan chce – wychrypiał i znów splunął.
Byłem już suchy. Naciągnąłem golf.
– No, dobrze tak pogadać. Bywaj pan i niech się panu szczęści – pożegnał mnie stary, a na odchodne rzucił: – Ja tam coraz bliżej jestem, to się pogodziłem.
– Z kim? – nie zrozumiałem.
– Z Ankou, starym brachem.
– Z kim?
– Hmm… To różnie… Tego panu nie powiem, bo on się zmienia, w tym roku ten, to znowu ktoś inny…
Nie rozumiałem, co mówił, ale nie dopytywałem, bo mimo grubego swetra było mi zimno i marzyłem o gorącej herbacie.
Podszedł drugi rybak. Przywitał się, zagadał o pogodzie, że zimno. Zaczął nabijać fajkę.
– Kończysz sieć, ta? – zapytał tamtego.
– Już kończę, już. Panu opowiadam, co tu zobaczyć można, żeby czas zabić.
– Plaże mamy ładne, ptaki różne, monsieur – zachęcił mnie drugi i jął zwijać sieć, nie przerywając opowiadania. Mówił z twardym bretońskim akcentem, który jest tak stateczny, że nawet żarty brzmią w nim poważnie.
– Pan zna się na ptakach? – zainteresował się pierwszy.
– Nie.
– Nie? No, szkoda.
– O kościele panu mówiłem, Perro, nie o ptakach – rzekł pierwszy.
– A, to kościoły lubi pan oglądać, monsieur? No, kościół mamy piękny. Ja tam mieszkam obok, w Kermaria an Isquit. Co dzień zanoszę świeże kwiaty Świętej Panience. – Przeżegnał się nabożnie. – Ale teraz, monsieur, więcej w kościele turystów niż takich, co przychodzą się modlić. – Cmoknął z niezadowoleniem.
Pożegnałem się. Odchodząc, usłyszałem, jak Perro parska:
– Cały dzień łażą, calutki. Rano wchodzę do kościoła, patrzę, też siedzi jedna taka, cała czarna. – Splunął.
– Murzynka znaczy?
– Jaka tam Murzynka. Na czarno ubrana, mówię.
Zatrzymałem się.
– A o której w kościele byliście? – krzyknąłem.
– Rano, monsieur, ósma dochodziła! – odkrzyknął. – Zawsze z rana kwiaty Panience niosę, z pustymi rękami nie wypada…
Pomachałem i pobiegłem do samochodu.
Jakkolwiek Lydia zirytowała mnie swym zachowaniem, informacja, że była widziana, bo byłem pewny, że to ona, wzbudziła we mnie ciekawość i niepokój.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziło południe. Nie sądziłem, by siedziała w kościele od czterech godzin; byłem pewny, że już jej tam nie ma. A jednak coś mnie tam gnało, sam nie wiem co. Może mimo wszystko nadzieja i chęć obejrzenia miejsca, do którego ta dziwaczna osoba skierowała swe kroki mimo zmęczenia i problemów, jakie niewątpliwie miała? Jakikolwiek byłby mój motyw, ciekawość zwyciężyła i miast jechać szosą prosto do Plouha, skręciłem do Kermaria an Isquit.