- W empik go
Żacy krakowscy w r. 1549 - ebook
Żacy krakowscy w r. 1549 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 278 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było to roku 1549.
Mężczyzna średniego wieku, ogorzałej twarzy, pospolitych i małoznaczących rysów, szedł ulicą mimo kościoła i bursy wszystkich Świętych w Krakowie. Ubranie jego składało się z kubraka ciemnego podpasanego skórzanym pasem spiętym na błyszczącą klamrę, butów czarnych długich, z których buchaste wywijały się szarawary, i czapki dziwacznego kształtu, z wytartą opuszką. Wiódł on pod rękę kobietę słusznego wzrostu, dobrej tuszy, niegdyś jak widać było z rysów twarzy piękną; ale wdzięki jej teraz już przygasały, lica nabrały barwy jesiennej żółtej, oczy straciły blask, usta z lekka siniały, czoło marszczyło się, policzki tylko zarumienione nieco były, nie rumieńcem młodości i życia, ale czerwonością chorobliwą. – Ta kobieta była to sławna dawniej gamratka krakowska, pani Strelimussa. Strój jej nie różnił się od pospolitego stroju wszystkich mieszczek krakowskich, chyba niezwykłem pomieszaniem kolorów jasnych i wykwintnością na dzień powszedny nie zwyczajną u innych.
Para ta szła samym środkiem ulicy śmiało i bezczelnie, snać pan Tomasz nie miarkował co czynił, albo bardzo był zuchwały, że się tak puszczał dniem jeszcze z tak znajomą kobietą mimo szkoły i bursy, której mieszkance najsrożej zwykli byli podobnego rodzaju niewiasty prześladować.
Zbliżali się ku bursie; przewodnik nie usunął się w bok, nie zwolnił kroku, nie spuścił głowy, ale kobieta ujrzawszy liczny tłum przed bursą i szkołą właśnie wychodzących żaków, targnęła go. On nie zważał pospieszając. Żacy poczęli głośno i wrzaskliwie swawole sobie właściwe, rozsypali się po ulicy, jęli jedni drugich gonić, ciskać na się, krzyczeć i jak konie młode, tylko co ze stajni na swobodzie brykać.
Wiedząc z doświadczenia, że młodzież ilekroć się z nią na swe nieszczęście w ulicy spotkała, nie przepuściła jej nigdy beż urągań i pocisków, Strelimussa niespokojna, zwróciła się do pana Tomasza i ozwała się:
– Panie Tomaszu, mimo iść żadną miarą nie można, wróćmy się i przejdźmy inną uliczką, tyłami. Widzisz ten tłum żaków – oni nas – błotem zarzucą.
Ale pan Tomasz nie chciał w oczach kobiety za tchórza uchodzić a żaków nie miał za Boże stworzenie i myślał, że się im jedną ręką opędzi, to też idąc dalej odpowiedział:
– Oho! oho! cóż to sobie myślicie? albo to mnie straszna ta hołota, te urwisy, żebraki, b……, żeby ich dwa razy tyle było co jest? Śmiało moja panno pókiś ze mną; zuch to będzie, kto z nich nas choć słówkiem zaczepi! Ho! ho! mrówki to, które podeptałbym jak… Żeby ich nie dwa, czterdzieści razy tyla było co jest, pewnie się nie wrócę. Tirelire jak śpiewają we francuskiej ziemi – Ton! ton! śmiało się tylko ujmij za mnie i oczu tak nie spuszczaj! tfu! nigdym się nie spodziewał, żebyś ty otarłszy się między ludźmi przez lat tyle jeszcze się wstydzić i kraśnieć umiała!
Tak dodając odwagi drżącej towarzyszce swojej śmiało się sam zbliżał ku tłumom studentów, mierzył ich pogardliwie oczyma, a niby nie chcący języka ku nim wystawiał.
Lecz zaledwie podeszli tak blisko, że młodzież rozpoznać mogła dokładnie znaną całemu miastu Strelimussę, śmiechy, krzyki, świsty, wrzaski coraz dziwniejsze, głośniejsze, straszniejsze rozległy się długo okropnie po ulicy. Kobieta chwyciła silnie rękę Tomasza i niespokojnie zawołała, zwracając go i targając:
– Wróćmy się wróćmy, na Boga, wróćmy się panie Tomaszu, ja tego nie wytrzymam!
– A patrzcie no patrzcie – ozwały się głosy z tłumu, patrzcie jak ta koszlawa cnota uwiesiła mu się na ręku. – Szubienicznik jakiś, heretyk, ha! ha! hu! hu! błotem na nich! – Jak śmieli iść tak koło szkoły! koło nas! – koło kościoła! – jeszcze się dmie łotr jakby siedział na tronie, błotem na nich! hu! hu! błotem na nich!
Za temi słowy nastąpiły plugawsze jeszcze i kilka garści błota przylgnęło na sukni Strelimussy i jej towarzysza. Pan Tomasz podniósł natychmiast głos i niezważając na prośby kobiety, aby milczał, szedł prędzej, stanął nagle nieporuszony i otaczających go łajać zaczął.
– Łajdaki; obszarpańce! – Cicho! bo was nauczęrozumu! A do szkoły błazny, a do książki gołowąsy!
– Ha! ha! hu! hu! krzyki tylko i łajania zawrzały w tłumie i razem potężny kawał błota zasłonił oczy śmiałemu przewodnikowi. Strelimussa blada, drżąca, wylękła, krzyczała na niego, prosiła aby szedł i szedł prędko, ciągnęła go za sobą, szarpała za ręce – ale napróżno. Pan Tomasz nie uważał na to i stał jak kamień wrosły nogami w ziemię, rozgniewany, rozjuszony, wołając ciągle – ja was nauczę rozumu, ja was nauczę!
– Chodźmy na miłość Bożą – wołała Strelimussa oni nas zabiją!
– Nie bój się przy mnie niczego! krzyczał Tomasz, muszę ich wyłajać. – Łotry! odważyliście się błotem ciskać, czekajcie! ja was nauczę! Jestem sługa siostrzeńca księdza kanonika, słyszycie księdza kanonika! – I wrzeszczał próżno, nie zważając jak go drżąca i przelękniona Strelimussa ciągle bezskutecznie szarpała; a coraz nowe wrzaski, przekleństwa, urągania, śmiechy, zagłuszały go szumiąc bezprzestannie w około.
– Piękna para! śliczna para! – wołali żacy, potańcujcież nam trochę! tu w środku na ulicy! hu! ha! – Nuże patronko niecnot całego miasta! i ty drągalu itd. Ruszajcież się piękne małżeństwo! o! hu! Któren – że to dzień ślub wam dawał? ha! ha! Śliczną masz żonkę panie wąsaty niedźwiedziu! Wdowę po połowie świata! Tańcujcież nam! itd. itd.
Potem gęściejszy coraz sypnął się zewsząd grad kamieni, piasku, błota, trzasek, śmiecia, wody tak żwawo, tak niespodzianie i tak trafnie wymierzony, że w momencie suknie kobiety i jej zuchwałego przewodnika okryte niemi z góry do dołu zostały. Strelimussa drżąca z gniewu i bojaźni, klnąc i chcąc uciekać, napróżno usiłowała wyrwać się panu Tomaszowi i umknąć, on trzymał ją silnie za rękę, stał na miejscu i miotał wszystkie jakie umiał przekleństwa na studentów, którzy wśród śmiechów i krzyków własnych, nie słyszeli nawet jego głosu. Co chwila tłumiły jego słowa kawały błota lgnące na oczach i ustach, na skroni i policzkach; a każde trafne uderzenie witane było od tłumu głośnemi oklaskami i pochwałami. Celowali wszyscy, tryumfował kto trafił, a Tomasz nieporuszony; kiedy nareszcie pomiarkował, że wypadało uciekać, bo nic poradzić nie mógł, ujrzał razem, że z tyłu i z przodu i z boku tłumy młodzieży zastępowały mu drogę. Godne było litości położenie ich, gdyż zapóźno opatrzywszy się, cofnąć się już nie mogli.
Nie licząc słów rozmaitych, które na napastowanych nie wielkie musiały robić wrażenie, błoto i piasek, któremi je obrzucano, liczne kułaki i szturchańce od bliższych, męczyły nieszczęśliwych. Tomasz nawet z gróźb i łajania przeszedł do krzyku w litość i pomoc. Liczny tłum rozmaitego stanu osób zwabiony do okien i drzwi śmiechami i okrzykami zgromadzonych, przypatrywał się i powiększał także ile mógł wzrastający hałas i wrzawę. Mieszkańcy wychodzili z domów, przechodnie stawali i patrzyli na tę parę oblężoną od dzieci i do niepoznania obrzuconą błotem i piaskiem. Ciżba i krzyki rosły co chwila, a Tomasz za późno zdawszy się na prośby Strelimussy aby uciekać, nie mógł już nic poradzić, bo wszędzie gdzie się obrócił, spotykał uderzenia, kamienie i błoto którego już gruba warstwa czerniała na tego twarzy i sukni. Trzeba się jednak było ratować jakimkolwiek sposobem, bo znieść dłużej nie mogli.
Nie daleko miejsca potyczki, ba naprzeciw prawie, stała plebanja, a w niej mieszkał prałat, zacny ksiądz Jędrzej Czarnkowski. Ze drzwi tego domu zwabieni ciekawością, wyszli także słudzy jego. Póki zmierzch nie dozwolił im rozpoznawać w pośrodku znajdujących się osób, śmieli się razem z innemi; lecz gdy jeden, z nich w chwilowem uciszeniu się rozpoznał głos Strelimussy, zastanowił się i namarszczył.
– Hola! zawołał do swoich, jakem zacek bracie Gierwazy, to nasza sąsiadka Strelimussa w tych opalach.
– E, kto? zapytał drugi mały przez nos, zataczając się i przymykając oczy.
– Jakbyś nie znał! przysłuchajno się jeno, a wnet głos rozpoznasz, ta to niedaleka ztąd od pani Julianny tłusta, biała, co ją zwą Strelimussą. Ta hołota, mazgaje, bursarze te, co nam okna wybijają, śmią jeszcze białogłowy bezbronne napastować na ulicy! Już to nie pierwszy raz.
– Tak! nie pierwszy raz! – napastować na ulicy! – odezwał się drugi pijany, ho! napastować!
– Nauczmyż rozumu tych urwipołciów!
– Bardzo dobrze!
– Kijów! – kijów, – a ty weź swoje zardzewiałe szablisko!
– Biegaj waszeć – stoją maczugi dwie żelazem kute, co ja z niemi chodzę, kiedy mnie gdzie ksiądz nocą posyła, jest tam i dwie pono szable, tylko jedna bez ręki, potrzaskamy im łby uczciwie!
– Potrzaskamy, uczciwie! zawołali wszyscy, i dorwawszy się kijów i szabel, zagrzani trunkiem, poduszczając się wzajemnie, rzucili się na tłum studentów pastwiący się dotąd nad bezbronną parą.
Ukazanie się dwóch zbrojnych w ogromne maczugi i szable barczystych i silnych chłopów, dodało odwagi panu Tomaszowi, który puściwszy Strelimussę razem z niemi wpadł na bursarzy. Inni widzowie trzymający w duchu stronę oblężonych, którzy sami nie śmieli się na tłum posunąć, przy tej pomocy rzucili się z czem kto miał w ręku na studentów. Walka była nierówna, bo choć liczba bursarzy przewyższyła kilka razy napastników, niemając jednak żadnej broni, zaraz uciekać, kryć się po domach i rozbiegać zaczęli. – Nie zdołali jednakże umknąć wszyscy przed sługami ks. Czarnkowskiego, którzy znienacka ich napadli i bić bez miłosierdzia zaczęli. Pierwszy który tę wyprawę doradził, posunąwszy się naprzód, machając szablą na prawo i lewo kilku poranił; drugi niemniej narobiwszy ran i guzów ścieląc sobie pod nogi studentów, zajadły szedł dalej nie spotykając żadnego oporu.
Tomasz także mszcząc się za siebie i towarzyszkę swoją, dorwawszy się kija z gniewem bez litości gonił za studentami. Nie było się jednak czem nasycić, bo wkrótce prócz kilku rannych i zabitych leżących na placu nikt nie pozostał. Strelimussa nakrzyczawszy się przez cały czas walki, porwana tłumem ledwie się oswobodziła z zamięszania, klnąc świat cały powróciła do domu opłakiwać utratę sukni i całego ubioru. –
Nim się jeszcze czas mieli rozprószyć studenci, w oknie plebanii, a potem we drzwiach pokazała się postać jakaś ubrana w suknie księże, którą wszyscy za samego księdza plebana wzięli. Ta zachęcać się zdawała do boju krzykami i poruszaniem kija któren w ręku trzymała. Okoliczność ta podwoiła jeszcze zapał sług do boju, sądzili bowiem, że sam pan ich rozkazuje bić bursarzy i nieprzepuszczać im. Robili więc co tylko mogli z siebie i póki tylko było kogo bić, bili bez miłosierdzia.II. POBOJOWISKO.
Stróż nocny szedł, obwołując północ.
Ulice stały ciche, księżyc świecił, a wiatr jesienny coraz to na niego chmurkę napędzał, to odganiał chmury, jakby żartował. Prócz jednostajnej ochrypłego stróża piosenki, prócz kogucich głosów, które jak odzywy strażników odpowiadały sobie z różnych stron miasta, wszystko milczało. – Bo dawniej każdy kładł się spać… ze zmrokiem prawie, a w najszumniejszych nawet zabawach rzadko odważano się cały wieczór przepędzać – dzień był na to.* A jeśli zdarzyła się gdzie przedłużona biesiada, brali ją zaraz księża za tekst do kazań, narzekając na zepsucie obyczajów, utratę czasu i zdrowia. Milczało więc miasto całe, a w obrębie Krakowa stróże tylko i nieliczni może znagleni pilną potrzebą wlekli się przechodnie, złodzieje i rozbójnicy, patrząc kędy na mniej ludne domy napaść było można bezpiecznie. Stróż prześpiewał swoją jednostajną piosn- -
* Nawet uchwały miejskie (Wielkierze) broniły długich nocnych zabaw mieszczanom.
kę i znów wszystko ucichło w mieście jakby w niem żywej duszy nie było. Na murach pokazały się cienie osób przemykających się ostrożnie. Sykania i ciche kroki słyszeć się dały, z rozmaitych stron schodzić się zaczęły postacie, których długie cienie migały na murach i nikły. W parę chwil zgromadziło się kilkanaście osób w cichości na ulicy i zbliżyło ku murowi gdzie jakaś kupa czerniała.
– Staś z Maćkiem niech wezmą tego pierwszego na ramiona, odezwał się jeden – przyłóżcie mu rękę do serca czy nie bije.
– Trup zimny jak lód, odpowiedział drugi kładnąc na nim rękę. Ci co byli ranieni pouciekali, a ci co tu zostali już nie wstaną. W milczeniu odłożono na bok trupa. Kolejno obejrzeli wszystkich, żaden nie dawał znaku życia. Ci którzy na to patrzali, choć starsi, nie przywykli jednak do podobnych widoków, z ciekawością i przestrachem dziecinnym, w milczeniu oglądając się w około, dotykali trupów usuwając się przerażeni samą myślą, żeby w nocy nagle odżyć mieli, szeptali pacierze i żegnali się często. – Czasem odzywało się stów kilka, potem następowało milczenie przerywane tylko szelestem sukni i stąpaniem cichem studentów.
– A gdzieście rannych zanieśli? odezwał się jeden.
– Dwóch leży u Bartłomieja Soroki, odpowiedział drugi, oba mocno uderzeni. – Starszy dostał raz okropny od prawego ucha przez oko i czoło, drugi padając gdzieś nogę wywichnął. Nie ujdzie to pobicie łotrom bezkarnie.
– Bezkarnie? przerwał jeden – a cóż im poradzisz? Co poradzą ubodzy żebracy jak my przeciw bogatemu księdzu?
– A król od czego? na toż on to siedzi na wysokim starym zamku aby sprawiedliwość wymierzył.
– Nie nam do niego przystęp, nie nam! nie nam do jego ucha skargi posyłać! pójdą bogatsi i znaczniejsi, pójdą i przełożą mu wszystko na naszą krzywdę i będziem z białych i niewinnych, czarni jako kruki.
– Nie! nie! – wiemy że król sprawiedliwy, pójdziem do niego hurmem wszyscy, zaniesiemy mu łzy i ucisk nasz, trapy naszych braci pobitych dla jednej nierządnicy i skargi na księdza.
– Widzieliśmy wszyscy jak wyszedłszy z domu i stojąc na progu, machał pleban kijem i wołał na sług aby nas bili.
……….. król da nam sprawiedliwość, pójdziem do niego jak świt.
Pójdziem, pójdziem do króla!
– I cóż król księdzu zrobi? odezwał się jeden, a zaliż niewiecie, że nasz król siedzi tylko jak malowane cacko i żadnej nie ma mocy, a co mu każą i doradzą to robi? Zejdą się bracia księża na sąd, kaptury i infuły, a my pójdziem bez sprawiedliwości z naszemi trupami.
– Nie – nie – przerwało kilku, zato żeśmy ubodzy, czyż niesprawiedliwość cierpieć mamy? Czy nasza nędza większą srogość, nie politowanie dla nas zyszcze? Na toż mają złoto i skarby bogaci aby niemi biednych i ubogich uciskali?!
– Nie wszędzie tak jak u nas, ozwał się inny, są ziemie gdzie insze niebo i sprawiedliwość; jeśli tu tylko łzy sierot wyciskać będą i serce nam wyjadać, pójdziem ztąd daleko.
– Co nas tu trzyma? czy bracia, krewni, czy rodzi – ce, czy majątki, czy szczęście? Sieroty, nie znamy domu i kąta, potraciliśmy swoich i nie pamiętamy ich nawet, żaden matki nie widział od czasu jak go nieszczęśliwego porodziła.
– Pójdziem naprzód do króla, do królowej, padniem do nóg jej i jemu, a jeśli łzy nie pomogą, krzyczeć będziem pod ich drzwiami jak psy obite; a jeśli ich uszy i serca otwarte tylko dla szkarłatów i złota, pójdziem z polskiej ziemi, pójdziem do Moskwy, na Ruś, gdzie lud prosty, litościwy i dobry, pójdziem do Niemiec, do Wioch, gdzie nas oczy poniosą, szukać lepszego kąta i sprawiedliwości.
– Bóg nad nami – może też nas bieda z rodzinnego nie wygoni kąta, może srom będzie sędziom w oczach całego świata potępić niewinnych, a winnego, że możny, oswobodzić. Będzie całe miasto widzieć sprawiedliwość, jak zabójstwo i mordy widziało.
Jeden tymczasem szukając po kieszeniach trupa, wyjął jakiś papier i odezwał się płaczliwym głosem:
– Ot jeszcze papier, na którym myśmy wczoraj razem pisali pensum!
Stanął i zamyślił się głęboko.
– Nie śmieli psy trupów obdzierać, rzeki drugi.
– Cóżby znaleźli przy ubogim sierocie? dodał trzeci.
– Torbę chyba, z którą chodził żebrać pożywienia, garnek, kałamarz i szmat podartej książki darowanej gdzie od dobrej jakiej duszy. Któż z nas ma co więcej? kto z nas widział kiedy jaki pieniądz prócz szelągów jałmużny?
Wszyscy westchnęli smutnie i poszli para za parą niosąc trupy na ramionach przez ulice. A w mieście panowało milczenie i stróż nocny ochrypłym głosem obwoływał godzinę po północy, koguty piały, księżyc chował się, wiatr wiał zimny.
Poszli i położyli trupy pod kruchtą kościelną i obwinąwszy się w co kto… miał, nakłonili głowy do chwilowego spoczynku przy pobitych i spoczywających na wieki braciach swoich. A nie jeden z przestrachu zasnąć nie mogąc spoglądał na trupy, których białe twarze świeciły wśród ciemności, i przelatywał myślą przeszłe życie swoje i przyszłość niepewną.III. RANEK U KRÓLA.
Sprawiedliwości!
Zaledwie brzask nad miastem zaświtał i czujne mieszczki krzycząc pobudziły się do dziennej pracy, jeszcze spal król na zamku i panowie po gospodach i pałacach swoich, a już szmer głuchy około szkoły i bursy W. W. Świętych pobudziłokolicznych mieszkańców.
Studenci jak się tylko między niemi wieść o zabójstwie rozeszła, wszyscy hurmem w znacznej liczbie ze wszystkich burs i szkół zbiegali się w to miejsce, krzycząc na gwałt i odgrażając się głośno na zabójców. Co chwila rósł ten tłum, i zadziwieni mieszkańcy z przestrachem poglądali na kupy różnego wieku szkolnej młodzieży cisnące się tłumnie po ulicach.
Lecz nie tylko ubodzy bursarze, ale i możniejszych dzieci, widząc w tem zabójstwie stanowi swemu wyrządzoną obelgę, z dziecinną zapalczywością poszli łączyć się z bursarzami. – Długo naradziwszy się z sobą, gdy ujrzeli podchodzące w górę słońce, ruszyli się z szkolnego budynku wszyscy razem na zamek do króla.
Król ledwie się przebudził i kilku dygnitarzy weszło na zamek, kiedy straż usłyszała krzyki głośne powtarzane ciągle i zbliżające się coraz, a potem ujrzała prosto do zaniku biegący tłum studentów z hałasem i wrzawą nadzwyczajną.
U samej bramy, kiedy ich straż wpuszczać nie chciała, nieświadomi obyczajów dworskich a żalem przejęci, przełamali straże i biegli prosto nie umilknąwszy na chwilę z krzykiem i narzekaniem.
Jak tylko doszły uszów królewskich hałasy, niewierząc prawie sobie zaląkł się Zygmunt August i przyszedł mu na pamięć sejm burzliwy przeniesiony niedawno; nie umiał sobie wytłumaczyć zgiełku tak niezwyczajnego na podwórcu o tak rannej jeszcze porze.
Przerażony porwał się z siedzenia, na którem w pobliżu mieszkania królowej Barbary, w oddalonej zamku komnacie, spoczywał i zbliżył się do okna. – Lecz nic tędy nie zobaczył, wychodziło bowiem na drugą stronę dziedzińca. Niespokojny wysłał zaraz dwóch dworzan swoich, aby się natychmiast o przyczynie tego zamięszania i wrzawy dowiedzieli.
Tymczasem umysł jego poddawał mu najsmutniejsze domysły, a roztwarta księga historji rzymskiej za Cezarów, którą czytał dni przeszłych, przypominała mu liczne zaburzenia bezrozumnego pospólstwa, które i jemu grozić mogły tem bardziej, im mniejsza była jego władza i łacniej mogła dać pochop do domagania się od niego najdziwniejszych rzeczy.
Cieszyła go przybiegłszy królowa Barbara, sama niemniej przelękła, gdy wtem puknięto do drzwi komnaty i Mikołaj Grabia podkanclerzy ze Stanisławem Maciejowskirn weszli do króla.
– Cóż to jest Mości panowie? zawołał król porywając się żywo. Jestżem już tak niski w oczach waszych, że mnie lud z krzykiem karczemnym ma nachodzić od rana? Któż to go naprowadził na mnie?
Podkanclerzy Grabia widząc gniew, oburzenie i ciekawość malujące się w czarnych oczach króla, skłonił się powoli i dał znak tajemnie Maciejowskiemu, aby mu mówić pozwolił.
– Nie dziw Najjaśniejszy Panie, rzekł, że niezwyczajnością tego postępku zdziwiony, na pierwsze osoby, które przed tobą stają, składasz jego winę. Lecz my w tem nic nie mamy.
– Dość, dość tych słów, krzyknął król, bez długich omówień, panie Mikołaju, ad rem, ad rem, co to za tumulty?
– Wczoraj, Najjaśniejszy Panie –