- W empik go
Zacząć jeszcze raz - ebook
Zacząć jeszcze raz - ebook
Zadumana, zamyślona, pełna różnorodnych idei Justyna od najmłodszych lat zmaga się z tym, iż jest odrobinę inna niż jej rówieśnicy. Nie kroczy przez świat z zaraźliwą pewnością siebie. Żyje w przekonaniu o własnej skromności i o tym, że jest przeciętną osobą. Gubi się w świecie pełnym wyścigów o pieniądze i lepszy byt.
Na studiach poznaje niezwykle atrakcyjnego Roberta. Wysoki, atrakcyjny o olbrzymich czarnych oczach i ślicznych dołeczkach, sprawia, że Justyna zakochuje się w nim bez pamięci. Biorą ślub i wydają się być związkiem idealnym. Ona – z pozoru spontaniczna, uśmiechnięta, nieco szalona. On – wykształcony, pragmatyczny pracownik warsztatu. Razem kreują własną, szczęśliwą rzeczywistość.
Moment przełomowy stanowi chwila, kiedy Robert zmienia zwyczajną, dotychczasową pracę i praktycznie z dnia na dzień otrzymuje posadę prezesa firmy GLOBAL. Justyna szybko przekonuje się, że wraz ze zmianą pracy, zmienia się także osobowość Roberta…
Co zrobić, gdy z minuty na minutę tracimy najbliższą osobę? Słuchać serca, a może rozumu?
„Zacząć jeszcze raz” z pewnością ujmie duszę każdego, kto choć raz tonął w morzu własnej samotności..
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7722-725-1 |
Rozmiar pliku: | 976 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nigdy nie myślałam, że moje życie może aż tak bardzo się zmienić. No dobrze, przyznaję, czasem zastanawiałam się, co przydarzy mi się w przyszłości, jednak swoje myśli uważałam za subiektywne i mało wiarygodne. Kiedy więc przyszło mi zmierzyć się z cierpieniem i wyraźnym, nieodwracalnym bólem, nie zastanawiałam się długo. Powiedziałam do losu, przekornie kiwając palcem: „Hej, ty! Nie myśl, że ja też nie potrafię tupnąć obcasami” – których, nawiasem mówiąc, nie miałam na nogach od pamiętnego dnia ślubu.
Ślubu, który wszystko odmienił. Ślubu, który zdawał się mówić: „Maleńka, przyszłość leży w twoich rękach”. Ślubu, który po dokładnie roku zniszczył moje życie i plany na przyszłość. I wreszcie dnia, w którym mój ukochany mąż utonął w ramionach zniewalającej blondynki, zostawiając mnie zupełnie samą w dniu pierwszej rocznicy zamążpójścia.
Nie zastanawiając się zbyt długo, wbrew namowom mamy, zaczęłam więc delikatnie śledzić poczynania mojej „drugiej połowy” znacznie wcześniej. Gdy uśpiłam sumienie, po dwóch lampkach ulubionego czerwonego wina, które dla wielu moich koleżanek jest najgorszym tego typu trunkiem, jaki kiedykolwiek piły, drżącą ręką chwyciłam telefon męża, uparcie dzwoniący w chwili, gdy Robert pieczołowicie kąpał się w wannie. Było to dokładnie 10 grudnia, w dniu naszej pierwszej rocznicy.
Odebrałam bez słowa, a w słuchawce odezwał się kuszący głos:
– Kochanie, dziękuję za najlepsze popołudnie w pracy, jakie kiedykolwiek miałam. Wróciłeś już do swojej szarej żonki? Ha, ha, ha. Jeśli naprawdę jest tak żałosna, jak mówiłeś, to szczerze współczuję.
Gdy zaniemówiłam, zdumiona tak szczerymi wyznaniami, to coś po drugiej stronie lekko się zaniepokoiło, bo spytało z nadzieją w głosie:
– Robercie, kochanie, to ty?
Odpowiedziałam więc milczeniem i odłożyłam słuchawkę. W tej samej chwili z łazienki wybiegł mój mąż, świeżo ogolony, wyperfumowany i zniewalająco przystojny. Biegł po naszym dużym mieszkaniu, charakterystycznie stawiając stopy w dwie różne strony – w sposób, który jeszcze przed chwilą wzruszyłby mnie do łez. Jego wielkie ramiona z siłą przygarnęły mnie do siebie, a uśmiech na twarzy pozwalał uwierzyć w szczerość jego posiadacza. Osoby najbliższej, która jeszcze wiele tygodni zatajała fakt zdrady, raniącej moje serce i duszę. Na tyle boleśnie, że musiałam niczym sportsmenka stawić czoło przeszkodom, napiąć mięśnie i walczyć do ostatniego tchu, zawzięcie się broniąc. Po wielu próbach zadawania delikatnych i raczej subtelnych ciosów, które wywołują chwilowe cierpienie i włączają do działania część mózgu, zrozumiałam, że nie tędy droga. Musiałam więc skoncentrować się na ostatecznym uderzeniu – niczym bokser na ringu. Miałam wymierzyć cios, który przerywa wszystko i sprawia, że jego odbiorcy urywa się film. Jak mawiał niegdyś mój dziadek, który uwielbiał grać w tenisa: gem, set, mecz. I tutaj miało paść moje nazwisko jako wygranej. Tyle, że wpierw musiałam w finalny sposób zamachnąć się z wielkim impetem i zagrać w otwarte karty. Odkryć je.
Tak też stało się z moim mężem. Gdy został ubezwłasnowolniony decydującym uderzeniem, otworzyłam złotą furtkę do nowego życia. Pełnego nieprzewidywalnych wydarzeń i niespodzianek.Rozdział I
Spoglądałam tępo na rozkład jazdy autobusu 192. Wiedziałam, że tak będzie. „Znowu jestem spóźniona” – jęknęłam w myślach, zastanawiając się, co tym razem robić. Najbliższy autobus miał przyjechać o 7.58. Czyli dokładnie dwie minuty przed rozpoczęciem zajęć z dziećmi.
To kompromitujące, bo przecież do szkoły może się spóźnić uczeń, ale nie nauczyciel. A poza tym to jeszcze dzieci; dla nich nawet minuta może okazać się niezbędna dla zabawy, która niekiedy kończy się, delikatnie mówiąc, niebezpiecznie. Wyobraziłam sobie następującą sytuację. Piotruś, największy urwis w klasie, popycha ze schodów najbardziej ułożoną uczennicę, Patrycję, krzycząc swoim łobuzerskim, piskliwym głosem: „Berek!”. Scena wygląda tragicznie. Patrycja upada ze schodów, a jej dwa kucyki przewiązane czerwonymi wstążkami kołyszą się z boku na bok. Dziewczynka leci w zwolnionym tempie, niczym przesuwająca się popsuta kaseta, a jej fioletowa sukienka z kolekcji Reserved Kids marszczy się prawie tak samo, jak pomarszczone są malutkie białe wstążeczki dopięte do tylnej części ubrania. A za chwilę słychać tylko głośny płacz Patrycji. Wszystkie dzieci biegną w jej stronę, przekrzykując się nawzajem: „Patlycja, Patlycja, nic ci nie jest?”. Ale dziewczynka leży nieruchomo, a z jej głowy obficie wypływa krew.
Druga wersja jest jeszcze bardziej tragiczna. Pan dyrektor wpada na pomysł otwarcia klasy; chce, by dzieci zaczekały na mnie w środku. Piotruś, jako przywódca, lider – powiedziałby niejeden specjalista firmowy – otwiera wielkie klasowe okno, by popatrzeć na boisko. W pewnej chwili biegnie do niego niezdarnie mały Karolek, który pomimo swoich ośmiu lat ma kolczyk w uchu w kształcie gwiazdy. Powiedział mi nawet kiedyś, że jego siedemnastoletni brat jest tatuażystą. Ponoć to on wpadł na „rewelacyjny” pomysł nafaszerowania metalem ucha ośmiolatka. I nawet dał mu spróbować papierosa! Tak więc Karolek ze swoją gwiazdą, zapowiadającą rychły okres buntu – na moje oko stanie się to najwyżej za pięć lat – biegnie rozpędzony do Piotrusia. Jego granatowe (i chyba jedyne) dżinsy spadają z niewielkiego ciałka. Chłopiec chce rozśmieszyć kolegę, jednak zaplątuje się w za duże spodnie, potyka i wreszcie popycha Piotrusia. Ten wylatuje z okna, a dzieci widzą tylko szary kaptur jego bluzy, który z impetem ląduje wraz z właścicielem na boisku. Piotruś pada, tak jak padają rzeczy martwe, bez większego hałasu i szumu. A dwie godziny później siedzę już jak na szpilkach u dyrektora, słuchając wrzasku ojca chłopca, który zapewnia i mnie, i dyrektora, że sprawa zakończy się niebawem w sądzie, a główną oskarżoną będę ja, ponieważ to moje spóźnienie naraziło jego dziecko i innych uczniów na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Smutne refleksje przerwał mi piskliwy głos:
– Justynko, kochana, już do ciebie biegnę.
Oto po drugiej stronie ulicy stała jedna z moich dwóch najlepszych przyjaciółek – Sylwia. Czekała na przejściu na zielone światło, a jej wielka jaskrawa parasolka w kratę przypominała mieszankę barw, które zdecydowanie rażą w oczy normalnego człowieka. Ale widocznie nie Sylwię, bo gdy dogoniła mnie ze swoim ekscentrycznym parasolem i w ośmiocentymetrowych szpilkach, humor miała wprost wspaniały i cały czas się uśmiechała.
– Kochana, ale ja cię długo nie widziałam. Co u ciebie słychać, dokąd pędzisz? – zapytała.
– Cześć, Sylwio – odpowiedziałam spokojnym głosem i wspięłam się na palce, by pocałować przyjaciółkę w policzek. Sylwia miała ponad metr siedemdziesiąt wzrostu, a jeszcze dodawała sobie centymetrów, chodząc w szpilkach. Przyzwyczaiłam się już, że do zdecydowanej większości moich przyjaciół musiałam mówić głośniej, wspinać się na palce i zadzierać głowę do góry, by zostać usłyszaną. – U mnie w porządku. Próbuję dostać się na Chopina do szkoły. Właśnie zaczęła się lekcja, na której, jak widzisz, mnie nie ma – zakomunikowałam z bladym uśmiechem. – Cholera – dodałam spanikowana – nie zadzwoniłam do szkoły, żeby uprzedzić o spóźnieniu. Sekundę, sekundę – kontynuowałam – muszę porozmawiać z dyrektorem.
Sylwia kiwnęła głową ze zrozumieniem, a ja pośpiesznie wybrałam numer do szkoły, w której nie znalazłam się na czas przez feralny i moim zdaniem złośliwy autobus.
– Halo, halo, panie dyrektorze, mówi Justyna Koralska. Proszę wpuścić dzieci do sali, będę w szkole tak szybko, jak się da. Niestety, mam trudności z połączeniem do Warszawy. Na Chlebnickiej był wypadek, autobusy jeżdżą z kilkunastominutowym opóźnieniem. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby jak najszybciej dojechać na miejsce… Tak, tak, będę tak prędko, jak się da. Dziękuję i do zobaczenia – powiedziałam zdecydowanym, ale i pełnym wdzięczności głosem, po czym rozłączyłam się.
– Ha, ha, ha, ty spryciaro – roześmiała się Sylwia. – Nigdy nie umiałaś kłamać, a tu proszę, jesteś bardzo przekonująca. Wypadek na ulicy Chlebnickiej, tak? Ciekawe gdzie? A pamiętasz, jak miałyśmy sześć lat i bawiłyśmy się w duchy? Powiedziałaś mamie, że jesteś na przyjęciu u Doroty i trochę się spóźnisz. Potem wróciłaś do domu odziana w prześcieradło z moim imieniem wypisanym wielkimi literami, to samo, które dostałam właśnie od twojej mamy na piąte urodziny – śmiała się tak głośno, że starsza pani siedząca na przystanku posłała jej karcące spojrzenie. Moja przyjaciółka przeprosiła, ale staruszka kiwała dalej z dezaprobatą głową, myśląc pewnie: „Nie ze mną takie numery, smarkacze”.
I w tej właśnie chwili nadjechał upragniony autobus 192, na który i ja, i Sylwia niecierpliwie czekałyśmy. Okazało się, że moja przyjaciółka jechała do urzędu miasta, żeby załatwić pewne formalności.
– Nienawidzę urzędów i innych instytucji, w których trzeba czekać nie wiadomo ile, aż jakaś paniusia łaskawie obsłuży oczekujące osoby – zwierzała się z nieskrywanym oburzeniem. – Ale tym razem nie udało mi się uniknąć obowiązku. Marek od rana do wieczora siedzi w pracy, a jest ostatni dzień, w którym możemy wszystko załatwić. Wpadłam tylko na chwilkę do Jabłonnej i muszę czym prędzej zająć się papierami.
– Doskonale cię rozumiem – kiwałam głową, by być bardziej przekonującą. – Ja też nie znoszę tych wszystkich formalnych spraw, które wiszą nad nami od Bóg wie ilu miesięcy. Robert zawsze się śmieje, że taka ze mnie pani profesor, a nie umiem w terminie opłacić ani jednego rachunku –uśmiechnęłam się na samą myśl o mężu. Gdy tylko sobie o nim przypominałam, przestawałam stresować się nawet największymi problemami, a moje serce ogarniała błoga radość.
– Oj, Jusia, Jusia – moja przyjaciółka pokiwała głową. – Ty po prostu wpadłaś na dobre. A taka byłaś kiedyś wstrzemięźliwa – roześmiała się.
Rozmawiałyśmy o moim mężu, jej narzeczonym i terminie naszego babskiego spotkania, kiedy autobus zatrzymał się dokładnie na przystanku słusznie nazwanym Woronicza Szkoła. Wysiadłam i pewnym krokiem ruszyłam w kierunku budynku. Zaczęłam nawet odczuwać lekkie napięcie. Pan dyrektor nie mógł zostać z dziećmi, więc ten kwadrans uczniowie musieli spędzić sam na sam ze swoimi niemądrymi pomysłami i niezrozumiałymi dla mnie zabawami. Biegłam po schodach, w jednej ręce trzymając dziennik, a w drugiej filiżankę czarnej kawy, bez której nigdy nie rozpoczynam poranka. Złapałam się na tym, że stoję przed drzwiami sali z pewnym lękiem. „Tego jeszcze nie było” – pomyślałam. „Nauczycielka boi się swoich uczniów. To już jest szczeniackie i naprawdę bezmyślne” – pouczyłam siebie i zdecydowanym ruchem otworzyłam drzwi klasy. Ku mojemu zdziwieniu wszystkie dzieci były całe i zdrowe, a na mój widok grzecznie wstały i chcąc dopełnić swoich obowiązków, przywitały się przymilnie. Jak na małe dzieci przystało, charakterystycznie przeciągały sylaby:
– Dzieeeeńń dooobryyy.
– Dzień dobry – odpowiedziałam z ulgą, że nikomu nic się nie stało i nie będę musiała oglądać spoconej twarzy taty Piotrusia. Niejednokrotnie zastanawiałam się, co jego żona w nim widzi. Oczywiście, rozumiem, że wygląd nie jest najważniejszy i nie można opierać się wyłącznie na nim. Sama jestem daleka od ideału – niska i raczej krągła. Jednak tusza taty Piotrusia to już przesada. Facet waży chyba ze sto piętnaście kilogramów, jego twarz jest ciągle zlana potem, a uśmiech świadczy o tym, że całe życie unikał wizyt u dentysty.
Ostatecznie postanowiłam nie rozmyślać nad tym problemem i zostawić go żonie tego niezbyt urzekającego pana. Usiadłam w fotelu i rozpoczęłam opóźnioną lekcję z klasą 2B. Dzieci już wystarczająco długo na mnie czekały, by tracić kolejne minuty zajęć.
*
Kilka godzin w szkole minęło mi bardzo szybko, żeby nie powiedzieć: błyskawicznie. Wymieniłam uprzejmości z innymi nauczycielami w pokoju nauczycielskim i dyskretnie przeprosiłam pana dyrektora za spóźnienie, zapewniając go, że naprawdę nie miałam na nic wpływu i taka sytuacja więcej się nie powtórzy. Zajęcia skończyłam o godzinie 14.25 i czym prędzej pobiegłam na przystanek, by zdążyć na autobus do domu. Mieszkamy z mężem w małej miejscowości pod Warszawą. Nazywa się bardzo wdzięcznie: Miszewko Wielkie, choć tak naprawdę wcale nie jest wielkie. Wielokrotnie dyskutowałam o tym z moim mężem.
– Doprawdy nie rozumiem, kto wymyśla te nazwy – powiedziałam oburzona pewnego upalnego dnia, kiedy na tydzień przed ślubem wprowadzaliśmy się do uroczego domu rodziców Roberta.
Wymieniliśmy się z nimi mieszkaniami. Ja odstąpiłam im jednopokojową kawalerkę, którą dostałam po ukończeniu szkoły średniej od mamy i taty, a oni podarowali nam swój piękny dom z widokiem na jezioro. Miał trzy duże pokoje, dwa na pierwszym piętrze i jeden na parterze. Piękne obrazy i wyremontowane wnętrze w góralskim stylu pozwoliły mi czuć się w tym miejscu niezwykle swobodnie. Przypominały mi wspaniałe czasy dzieciństwa, gdy jako mała dziewczynka jeździłam z moją mamą na wieś do cioci Eli. Mieszkała ona w niewielkiej miejscowości o dość oryginalnej nazwie – Łabiszyn. Ciocia miała piękny dom, trochę podobny do tego, który dostaliśmy z mężem od teściów, tyle że pielęgnowała również piękny ogród, dbała o kwiaty i hodowała coraz to nowe ich odmiany. Dziś myślę, że to było naprawdę niesamowite. Już w drodze do cioci rezerwowałam sobie „mój” pokój. Każdy wiedział, że miałam na myśli pomieszczenie na piętrze, niewielkie, za to mające ogromny walor – okno otoczone krzewami czerwonych róż. Potrafiłam godzinami przypatrywać się kwiatom, chłonąc ich zapach, i malować koślawe rośliny na kartkach bloku rysunkowego.
– Jak można nazwać małą miejscowość Miszewkiem Wielkim? – marudziłam, niosąc kilka walizek rezolutnie podpisanych „Odzież”. Było też kilka innych – z napisami: „Obuwie”, „Wyposażenie”, „Książki” i „Kosmetyki”.
– Kochanie, to zupełnie naturalne – odpowiedział wtedy Robert poważnym głosem, jakby rozmawiał ze mną na jakiś bardzo znaczący temat. – Większość małych miejscowości nosi nazwy niepasujące do nich – zauważył, wciąż nie dając mi odpowiedzi na nurtujące mnie pytanie.
– Hmm, masz rację, ale nie pytam, czy to naturalne – odparłam rezolutnie – tylko dlaczego coś ma w nazwie element „Wielki”, skoro takie nie jest.
Robert widocznie spochmurniał. Jego ciemne brwi błyskawicznie się spięły, a wyraz oczu wskazywał, że mój jeszcze wtedy narzeczony zastanawia się nad odpowiedzią. Przypomniał mi się wtedy poradnik zatytułowany Kobiety są z Wenus, a mężczyźni z Marsa. Autor pisał w nim, że mężczyzna zawsze czeka na jasny komunikat, czytelny sygnał i proste pytanie. Nienawidzi pytań, na które można odpowiedzieć dwojako, ponieważ musi dwa razy wysilić swoje komórki mózgowe zamiast raz. Dla mężczyzn to podobno prawdziwy problem.
– Kochanie, zapytamy o to moich rodziców. Nie myśl o tym teraz, to naprawdę nie jest dzisiaj takie ważne. Weź, proszę, resztę rzeczy z auta, bo ja jestem już cały obładowany – odrzekł. A więc wszystko było jasne: unikał odpowiedzi, zasłaniając się bagażami, których, gdyby się nad tym zastanowić, wcale nie miał tak dużo.
Tak więc na tydzień przed ślubem zamieszkaliśmy w pięknym domu w Miszewku Wielkim, jednak prawdziwym problemem nie była ani nazwa miejscowości, ani uroda willi. W podobnym czasie ukończyliśmy studia i dostaliśmy zatrudnienie w różnych instytucjach. Ja zostałam nauczycielką, ponieważ miałam wykształcenie pedagogiczne, Robert zaś musiał pracować fizycznie, mimo że przecież także skończył studia, a konkretnie był magistrem międzynarodowych stosunków gospodarczych na Uniwersytecie Warszawskim. Nasza sytuacja finansowa nie była więc nieskazitelnie dobra – wręcz przeciwnie: często brakowało nam pieniędzy. Wielu ludzi mieszkających w pobliżu było przekonanych, że mamy spore dochody i żyjemy na wysokim poziomie. Zajmowaliśmy piękny dom z fantastycznym widokiem na jezioro, a wyposażenie willi zapierało dech w piersiach. Jednak żadne z nas nie miało odwagi prosić rodziców o wsparcie, gdy brakowało nam środków do życia. Im samym zdarzało się oferować pomoc, czasem dyskretnie zostawiali nam niewielką kopertę ze skromną – ale zawsze – zapomogą.
Dlatego Robert brał nadgodziny w niewielkiej firmie, w której pracował, ja zaś od razu po skończeniu zajęć z dziećmi pędziłam do Miszewka, by zająć się domem i przygotować trochę jedzenia na następne dni. Dziś myślę, że gdybyśmy wiedzieli, jakie zmiany nas czekają, dwa razy zastanowilibyśmy się nad zmianą pracy mojego męża. Czasem lepiej jest żyć skromnie, ale w miłości i szacunku do drugiej osoby, niż w lepszych warunkach, ale bez uczucia, miłości i tego drżenia serca, które pojawia się zawsze wtedy, gdy widzimy ukochaną osobę, przytulamy ją i wiemy, że jest dla nas najważniejsza na świecie.
W zadumie wsiadłam w autobus i przygotowałam się na kilkunastominutową podróż do domu. Pojazd przemieszczał się szybko i niezbyt często stawał na przystankach. Pochwaliłam siebie w duchu, że zdecydowałam się wsiąść w autobus pospieszny, którego główną trasą jest obwodnica, a stacją docelową Miszewko Wielkie – miasto, do którego zaczęłam należeć, kiedy ja i Robert staliśmy się niezaprzeczalną jednością, nosiliśmy to samo nazwisko, a nasza miłość wydawała się absolutnie jedyna i niezniszczalna.Rozdział II
Kiedy dotarłam do domu, słońce jeszcze świeciło, a jego piękne promienie z łatwością przedostawały się przez okna naszej kuchni. Było to jedno z moich ulubionych pomieszczeń. Kuchnia była przestronna, poza tym z którejkolwiek strony by na to nie spojrzeć, kojarzyła mi się z uwielbianą przeze mnie czynnością – gotowaniem. Kiedy byłam małą dziewczynką, babcia zawsze mówiła mi, że każda szanująca się kobieta powinna być dobrą kucharką i gospodynią.
– Widzisz, dziecko – powiedziała spokojnie, zakładając na nos swoje specyficzne okulary z grubą brązową ramką – dopóki nie nauczysz się przyrządzać różnych potraw, nie licz na to, że prędko się usamodzielnisz albo znajdziesz kochającego męża. Mężczyzna nigdy nie zaangażuje się uczuciowo w relację z kobietą, która jest marną kucharką – ciągnęła pouczającym tonem.
Do dyskusji prędko włączył się dziadek:
– Święta prawda – zagrzmiał. – Dopóki nie poznałem twojej babci, miałem dużo różnych narzeczonych, które…
– Narzeczonych? – spytałam, a miałam wówczas nie więcej niż dziesięć lat. – Czy to oznacza, że miałeś także kilka żon przed babcią? Mama mówiła, że jeśli dorosła dziewczyna zgadza się zostać narzeczoną, wyraża także zgodę na ślub z ukochanym.
– Nie, dziecko – dziadek ponownie zagrzmiał, przekrzykując śmiech babci, w którym z pewnością można było się zakochać. – W czasach mojej młodości termin „narzeczona” oznaczał jedynie sympatię, koleżankę. Nic bardziej zobowiązującego – odrzekł, pocierając dłonią łysą głowę. Dawniej był posiadaczem bujnej czupryny, w której zresztą zauroczyła się babcia.
– Staszku, nie przerywaj – upomniała go moja rozbrykana babcia z poważną już miną. – Nasza Justynka musi bacznie obserwować, jak się gotuje. Nie może pójść w świat z kompletną kulinarną niewiedzą.
Dziś myślę, że była to słuszna uwaga. Co bowiem by mi się przytrafiło, gdybym nie słuchała w tamtej chwili babci? Musiałabym być albo zdana na męża, albo na dwie pobliskie restauracje. Skończyłabym pewnie tak jak moja mama, która ma wiele zalet, jednak na pewno nie można do nich zaliczyć gotowania. Powiedziała mi niedawno, że gdy była mała, moja babcia, a jej mama, również jej chciała przekazać swoje złote rady kulinarne. Ona jednak nigdy nie słuchała mądrości gospodyni. Pewnego dnia, kiedy mama poznała swoją pierwszą, a zarazem ostatnią miłość – mojego ojca – zapragnęła zaprosić go na wystawną kolację. W tej kwestii jednak liczyła przede wszystkim na babcię, która zawsze kojarzyła jej się ze świetną kuchnią. Ta natomiast wymigała się jakoś, przekonując córkę, że to ma być kolacja dwojga młodych, więc nie powinna przygotowywać za nią posiłków. Mama szybko dała się przekonać. Rozpoczęła uroczyste przygotowania mieszkania, jednak gdy miała przyrządzić indyka z ziołami, zrezygnowała, uznając, że jej sympatia bardziej doceni prostotę niż wytworną elegancję. Postanowiła podać jajecznicę z pomidorami i kminkiem. Niestety, gdy chłopak się zjawił, dostał spaloną przystawkę z czarną cebulą. Oczywiście, zrobił dobrą minę do złej gry i nawet wszystko zjadł, ale przez następne trzy dni już się nie widywali, gdyż mój tata musiał odchorować uroczystą, wykwintną kolację, którą zaserwowała mu mama.
Od chwili, gdy usłyszałam tę mrożącą krew w żyłach historię, mam się na baczności. Gotowanie stało się moim hobby, a wkrótce zaczęło pełnić w moim małżeństwie pewną istotną funkcję. Ja gotuję, Robert sprząta, ja zajmuję się zakupami, on różnorakimi naprawami i robótkami technicznymi.
Słoneczne popołudnie upływało mi na rozmyślaniach. Na obiad przygotowywałam właśnie kurczaka w przyprawach z sałatką jarzynową. Gdy już przyrządziłam potrawę, włożyłam kurczaka do piekarnika i włączyłam odpowiedni program, zadzwonił telefon.
– Kochanie, to ja, będę w domu około 19. Dawno wróciłaś?
– Nie, nie – odpowiedziałam – jestem już może z godzinkę. Co u ciebie? – zapytałam ożywiona.
– Mam dobre wieści – oznajmił Robert podekscytowanym głosem.
– Jakie? – zapytałam zaciekawiona, a na mojej twarzy pojawiły się rumieńce. – Wiedziałam, że coś knułeś, wiedziałam – dodałam radosnym tonem.
– Właśnie to w tobie kocham – odparł. – Zawsze tak mówisz, mimo że tak naprawdę nigdy nie wiesz, o co chodzi.
– Nieprawda – udałam urażoną – zawsze miałam dobre przeczucia.
– Niech ci będzie, skarbie – odpowiedział Robert, a ton jego głosu wyraźnie wskazywał, że on naprawdę mnie kocha. – W każdym razie będę około 19. Przyniosę dobre wino i świeczki. Szykuj się, to będzie nasz wieczór – dodał ciepłym, zniewalającym głosem, po czym odłożył telefon i wrócił do pracy.
Tymczasem ja obliczyłam, że zostały mi dokładnie dwie godziny i trzydzieści trzy minuty, by zrobić się dla mojego męża na bóstwo.
*
Dokładnie o godzinie 19.05 mój ukochany mąż wrócił z pracy i wziął mnie w ramiona. Zrobił to z taką czułością, jakbym była kruchą istotką i jakby prawdziwie obawiał się, że mnie skrzywdzi. A przecież nigdy tak nie było ani nie jest. Nigdy nie zaliczałam się do chudzielców, wręcz przeciwnie, moja mama ostatnio nazwała mnie „krępą kobietką”. W każdym razie mój mąż zdawał się tego nie zauważać, a nawet jeśli dostrzegał owe drobne niedociągnięcia natury, jego zachowanie wskazywało na to, że bardzo mu się one podobają. Właśnie całował mnie namiętnie w usta i praktycznie natychmiast poczułam zapach zniewalających perfum, które dostał ode mnie na święta.
– Usiądź i powiedz mi, proszę, co się takiego stało – szepnęłam, choć wolałabym, by nie przestawał mnie przytulać. Ruszyłam do kuchni po obiad. Robert z radością spojrzał na uszykowaną potrawę i powiedział:
– Jesteś najukochańszą żoną pod słońcem, to moje ulubione danie.
Faktycznie, już na pierwszym spotkaniu oznajmił mi, że gdy był małym chłopcem, prosił mamę, by ugotowała mu kurczaka z sałatką jarzynową. Dziwne połączenie, ale on zawsze wyróżniał się z tłumu.
Zaciekawiona, co też Robert chce mi opowiedzieć, pospiesznie podałam talerze i kieliszki. Po chwili siedzieliśmy już w salonie, a mój mąż trzymał mnie za rękę i mówił ze zmysłowym uśmiechem:
– Zadzwonili z Globala. Jutro w południe mam rozmowę w Warszawie. Chcieliby mnie na stanowisku prezesa firmy i managera do spraw kontaktów z klientami anglojęzycznymi.
Gdy Robert przekazał mi tę informację, z wrażenia aż zaniemówiłam. Czułam, że to najwspanialsza wiadomość pod słońcem. Poddałam się podniosłemu nastrojowi.
– Nareszcie – odezwałam się w końcu. – Będziesz mógł robić to, co lubisz, wreszcie ktoś cię doceni.
– Nie tak szybko, kochanie – odparł Robert. – Najpierw muszę pozytywnie przejść rozmowę. Gdy zapytałem, ile jest osób na to miejsce pracy, powiedzieli, że aż dwadzieścia.
Na chwilę się zadumałam, jednak już po sekundzie przekonywałam męża:
– Nie martw się, jestem pewna, że wybiorą właśnie ciebie. Skończyłeś odpowiednie studia, świetnie znasz język i masz wspaniałą prezencję. Byliby ślepi, gdyby cię pominęli – wypaliłam szczerze i gdy zdałam sobie sprawę z własnej prostolinijności, oblałam się rumieńcem.
– Dziękuję, że tak mnie wspierasz. Jesteś kochana, dbasz o mnie, nasz dom, nasze uczucie. Obiecuję, że nigdy nie zrezygnuję z naszej miłości i zawsze będzie dla mnie najważniejsza – odrzekł, gładząc mnie po niedługich ciemnych kręconych włosach. – I obiecuję – dodał – że za niecałe trzy miesiące o tej porze będziesz najszczęśliwszą kobietą na świecie. Już planuję, gdzie zabiorę cię w naszą pierwszą rocznicę ślubu – przytulił mnie do siebie. – To będzie wielka niespodzianka – powiedział z tajemniczym uśmiechem, a ja zamarłam w oczekiwaniu na dalszy ciąg wieczoru.
Robert włączył muzykę i zdecydowanym ruchem zaprosił mnie do tańca. Będąc pod wrażeniem jego obietnic, podeszłam do niego i delikatnie się przytuliłam. Zatańczyliśmy nasz pierwszy wolny taniec – to był uroczysty toast za jutrzejszy dzień. W tamtej chwili romantycznego uniesienia nie przyszło mi do głowy, że tańczyłam za początek końca. Nie przypuszczałam, że tamten wieczór nie był symbolem wielkiego przywiązania i miłości, tylko podstępem losu, wkroczeniem w skomplikowany labirynt późniejszych wydarzeń.