Zacznij żyć, Chloe Brown - ebook
Zacznij żyć, Chloe Brown - ebook
Chloe Brown, cierpiąca na przewlekłą chorobę maniaczka komputerowa, ma jasno określony cel, plan działania i listę zadań. Po tym, jak prawie (choć nie do końca) otarła się o śmierć, opracowała siedem punktów, dzięki którym ma zacząć żyć pełnią życia. Pierwszy z nich został już odhaczony – wreszcie wyprowadziła się z luksusowej rodzinnej rezydencji. Co jest następne?
Wyjść na miasto i nie żałować sobie alkoholu.
Przejechać się motocyklem.
Wybrać się na biwak.
Uprawiać niezobowiązujący, ale przyjemny seks.
Zwiedzić świat, zabierając ze sobą tylko bagaż podręczny.
I… zrobić coś niedobrego.
Okazuje się jednak, że nie tak łatwo być niegrzecznym, nawet jeśli dysponuje się instrukcją wyjaśniającą krok po kroku, jak to zrobić. Chloe potrzebuje przewodnika, i tak się składa, że zna kogoś odpowiedniego do tej roli…
Talia Hibbert w błyskotliwej komedii romantycznej o kobiecie, która jest zmęczona byciem „nudną” i „przewidywalną”, pokazuje, że każdy moment jest dobry na zmiany i podjęcie ryzyka.
A może i Ty napiszesz swoją listę, by zacząć żyć?
„Uwielbiam, gdy historia opowiedziana w książce wciąga mnie na całego. Tym bardziej, jeśli wywołuje śmiech i zachwyt. Autorka dobrze wie, jak oczarować czytelnika”. – Taylor Jenkins Reid
„Ujmująca historia… Czy coś tu zaiskrzy? Bez dwóch zdań”. – Entertainment Weekly
„Hibbert dołącza do grona ważnych autorów we współczesnej literaturze obyczajowej (stoi tuż obok Helen Hoang), którzy raczą nas gorącymi historiami o miłości, a ich bohaterowie w niczym nie przypominają swoich odpowiedników sprzed lat. To bardzo dobra zmiana. Warto na chwilę się zatrzymać, żeby poznać Chloe Brown”. – Washington Post
„Jednym słowem urzekająca! Historia Chloe Brown to idealnie dobrana mieszanka humoru, namiętności, słodyczy i głębi emocji. Trudno oderwać się od lektury”. – Helen Hoang
„Jeśli lubisz komedie romantyczne, ta czarująca historia dosłownie zwali cię z nóg”. – Popsugar
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67616-32-4 |
Rozmiar pliku: | 755 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego razu Chloe Brown umarła.
W pewnym sensie.
Wydarzyło się to we wtorkowe popołudnie, jakżeby inaczej. Nieprzyjemne rzeczy mają to do siebie, że zwykle dzieją się właśnie we wtorki. Chloe podejrzewała, że ten dzień tygodnia jest przeklęty, ale swoimi przemyśleniami na ten temat jak dotąd dzieliła się tylko na forach internetowych. A także z Dani, dziwniejszą ze swoich dwóch osobliwych młodszych sióstr, która stwierdziła, że Chloe jest stuknięta, po czym doradziła jej, żeby pozbyła się negatywnej energii.
Tak więc kiedy Chloe usłyszała krzyki i pisk opon, a następnie spojrzała w prawo, skąd wprost na nią pędził śnieżnobiały, połyskujący w słońcu range rover, jej pierwszą i jakże absurdalną myślą było: Umrę we wtorek i Dani będzie musiała przyznać, że od początku miałam rację.
Ostatecznie Chloe jednak nie pożegnała się z życiem. Nie odniosła nawet zbyt poważnych obrażeń, co było dla niej ogromną ulgą, ponieważ już dość nasiedziała się w szpitalach. Rozpędzone auto przefrunęło tuż obok niej i wbiło się w ścianę kawiarni. O tym, że pijany kierowca zatrzymał się na ceglanej ścianie, nie zabierając ze sobą po drodze Chloe, zdecydował niecały metr. Metalowa karoseria została zgnieciona jak kartka papieru. Głowa kobiety w średnim wieku, zajmującej fotel kierowcy, uderzyła bezwładnie o poduszkę powietrzną. Jej obcięte na pazia blond włosy zakołysały się, nie nadążając za resztą ciała. Wokół wraku tłoczyli się gapie wykrzykujący, żeby ktoś wezwał pogotowie.
Chloe bezwiednie przyglądała się temu zamieszaniu.
Otaczał ją gwar zaaferowanych ludzi, czas nadal płynął, ale niespecjalnie zwracała na to uwagę. Jej umysł zalewała fala zupełnie niepotrzebnych informacji, tak jakby głowa Chloe zamieniła się w folder ze spamem. Zastanawiała się, ile będzie kosztować remont zniszczonej kawiarni. Czy koszty zostaną pokryte z polisy ubezpieczeniowej sprawczyni, czy może będzie musiała wysupłać tę kwotę z własnej kieszeni. Była ciekawa, gdzie do fryzjera chodzi kobieta z rozbitego samochodu. To musiał być pierwszorzędny zakład, bo jej fryzura pozostała stosunkowo nienaruszona i elegancka, nawet kiedy wyciągnięto ją z rozbitego auta i ułożono na noszach.
Chloe ocknęła się dopiero wtedy, gdy jakiś mężczyzna dotknął jej ramienia.
– Wszystko w porządku, kochana?
Odwróciła się i zobaczyła przed sobą życzliwą, pooraną zmarszczkami twarz sanitariusza z czarnym turbanem na głowie.
– Chyba jestem w szoku – odpowiedziała. – Mogłabym dostać kawałek czekolady? Green and Black’s. Najbardziej lubię tę z solą morską, ale gorzka z osiemdziesięciopięcioprocentową zawartością kakao pewnie będzie lepsza z medycznego punktu widzenia.
Sanitariusz zaśmiał się pod nosem i okrył ramiona Chloe kocem.
– A może być herbata, Wasza Wysokość?
– Chętnie, poproszę.
Chloe podążyła za nim w stronę tylnych drzwi ambulansu. W pewnym momencie zdała sobie sprawę, że cała się trzęsie. Tak mocno, że trudno było jej stawiać kolejne kroki. Czerpiąc z wieloletniego doświadczenia w zmaganiu się ze swoim kapryśnym ciałem, zacisnęła zęby i zmuszała kolejno lewą i prawą stopę do przesuwania się na przemian do przodu.
Gdy wreszcie dotarli do karetki, ostrożnie usiadła, bo wolała nie mdleć przy świadkach. Gdyby do tego doszło, musiałaby odpowiadać na niewygodne pytania sanitariusza. Może nawet chciałby ją zbadać, a wtedy nie mogłaby nie wspomnieć o swoich drobnych kłopotach ze zdrowiem. Próbowałaby mu wytłumaczyć, że to nic takiego, ale i tak utknęliby tu oboje na cały dzień. Przyjąwszy swój najbardziej przekonujący ton całkowicie zdrowej osoby, która ma wszystko pod kontrolą, zapytała z werwą:
– Czy kobiecie z auta nic się nie stało?
– Chodzi ci o kierowczynię? Nic jej nie będzie, kochana. Nie musisz się tym martwić.
Nagle poczuła, jak w jej ciele rozluźniają się mięśnie, które musiały być napięte, pomimo że Chloe nie była tego świadoma.
Koniec końców, po tym, jak wypiła dwa kubki herbaty i udzieliła odpowiedzi na kilka pytań, jakie miała do niej policja, Chloe pozwolono dokończyć przerwany spacer. Reszta popołudnia nie przyniosła już żadnych bliskich spotkań ze śmiercią. I bardzo dobrze, bo gdyby było inaczej, Chloe prawdopodobnie zrobiłaby coś krępującego – na przykład by się rozpłakała.
Weszła do rodzinnego domu przez północne skrzydło i zakradła się do kuchni w poszukiwaniu czegoś pokrzepiającego do przekąszenia. Zamiast tego znalazła tam swoją babcię Gigi, która najwyraźniej na nią czekała. Gigi wirowała, smagając powietrze opadającym na podłogę fioletowym szlafrokiem, który dostała od Chloe kilka miesięcy wcześniej w prezencie na swoje czwarte (a może już piąte) siedemdziesiąte urodziny.
– Moja droga – wysapała, klekocząc połyskującymi klapkami na niskim obcasie o płytki na podłodze. – Wyglądasz dość… mizernie. – To spostrzeżenie, poczynione przez troskliwą babcię i jednocześnie zjawiskowo piękną legendę ragtime’u, zabrzmiało bardzo poważnie. – Gdzieś ty się podziewała? Nie było cię chyba ze sto lat, a do tego nie odbierałaś telefonu. Martwiłam się o ciebie.
– O Boże, przepraszam cię. – Chloe wyszła z domu kilka godzin wcześniej na jeden ze swoich nieregularnych zaplanowanych spacerów. Zaplanowanych, ponieważ jej fizjoterapeuta nalegał, żeby spacerowała, a nieregularnych dlatego, że zmęczone chorobą ciało Chloe lubiło pokrzyżować jej szyki. Zwykle wracała w ciągu trzydziestu minut, nic więc dziwnego, że Gigi była zaniepokojona. – Ale nie dzwoniłaś do rodziców, prawda?
– Oczywiście, że nie. Wyszłam z założenia, że gdybyś miała chwilę słabości, raz-dwa wzięłabyś się w garść i poprosiła pierwszą lepszą osobę, żeby zorganizowała ci powrót do domu taksówką.
Chwila słabości. W ten delikatny sposób Gigi odnosiła się do momentów, w których ciało Chloe po prostu dawało za wygraną.
– Nie miałam chwili słabości. W zasadzie to czuję się całkiem nieźle. – Teraz już tak. – Po drodze… doszło do wypadku samochodowego.
Gigi jakimś cudem zdołała jednocześnie zesztywnieć i z gracją usiąść przy marmurowym blacie wyspy kuchennej.
– Nic ci się nie stało?
– Nie. Kobieta rozbiła się samochodem tuż obok mnie. Wyglądało to dość dramatycznie. Piłam herbatę ze styropianowych kubków.
Gigi przyglądała się Chloe swoimi kocimi oczami, które miały zdolność przejmowania kontroli nad umysłami zwykłych śmiertelników.
– Chcesz wziąć xanax, skarbeńku?
– Nie mogę. Przecież nie wiemy, jak zadziałałby w połączeniu z lekami, które biorę.
– No tak, oczywiście. O! Już wiem! Zadzwonię do Jeremy’ego i powiem mu, że to nagły przypadek. – Jeremy był psychoterapeutą Gigi, która co prawda nie potrzebowała terapii, ale uwielbiała Jeremy’ego i mocno wierzyła w profilaktykę.
Chloe zamrugała.
– Myślę, że to nie będzie konieczne.
– Nie zgadzam się z tobą – odparła Gigi. – Terapia zawsze jest konieczna. – Wyciągnęła telefon i wybrała numer, posuwistym krokiem udając się na drugi koniec kuchni. Jej klapki znów wystukiwały rytm na wyłożonej płytkami podłodze, podczas gdy Gigi mówiła do słuchawki miękkim, uwodzicielskim tonem: – Jeremy, kochaniutki! Jak się masz? Co u Cassandry?
Wszystkie te odgłosy były Chloe doskonale znane. Jednak gdy docierały do niej bez uprzedzenia, potrafiły wywołać w jej umyśle katastrofalną w skutkach lawinę.
Klekotanie obuwia Gigi zlewało się z tykaniem wielkiego zegara wiszącego na kuchennej ścianie. Dźwięk przybierał na sile, stawał się chaotyczny i sprawiał wrażenie, jakby w głowie Chloe przewalały się ogromne głazy. Zacisnęła powieki – tylko co mają oczy do słuchu? – po czym w ciemności, w której się znalazła, pojawiło się wspomnienie: frunące za bezwładną głową, obcięte na pazia blond włosy, tak cudownie połyskujące na tle czarnego materiału noszy.
Była pijana. Tak powiedział jej szeptem sympatyczny sanitariusz. Prawdopodobnie to było przyczyną wypadku. Choć było dopiero popołudnie, kobieta znajdowała się pod wpływem alkoholu, zjechała na chodnik i uderzyła w ścianę budynku, a Chloe…
Chloe stała tuż obok. Znalazła się w tym miejscu, bo zawsze spacerowała o tej samej porze, żeby nie zaburzać swojego rytmu pracy, i za każdym razem wybierała tę samą drogę, żeby tylko codzienna przechadzka przebiegła jak najsprawniej. Właśnie dlatego stała akurat tam.
Zrobiło jej się gorąco, poczuła, że się poci, i dopadły ją zawroty głowy. Musiała natychmiast usiąść, żeby się nie przewrócić i nie rozbić sobie głowy o marmurowe płytki. Z pewnością pękłaby jak skorupka jajka. Nie wiadomo skąd usłyszała w myślach słowa swojej matki: „Powinniśmy wymienić podłogę. Te omdlenia wymykają się nam spod kontroli. Zrobi sobie krzywdę”.
Chloe upierała się jednak, że nie ma takiej potrzeby. Obiecała, że będzie na siebie uważać, i Bóg jej świadkiem, dotrzymała słowa. Powoli opadała na podłogę. Położyła wilgotne dłonie na chłodnych płytkach. Wdech. Wydech. Wdech.
– Gdybym dzisiaj umarła, jak wyglądałaby wygłoszona dla mnie mowa pogrzebowa? – zapytała samą siebie szeptem przypominającym pękające szkło.
Była nieprawdopodobną nudziarą, która nie miała żadnych przyjaciół, od dziesięciu lat nigdzie nie wyjechała, choć miała ku temu niejedną okazję, lubiła spędzać weekendy na programowaniu i nigdy nie zrobiła niczego, jeśli tego wcześniej nie zaplanowała. Nie opłakujmy jej, bo z pewnością przeniosła się do lepszego miejsca. W końcu nawet w niebie nie może być aż tak nudno.
Właśnie tak mogłaby wyglądać poświęcona jej mowa pogrzebowa. Być może odczytałby ją na antenie radia ktoś wyjątkowo złośliwy i okropny, ktoś taki jak Piers Morgan.
– Chloe? – zawołała Gigi. – Gdzie ty się… O, tutaj jesteś. Wszystko w porządku?
Leżąc na podłodze i łykając powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba, Chloe odpowiedziała pogodnie:
– Wszystko dobrze, dziękuję.
– Hmm… – wymamrotała Gigi z delikatną nutą wątpliwości, choć bez większego zaniepokojenia. – Może poproszę Jeremy’ego, żeby oddzwonił potem. Jeremy, kochaniutki, czy mógłbyś… – Jej głos cichł, im bardziej się oddalała.
Chloe przyłożyła rozgrzany policzek do chłodnej podłogi i starała się nie dodawać więcej obelg do swojej wyimaginowanej mowy pogrzebowej. Gdyby występowała w cukierkowym musicalu, które uwielbiała jej młodsza siostra Eve, to byłby moment, w którym upadłaby na samo dno. Jeszcze parę scen i stanęłaby na nogi, a widzowie usłyszeliby podnoszącą na duchu piosenkę o determinacji i wierze w swoje możliwości. Może powinna czerpać wzorce właśnie z takich produkcji.
– Przepraszam cię, wszechświecie – wyszeptała do kuchennej podłogi. – Czy kiedy niemal mnie dzisiaj zamordowałeś, co swoją drogą było dość okrutne, ale potrafię to uszanować, usiłowałeś mi coś powiedzieć?
Wszechświat, zachowując enigmatyczne milczenie, nie odpowiedział.
Niestety odpowiedział ktoś inny.
– Chloe! – wrzasnęła stojąca w drzwiach matka. – Czemu leżysz na podłodze? Coś ci dolega? Garnet, odłóż ten telefon i chodź tutaj! Twoja wnuczka źle się czuje!
O mamo. Po tym, jak nieuprzejmie przeszkodzono jej w rozmowie ze wszechświatem, Chloe dźwignęła się do pozycji siedzącej. Ku swojemu zdziwieniu czuła się teraz o wiele lepiej. Być może dlatego, że odczytała i przyjęła do wiadomości komunikat od swojego metafizycznego rozmówcy.
Najwyraźniej przekaz był taki, że powinna wreszcie zrobić coś ze swoim życiem.
– Nie, nie, kochana, nie ruszaj się. – Gdy Joy Matalon-Brown wydawała nerwowo to polecenie, mięśnie jej delikatnej twarzy napięły się, a złotawobrązowa skóra pobladła.
Chloe doskonale znała ten widok. Jej matka prowadziła odnoszącą sukcesy kancelarię prawną razem ze swoją siostrą bliźniaczką Mary, w życiu kierowała się niemal taką samą logiką i ostrożnością co Chloe, latami uczyła się rozpoznawać u córki objawy choroby i rozgryzała stosowane przez nią mechanizmy radzenia sobie z nimi. A pomimo to w dalszym ciągu wpadała w sidła paniki na widok jakichkolwiek oznak słabości lub dyskomfortu u Chloe. Trzeba przyznać, że było to dość męczące.
– Joy, nie mamuśkuj jej tak. Przecież wiesz, że tego nie znosi.
– Czyli mam zignorować fakt, że leżała na podłodze jak trup?!
Auć.
W czasie gdy matka sprzeczała się z babcią tuż nad jej głową, Chloe postanowiła, że pierwszą ze zmian, do jakich przekona ją wszechświat, będzie wyprowadzka.
Olbrzymi dom rodzinny nagle wydał jej się zaskakująco ciasny.