- W empik go
Zacznijmy od końca - ebook
Zacznijmy od końca - ebook
Opowieść zagubionego człowieka, opowiedziana z jego własnej perspektywy.
„Zacznijmy od końca” to historia o wszystkim, co nas determinuje – przyczynowo-skutkowym zapętleniu oraz przypadkowości losu, który igra z nami za pomocą czasu, strachu i niezrozumiałej kosmicznej logiki, dającej się poznać tylko w obliczu rzeczy ostatecznych.
Piotr Trębacz - rocznik 87, Gliwice, obchodzi urodziny wraz z Lordem Byronem oraz Jimem Jarmuschem. Kulturoznawca po UŚ. Ma tendencje do mantrowego wkręcania się w jeden utwór muzyczny, odtwarzając go bez końca przez minimum tydzień. Publikował w kwartalniku „Zupełnie Inny Świat”, magazynie „BE”, kwartalniku „Wyspa”, Portalu Korporacji „Ha-Art.” „Zacznijmy od końca” to jego debiut literacki.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-810-6 |
Rozmiar pliku: | 950 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce zbudziło mnie koło południa, nagrzewając twarz ciepłym, przyjemnym promieniem. Dopiero po upływie chwili przekonałem się, że rzeczywiście zwróciło na mnie swą majestatyczną uwagę. Była to jedyna prawdziwa motywacja, jaka pojawiła się tamtego południowego poranka. Motywacja do tego, bym usiadł na krawędzi łóżka, przeczesał grzebieniem palców przydługie włosy i poczuł pod stopami miękkość przechodzonego dywanika dającego w owym momencie dnia kojące poczucie bezpieczeństwa.
Noc ze wszystkimi swoimi demonami wymęczyła mnie tak, że siedząc na skraju łóżka, czułem małą satysfakcję. Satysfakcja ta miała wydźwięk sportowej rywalizacji, pobijania rekordu czy pokonywania jakiejś niełatwej przeszkody. Wygrałem z nocą, co kosztowało mnie cały następny dzień; ten dzień, który wstał beze mnie i tylko na odczepne, jakby z przymusu poprosił, bym dołączył do rytuału codzienności.
Noc przegrała, ale ja nie do końca grałem uczciwie, wiedząc, że ona nie zapomina, jest pamiętliwa i konsekwentna. Nie mogłem przed nią uciec. Długo leżałem bez ruchu, wpatrując się w czarną plamę sufitu, rozmyślając o minionym dniu i nie mogąc przypomnieć sobie jego najważniejszych momentów. Nic nie przychodziło mi do głowy, zapędziłem się w ślepą uliczkę otaczającej mnie ciemności. Noc w duecie z pełnym księżycem uderzyła najmocniejszym arsenałem, a mokre od potu prześcieradło spętało mi nogi. Czułem, że ciało zaczyna buntować się przeciw nakazom mózgu, który już dawno przełączył się na tryb awaryjny z powodu przeciążeń i nagromadzeń faktów oraz przypuszczeń. Jedyną rzeczą, jaką mogłem zrobić, było sięgnięcie w mrok po prawej stronie, namierzenie grzechoczącego słoiczka, stojącego wiernie, zawsze w tym samym miejscu, i wzięcie dwóch małych różowych tabletek, dających mi przewagę nad nocnymi oddziałami cienia i myśli.
Wróciłem do poprzedniej zniewolonej i żałosnej pozycji z nastawieniem, że jeszcze minie kilkanaście krótkich minut i zacznę przejmować kontrolę nad swoim ciałem oraz nocą pragnącą wyssać ze mnie resztki spokoju i równowagi. Po tych kilkunastu minutach miałem zniknąć, a raczej schować się, tak żeby nikt i nic mnie nie znalazło, aż do przyjścia upragnionego świtu. Tak jak w dzieciństwie, gdy bawiłem się w chowanego i odkrywałem najlepszą kryjówkę. Wiedziałem, że nikt mnie nie znajdzie, oddychałem szybko, chciałem biegać z zachwytu nad swoim znaleziskiem, chciałem wyjść, chwalić się, ale wiedziałem, że nie mogę, wiedziałem, że muszę siedzieć cicho, nasłuchiwać zbliżających się kroków i pytań. Potem, gdy chcieli, bym wyszedł, demaskowałem swoją kryjówkę, z dumą patrząc na ich zdziwione i zazdrosne twarze. Z nocą było inaczej. Ona dobrze wiedziała, gdzie jestem, ale specjalnie nie sięgała po mnie dłonią, nie zaglądała okiem, specjalnie oszukiwała, świadoma, że ja wiem.
Minuty wlekły się dłużej niż zwykle, czas przestał istnieć, wyciekł z potem zastygłym na skroniach, dłoniach i stopach. Jego względność weszła w najwyższe stadium mojego niezrozumienia, miałem wrażenie, że jest po stronie nocy, choć często wcześniej udowadniał swą niezależność i brak przywiązania do czegokolwiek; w końcu sam był władzą najwyższej rangi, przed którą truchlała nawet czerń nocy. Musieli się dogadać, bo w tamtej chwili był dla mnie znacząco obojętny i bezwzględny, czułem, jakby leżał obok mnie, wyciągając grzbiet jak znudzony drzemaniem na jesiennym słońcu kocur. Chciałem złapać go za rękę, upomnieć się o swoje prawa do korzystania z niego, ale uświadomiłem sobie, że już wstał i odszedł. Nie pozostawił mi żadnego znaku, żadnej nadziei. Popadałem w coraz większą panikę, zwykle tego czasu, w którym się właśnie znajdowałem, po prostu nie było, nie istniał, bo noc już dawno złapała mnie na wciskaniu w jej ciemne zakamarki kitu, kiwała tylko rozczochraną czupryną wściekła i bezsilna, a ja zastygałem w odnalezionej kryjówce.
Jedynym wyjściem było sięgnięcie po kolejną różową tabletkę, sięgnięcie ostatkiem sił po słoiczek przepełniony jedynym wyjściem z sytuacji. Wyciągnąłem rękę, złapałem go, poczułem, jak przechodzi przeze mnie ta okropna fala gorąca, fala strachu czającego się pod poduszką, strachu wybierającego najgorszy moment, by dać znak o swej obecności. Grzechoczący wcześniej słoik okazał się pusty, przestał grać kojącą melodię, a zaczął przerażać mnie głuchą ciszą próżni swego wnętrza. Zamarłem w bezruchu, a połączone siły nocy, czasu oraz strachu zaczęły dobierać się do mojego ciała i myśli, niczym trzy wygłodniałe sępy atakujące ledwie zdechłego zwierza, jeszcze ciepłego, z którego nie zdążyło do końca ujść życie. Musiałem szybko znaleźć azyl, moja kryjówka została odkryta, a świadomość i tajna różowa broń okazały się zepsute i podziurawione jak stary płaszcz wyżarty przez mole. Uciekłem do sierpniowego dnia po obfitym deszczu, uciekłem na moje podwórko z czasów dzieciństwa. Byłem wtedy samotny, ale otaczał mnie spokój, który miał moc kojenia wszystkiego, spokój, który inspirował i definiował moją osobę. Wszystko czułem takie, jakie było; czyste i niezanurzone w kontekstach. Powietrze pachniało wolnością, a rośliny otaczające mnie z każdej strony były żywe i gotowe ukryć mnie w swych ramionach. Zagłębienia ziemi zalała deszczówka, kucałem nad nimi, by budować zatoki i przystanie dla okrętów, które za kilka chwil miały dobić do mojego brzegu wyobraźni. Wyciągałem dżdżownice, obserwując, jak wiją się na wilgotnej glebie, szukając schronienia. Czas kucał obok mnie, nie poganiał, lecz głaskał po głowie, zachęcając do dalszej zabawy, podsuwał pomysły, a potem odchodził i nie oglądał się już za siebie. Strach stał za drzewami, nie miał śmiałości przeszkadzać w zabawie, a noc czekała spokojnie, bym przyszedł wieczorem, porozmawiał przed zaśnięciem, opowiedział wszystkie wrażenia. Ten moment zapomnienia i ucieczki rozwiał zimny i porywisty wiatr, wyginający gałęzie wpatrzonych we mnie drzew. Żagle okrętów przybyłych do portu powyrywał z łatwością, tak jak wyciąga się zdmuchnięte świeczki z urodzinowego tortu, by już dłużej nie szpeciły słodkiej całości, pozbawione swego chwilowego znaczenia. Strach już nie stał za drzewami, tylko podbiegł niespodziewanie, chwycił mnie zimnym uściskiem za gardło. Trzymał do momentu, gdy znów poczułem ciężar i siłę trwającej nocy.
Przyduszony zwaliłem się z łóżka, uderzając głową w chropowate deski podłogi, bezskutecznie łapiąc oddech, próbowałem wdrapać się z powrotem, lecz szybko odpuściłem, po czym straciłem przytomność z jeszcze silniejszym grzmotnięciem głowy o deski.
Znalazłem się w samym środku nawałnicy, która nawiedziła mój wcześniej wyśniony, zaginiony świat, w którym czas zamieszkał na dobre i zrezygnował ze swoich obowiązków. Leżałem na brzegu wielkiej kałuży wzburzonej przez wiatr, która w tej ponurej i oszalałej sytuacji zdawała się wielkim czarnym oceanem, gotowym wciągnąć mnie do swego wnętrza. Okręty przybyłe do portu już dawno leżały na dnie mętnej wody. Tylko gdzieniegdzie, pomiędzy falami, byłem w stanie dostrzec resztki żagli połamanych jak zapałki. Woda wciągała mnie coraz mocniej, a ja nie miałem siły na jakikolwiek ruch. Strach stał nade mną bez wyrazu i pilnował, bym nie znalazł wyjścia z tej mrocznej sytuacji. Pomiędzy świstaniem wiatru a klaskaniem wody usłyszałem jeszcze jeden dźwięk, który nie pasował do tych demonicznych owacji dyrygowanych przez strach. Usłyszałem wołanie mające moc kojenia i równowagi, moc, która odepchnęła ode mnie strach i uciszyła chaos trwający wkoło mnie. Wiatr przestał wzburzać wodę, rozwiał ciężkie burzowe chmury, a ja wiedziałem, skąd znam ten głos, dokładnie wiedziałem, dokąd mam iść i w którą stronę patrzeć. Zziajany i spocony podbiegłem pod swoje okno, trzymając w rękach szarą przetartą piłkę z powyrywanymi łatkami, usłyszałem rozbrzmiewający głos matki, dający czasoprzestrzenny wymiar każdej chwili minionych dni, głos kontrolujący wszystko i wszystko wtedy determinujący. Ujrzałem siebie w ten słoneczny letni dzień z odległej krainy dzieciństwa, gdy słońce grzało, zamiast palić, a wiatr przywiewał te wszystkie zapachy, których nigdy więcej nie zdołałem odnaleźć. Czas na obiad, zostawiam zabawę, ściskam piłkę i wbiegam na klatkę schodową kamienicy, gdzie zapach jedzenia wciska się w każdy jej zakamarek – od ciemnej i wilgotnej piwnicy po duszny i wysuszony strych.
Łapię za klamkę, otwieram drzwi, czując, jak twarde deski mojej podłogi zaczynają łamać przyparty do nich nos. Za ścianą obok łóżka, na które wdrapałem się wycieńczony walką z nocą i jej mroczną brygadą, usłyszałem głuche bicie zegara, zwiastujące powrót zagubionego i rozleniwionego czasu. Często wyobrażałem sobie ten zegar bijący tylko od czasu do czasu, myślałem o nim, gdy potrzebowałem jego obecności i przypomnienia o płynnej formie rzeczywistości. Nigdy go nie widziałem, ale wyobrażałem sobie sędziwy wiek tego antycznego mebla. Nigdy też nie widziałem, żeby ktokolwiek wchodził do mieszkania, w którym znajdował się ów zegar. Czasem w późnych godzinach wieczornych dało się słyszeć jakieś poruszenie i trzaskanie drzwiami; ktoś przechodził z pokoju do pokoju w pośpiechu, coś przestawiał, jakby meble, ciężkie sprzęty. Nie rozpoznałem tej postaci. Pewnej nocy, gdy kolejny raz bezsenność nie dawała mi spać, doszły mnie dźwięki tej sąsiedzkiej aktywności, przyłożyłem ucho do ściany, nasłuchując konkretów. Pomiędzy szuraniem i stukotem butów o drewnianą podłogę dało się słyszeć rozmowy, lecz nie zdołałem ich zrozumieć, choć jednego słowa, nigdy też do końca nie byłem pewien, czy jest tam tylko jedna osoba. Gdy zorientowałem się, że lokator – bo tak zacząłem go nazywać – szykuje się do wyjścia, wyskoczyłem z łóżka i podbiegłem do judasza. Wytężyłem wzrok, lecz moje oko brodzące w ciemnościach korytarza potrafiło dostrzec tylko nieliczne cienie chowające się po kątach piętra. Stałem jeszcze kilka minut, ale nic nie chciało zmyć czarnej plamy namalowanej specjalnie dla mnie. Postanowiłem wrócić do łóżka i tę decyzję podjętą kilka sekund wcześniej musiał wyczuć nieuchwytny lokator, bo gdy już stałem nad łóżkiem, usłyszałem pośpieszne zamykanie drzwi oraz cichnący bieg w dół do wyjścia. To musiał być on, ale pozostało mi tylko gdybanie i cały szereg pytań niedający zmrużyć oka.
*
Czas odnalazł się wraz z biciem zegara, zza okna zaczęły przebijać pierwsze oznaki nowego dnia, które pozwoliły spłoszyć noc i wyrazić zgodę na złapanie resztek wywalczonego snu, schowanego gdzieś pod poduszką. Usnąłem, czując resztkami świadomości, że coś zbliża się nieuchronnie, że coś czai się pod łóżkiem i niedługo wypełźnie, gdy znów poczuje moją słabość.