- promocja
Zadupia - ebook
Zadupia - ebook
Uważana za arcydzieło Antonia Lobo Antunesa powieść "Zadupia" opowiada historię portugalskiego lekarza nękanego wspomnieniami z wojny, który jak dawni żeglarze, opowie swoją historię każdemu, kto zechce jej posłuchać. Wpisując się w tradycję Williama Faulknera i Gabriela Garcii Marqueza, Lobo Antunes plecie słowa w porywający i ekscentryczny gobelin, nadając swojej prozie wdzięk i brzmienie poezji. Narrator, świeżo powróciwszy do Lizbony po ciężkiej służbie na wojnie w Angoli, wyznaje traumy pamięci bezimiennej kochance. Ich zmierzający ku zbliżeniu wieczór rozwija się jak gorączkowy sen, gdy Lobo Antunes zręcznie przeskakuje od opisów Portugalii po upadku dyktatury do egzotycznego i brutalnego świata życia na pierwszej linii frontu. W wyniku tej poetyckiej, gęstej i nielinearnej narracji powstała powieść obfitująca w sytuacje tragiczne i absurdalne, bezsprzecznie należąca do największych powieści wojennych współczesności. Nie brak też w niej rozliczenia z narodowo-katolicką dyktaturą salazarowskiej Portugalii.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-738-4 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Luanda zaczęła się od biednego nabrzeża, bez majestatu, od magazynów falujących w upale i wilgoci. Morze przypominało mętny krem do opalania lśniący na brudnej i starej skórze, gnijące cumy na chybił trafił rzeźbiły wodę żyłami. Murzyni rozmazani zalewem rozedrganego światła kucali w nielicznych grupkach, przyglądali się nam w pozaczasowym rozkojarzeniu, wzrokiem jednocześnie przenikliwym i ślepym, takim jak na fotografiach prezentujących zwrócone do wewnątrz oczy Johna Coltrane’a – kiedy wydmuchiwał w saksofon przesłodką gorycz pijanego anioła – a ja wyobrażałem sobie przy grubych wargach każdego z tych mężczyzn niewidzialną trąbkę, gotową wznieść się pionowo w gęstym powietrzu jak sznury fakirów. Białe, chude ptaki rozpływały się w palmach zatoki albo w oddali pośród drewnianych chat na Ilhii, zanurzonych w zaroślach i owadach, dokąd dziwki zmęczone tymi wszystkimi mężczyznami z Lizbony przychodziły wypić ostatnie szampany z wodą sodową, niczym dogorywające wieloryby wyrzucone na ostatnią plażę, od czasu do czasu poruszając biodrami w rytm paso doble nieodgadnionego smutku. Malutcy kaprale w okularach – z kompetentnym wyglądem skrupulatnych stażystów – podskakując, zaganiali nas w kierunku bydlęcych wagonów, nas, czekających na zasłanym odpadkami i nieczystościami nabrzeżu, nabrzeżu Cruz Quebrada, pamięta pani, gdzie ścieki umierają, płożąc się u stóp miasta, sparszywiałe psy rzygają śmieciami na wycieraczkę – w każdym miejscu świata, gdzie rzucamy kotwicę, zaznaczamy naszą awanturniczą obecność poprzez manuelińskie obeliski i puste puszki po konserwach, w subtelnej kombinacji bohaterskiego szkorbutu i przerdzewiałej blachy. Zawsze popierałem myśl, żeby na jakimś odpowiednim placu naszego kraju postawić pomnik flegmy, popiersie flegmy, marszałka flegmy, flegmy poety, flegmy męża stanu, flegmy konno, coś, co przyczyni się w przyszłości do stworzenia doskonałej definicji doskonałego Portugalczyka: chwalił się, że ruchał i charkał. W kwestii filozofii, moja droga przyjaciółko, wystarczy nam już artykuł wstępny gazety, tak obfitujący w idee jak pustynia Gobi w Eskimosów. Z tego względu, przy mózgu wyczerpanym skomplikowanymi rozmyślaniami, zażywamy ampułki do posiłków, żebyśmy dali radę myśleć.
Życzy pani sobie następne drambuie? Mówienie o wychylaniu zawartości ampułek zawsze wzbudza we mnie pragnienie wypicia takich syropów, żółtych, w bezsensownej nadziei, że poprzez nie odkryję kwadraturę koła emocji, delikatny radosny zawrót głowy, o który przyprawiają mnie sekrety życia i ludzi. Czasem przy szóstym albo siódmym kieliszku czuję, że prawie mi się to udaje, że zaraz tego dokonam, że niezdarną pęsetą rozumu z chirurgiczną biegłością pochwycę wrażliwe jądro tajemnicy, zaraz jednak pogrążam się w bezkształtnej wesołości zawiesistego idiotyzmu, z którego wyrywam siebie nazajutrz uderzeniem aspiryny i sody oczyszczonej, aby potykać się w kapciach w drodze do pracy, niosąc ze sobą nieodwracalną matowość egzystencji, tak gęstą od błota tajemnic jak pasta cukrowa w mojej porannej filiżance. Nigdy się to pani nie przydarzyło, czuć, że jest się blisko, że za chwileczkę osiągnie pani to, do czego dążyła pani latami, zrealizuje pani projekt będący jednocześnie pani rozpaczą i nadzieją, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby go dosięgnąć w niekontrolowanej radości, i nagle pada pani na plecy, z palcami zaciśniętymi na niczym, a tymczasem pragnienie albo projekt oddalają się spokojnie od pani drobnym truchtem obojętności, nawet na panią nie łypnąwszy? Może jednak pani nie zna tego rodzaju przerażającej przegranej, może metafizyka stanowi dla pani wyłącznie niedogodność tak przelotną jak efemeryczne swędzenie, może zamieszkuje panią wesoła lekkość zacumowanych łodzi, kołyszących się nieśpiesznie w autonomicznym rytmie kołysek. Jedną z rzeczy, która zresztą zachwyca mnie w pani – pozwoli pani, że to wyznam – jest niewinność, nie niewinna niewinność dziecięca i policyjna, wynikająca ze swego rodzaju wewnętrznego dziewictwa utrzymanego kosztem łatwowierności albo głupoty, lecz niewinność mądra, pełna rezygnacji, niemal roślinna, rzekłbym, z takich, jakiej ludzie oczekują od innych i od siebie samych, takiej samej, której pani i ja, tutaj siedząc, oczekujemy od wezwanego moją ręką kelnera, kierującego się do nas z wyrazem twarzy chronicznie dobrego ucznia – niepewna, rozkojarzona uwaga i absolutne lekceważenie z racji wątłego napiwku naszej wdzięczności.
Pociąg pełen waliz i nieśmiałej niepewności obcokrajowców na obcej ziemi, której portugalskość jawiła się nam tak problematyczna jak uczciwość ministra, potoczył się z nabrzeża ku musseques – slumsom Luandy podobnym do napuchniętego człapiącego gołębia. Pstrokata nędza osiedli okalających miasto, powolne uda kobiet, wzdęte od głodu brzuchy dzieci, stojących nieruchomo na zboczach, patrzących na nas, ciągnących na sznurku żałosne zabawki, jęły budzić we mnie dziwaczne poczucie absurdu, którego natrętny dyskomfort odczuwałem od wyjazdu z Lizbony, w głowie albo w brzuchu, w formie fizycznie niezlokalizowanego niepokoju, niepokoju, który jeden z obecnych na okręcie księży zdawał się podzielać, męcząc się poszukiwaniem w brewiarzu biblijnych usprawiedliwień masakry niewinnych. Spotykaliśmy się czasem nocą na pokładzie przy relingu – on z książką w ręku, a ja z rękami w kieszeniach – żeby wpatrywać się w te same czarne, matowe fale, na których przypadkowe odbicia (jakich świateł? jakich gwiazd? jakich przeogromnych oczu?) przeskakiwały niczym ryby, jakbyśmy w tej oranej śrubami okrętu mrocznej poziomej przestrzeni poszukiwali jakiejś wyjaśniającej odpowiedzi na nasze niewypowiedziane niepokoje. Straciłem tego księdza z oczu (takie już zresztą moje przeznaczenie, że szybko tracę z oczu wszystkich napotkanych księży i kobiety), ale pamiętam z ostrością sennego koszmaru dziecka jego grymas miotającego się Noego, na siłę wciśniętego do arki z bydlętami cierpiącymi na kolkę, wyrwanymi z rodzimych lasów swoich urzędów, z klubów rekreacyjnych, oderwanymi od stołów bilardowych, aby rzucić ich w imię żarliwych i idiotycznych ideałów na dwa lata smutku, niepewności i śmierci. Zresztą w prawdziwość tej ostatniej nikt nie wątpił – wielkie skrzynie wypełnione trumnami zajmowały znaczną część ładowni i nieco makabryczna gra polegała na tym, aby spróbować przewidzieć ich przyszłych mieszkańców, patrząc na twarze innych i własną. Tamten? Ja? Obaj? Największy grubas w głębi rozmawiający z kapralem o przenosinach? Zawsze kiedy przesadnie przypatruję się ludziom, oni zaczynają mimowolnie przyjmować nie wygląd znajomy, lecz maskę pośmiertną, którą nasza fantazja ich zniknięcie uszlachetnia. Sympatia, przyjaźń, nawet niejaka czułość stają się łatwiejsze, samozadowolenie pojawia się bez kłopotów, głupota zyskuje subtelny powab niewinności. W sumie oczywiście to naszą własną śmierć widzimy w cudzych przeżyciach i to w jej obliczu, i przez nią, stajemy się potulnymi tchórzami.
Nie chce pani przejść na wódkę? Lepiej stawia się czoło widmu agonii z palącym językiem i żołądkiem, a ten rodzaj alkoholu z flakonu, zaciągający babcinymi perfumami, posiada dobroczynną cnotę rozpalania mi nieżytu żołądka i w konsekwencji podnoszenia poziomu odwagi, nie ma to jak zgaga na rozpuszczenie strachu, to także – jeśli pani woli, żeby zmienić ten nasz zwyczajowy pasywny egoizm w impulsywne polemizowanie, niezbyt inne w gruncie rzeczy, ale przynajmniej bardziej aktywne – sekret słynnego wrzodu na żołądku Napoleona, rozumie pani, klucz do wyjaśnienia Wagram i Austerlitz. I te spodeczki z malutkimi rzeczami, trującymi i słonymi, których cesarz z pewnością nigdy nie spróbował, przemierzą nasze jelita niczym kamyczki żrącej sody, dzięki przypływowi kolki zdolne nas pchnąć ku najbardziej szalonym albo słodkim przygodom. Kto wie, czy skończymy, kochając się nocą wściekle jak nosorożce z bólem zębów, dopóki poranek nie oświetli blado pościeli skopanej naszym rozpaczliwym trykaniem? Sąsiedzi z dołu stwierdzą zdumieni, że sprowadziłem sobie do domu dwa wielkie zwierzęta, które się wzajemnie pożerają w koncercie wycia nienawiści i porodu, i kto wie, czy taka nowość rozbudzi w nich od dawna uśpione humory i doprowadzi do tego, że się sczepią na wzór tych japońskich puzzli niemożliwych do rozdzielenia, chyba że dzięki nieskończonej cierpliwości chirurga albo sprawnego noża ostatecznego kastratora. Czy jest pani w stanie przynieść śniadanie do łóżka, pachnąc już pastą do zębów Binaca i optymizmem? Pogwizdywać przez siekacze jak dawni piekarze, oprószone mąką anioły z koszykiem na ramieniu, zastępujący zmęczone sowy – nocnych strażników, których wspomnienie stanowi jeden z najmniej melancholijnych obrazów z mojego dzieciństwa? Czy jest pani w stanie kochać? Przepraszam, pytanie jest głupawe, wszystkie kobiety są w stanie kochać, a te, które nie są w stanie, kochają same siebie poprzez innych, co w praktyce i przynajmniej w pierwszych miesiącach jest niemalże nie do odróżnienia od prawdziwego afektu. Proszę się nie przejmować: wino płynie swoim kursem i niebawem poproszę panią o rękę – to normalne. Kiedy czuję się bardzo samotny albo wypiłem za dużo, bukiet woskowych kwiatów projektów małżeńskich poczyna wykwitać we mnie niczym pleśń w zamkniętych szafach i staję się lepki, wrażliwy, kiczowaty i kompletnie słaby; to chwila, ostrzegam panią, żeby się roztropnie usunąć pod byle pretekstem, wsiąść do samochodu z westchnieniem ulgi, zadzwonić potem od fryzjerki do koleżanek i opowiedzieć im ze śmiechem o moich propozycjach bez wyobraźni. Tymczasem i do owego momentu, jeśli nie uzna pani tego za niestosowne, przysunę nieco bardziej swoje krzesło i potowarzyszę pani przy kieliszku czy dwóch.
Pociąg, który umknął z nami z tamtej afrykańskiej Cruz Quebrada i od jej korony zardzewiałych żurawi oraz długonogich mew, porzucił nas w swego rodzaju koszarach przy Luandzie, gdzie betonowe baraki płonęły z gorąca, a pot skwierczał na skórze jak przypalany tłuszcz. W pomieszczeniach oficerskich – otoczonych bananowcami o wielkich liściach z frędzlami identycznymi jak skrzydła podupadłych archaniołów – moskity przelatywały przez siatki w oknach, żeby w ciemności wywoływać razem uparty i wiotki szmer, w którym śpiewała moja krew, wysysana szybkimi haustami i wreszcie uwolniona ze mnie. Na zewnątrz zaskakiwało mnie niebo o nieznanych gwiazdach, odnosiłem czasem wrażenie, że ktoś nałożył fałszywy wszechświat na mój zwyczajny i że wystarczyło palcami rozerwać tę kruchą i nieprawdopodobną dekorację, aby na nowo wkroczyć w zwykłą codzienność, zamieszkałą przez znajome twarze i zapachy, towarzyszące mi z wiernością szczeniaków. Kolacje jadaliśmy na mieście, w głośnych ogródkach restauracyjnych zatłoczonych żołnierzami, gdzie pośród ich kolan nędzni pucybuci kręcili się w kucki, kątem oka zerkając na ich kamasze z gwałtowną miłością, albo faceci bez nóg, nieśmiało wyciągający przed siebie bożki wyrzeźbione kozikiem, takie jak plastikowe wieże Belém z mojego rodzinnego kraju. Biali otłuszczeni faceci z teczkami pod pachą wymieniali portugalskie pieniądze na angolskie z powściągliwością znawców lichwiarzy, wszystkie ulice wyglądały na zwykłą ulicę Morais Soares, zbliżały się i oddalały w pośpiesznym labiryncie w kierunku fortu, prowincjonalny neon rozkładał się na chodnikach w kałużach migoczących pomarańczowawym zezem. Zakotwiczony w zatoce okręt, który nas przywiózł, podwajał swoje odbicie w wodzie, przygotowując się do wyjścia w morze – miał wrócić beze mnie w zimę i mgłę Lizbony, gdzie podczas mojej nieobecności wszystko irytująco trwało tak samo, w zwyczajowym rytmie, pozwalając mi, wzgardzonemu, wyobrażać sobie, co się wydarzy w sposób nieunikniony po mojej śmierci i co było w gruncie rzeczy przedłużeniem ciepławej i neutralnej obojętności, bez entuzjazmu ani tragedii, które ja tak dobrze znałem, stworzonych z dni pozszywanych ze sobą w pogrzebowej biurokracji wyzbytej niepokojów płomiennego żaru. Czy wierzy pani w uniesienia, wielkie porywy, wewnętrzne trzęsienia ziemi, szybowanie w ekstazie? Proszę nie robić sobie nadziei, moja droga, tylko optyczna mistyfikacja sprytnej gry luster – zwykłej machinacji teatralnej, bez innej rzeczywistości, tylko karton albo celofan scenografii, które panią kształtują – i siła naszej wyobraźni nadają pani pozór ruchu. Tak jak ten bar i jego lampy art nouveau o wątpliwym smaku, jego bywalcy o skupionych głowach, powierzający sobie przesłodzone banały w lekkiej euforii alkoholowej, muzyka w tle przydająca naszym uśmiechom tajemniczej głębi uczuć, których nigdy nie mieliśmy – jeszcze pół butelki i uznamy siebie za Vermeera, tak sprawnego jak on, potrafiącego przez domową prostotę jednego gestu wyrazić wzruszającą i niewyrażalną gorycz naszej kondycji. Bliskość śmierci czyni nas ostrożniejszymi albo przynajmniej roztropniejszymi; w Luandzie, czekając kilka dni na wyjazd do strefy walk, korzystnie wymienialiśmy metafizykę na obsceniczne kabarety na wyspie, po dziwce z obu stron, kubeł z musującym winem Raposeira na stole i drobną zezowatą striptizerką rozbierającą się na scenie z tym samym zmęczonym wyobcowaniem, z jakim stary wąż zrzuca skórę. Obudziłem się kilka razy w pokoju podłego pensjonatu, nie wiedząc nawet, jak się tam znalazłem, ubierałem się w milczeniu, wyciągając buty spod czarnego koronkowego stanika, z nadzieją, że nie zakłócę snu spowitego pościelą ciała, z którego widziałem tylko masę rozczochranych włosów. Rzeczywiście, i zgodnie z proroctwami rodziny, stałem się mężczyzną; to swego rodzaju przygnębiające i cyniczne łaknienie, zrodzone z kupidynowej rozpaczy, z egoizmu, i z pośpiechu, żeby ukryć się przed samym sobą, zastąpiło na zawsze kruchą przyjemność dziecięcej radości, śmiechu zabalsamowanego czystością, bez ograniczeń czy dwuznaczności; śmiechu, który udaje mi się słyszeć, wie pani, od czasu do czasu, nocą, gdy wracam do domu, na pustej ulicy – rozbrzmiewa za moimi plecami w kaskadzie szyderstwa.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------