- W empik go
Zagadka drugiej śmierci czyli klasyczna powieść kryminalna o wdowie, zakonnicy i psie (z kulinarnym podtekstem) - ebook
Zagadka drugiej śmierci czyli klasyczna powieść kryminalna o wdowie, zakonnicy i psie (z kulinarnym podtekstem) - ebook
Zagrażająca życiu skłonność do łakoci zmusza Karolinę Morawiecką, wdowę po aptekarzu, do ćwiczeń fizycznych. Z pomocą przychodzi jej znajoma siostra zakonna, miłośniczka nordic walking. W trakcie jednego z treningów, w samym sercu Ojcowa, natrafiają na miejsce zbrodni. Jednak nie ma tam ciała.
Wkrótce policja znajduje zwłoki młodej dziewczyny, a zniknięcie pewnej marynarki wzbudza czujność domorosłej detektywki. Podczas gdy wdowa po aptekarzu prowadzi śledztwo w Wielmoży, zakonnica zostaje wysłana z tajemną misją do krakowskiego klasztoru. Jej umiejętności mają pomóc w uniknięciu skandalu…
Morderczy trening. Dwa ciała. Znikająca marynarka. I tajemnica wotum sprzed lat, czyli kolejna czytelnicza uczta, na którą Karolina Morawiecka (autorka) zaprasza wraz z Karoliną Morawiecką (bohaterką)!
Karolina Morawiecka (autorka) – doktor nauk humanistycznych, znawczyni i wielbicielka kryminałów. Z pochodzenia krakowianka, mieszkająca w podkrakowskiej Wielmoży razem z mężem antykwariuszem i trzema psami: Truflą, Watson i Liskiem. Jej powieści kryminalne z kulinarnym podtekstem z cyklu o wdowie-detektywce zyskały status bestsellerów w swojej kategorii.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66730-00-7 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– PEŁEN RETROSPEKCJI –
O SILE TECHNOLOGII I SILE WOLI,
W KTÓRYM NIEWIELE SIĘ DZIEJE,
CHOĆ WSZYSTKO SIĘ ZACZYNA
Z najwyższym trudem przełknęła ślinę. Złowrogie słowa, które przed chwilą rozbrzmiały w czterech ścianach małego pomieszczenia, nie pozostawiały złudzeń. Próbowała zaprotestować, ale nagle poczuła, że całkowicie opadła z sił. Ściśnięte gardło zabolało, kiedy wreszcie wydała z siebie chrapliwy dźwięk.
– Śmierć? Czeka mnie śmierć?
Spojrzała błagalnie w stronę młodej kobiety, która siedziała naprzeciwko niej, lecz zamiast spodziewanego współczucia otrzymała jedynie bezlitosne potwierdzenie. Kąciki ust trzydziestoparolatki drgnęły nieznacznie, a w jej oczach pojawił się niebezpieczny błysk.
– Tak, spotkanie ze śmiercią. – Zimny ton rozmówczyni nie pozostawiał cienia nadziei. – Pani Karolino, umrze pani, i to na własne życzenie. Jeśli natychmiast nie zacznie pani dbać o wagę, nie ograniczy spożycia tłuszczu i cukrów, sama się pani zabije. Naprawdę – doktor Alina Chwat-Waligóra liczyła na to, że wreszcie wywrze jakiś wpływ na swoją oporną pacjentkę – najwyższy czas wziąć się za siebie. Z taką nadwagą i ciśnieniem... W pani wieku...
To niemożliwe – przemknęło Karolinie Morawieckiej przez głowę. – Przecież nic mi nie jest!
I rzeczywiście: wizyta w gabinecie miała być po prostu sposobem na miłe spędzenie dnia. Wiadomo, w maju trudno jest się w poczekalni zarazić jakimś grypskiem, a zawsze ma się pewność, że spotka się znajomych. A choćby i nawet całkiem obcych ludzi! Ważne, żeby byli gotowi porozmawiać, opowiedzieć o swoich kłopotach, o radę spytać... I, w przeciwieństwie do kawiarni, za te przyjemności nie trzeba płacić ani złotówki! A tu takie słowa!
– Trzeba zmienić styl życia. – Lekarka, zapisując coś w elektronicznej kartotece, kończyła wreszcie swój monolog, zupełnie nieświadoma, że starsza pani z trudem mieszcząca się na krzesełku po drugiej stronie jej biurka właśnie usiłuje zabić ją wzrokiem^(). – No i dieta jest nieodzowna! Więcej ruchu, mniej serniczka – na koniec postarała się załagodzić złe wrażenie i obdarzyła pacjentkę łagodnym uśmiechem – a wszystko będzie dobrze.
I jak gdyby nigdy nic wyciągnęła z szuflady biurka kilka kolorowych broszurek.
– O, tu znajdzie pani informacje o zasadach zdrowego odżywiania i podstawowych ćwiczeniach, choć z pani tuszą...
Tak, spojrzenie, które rzuciła jej teraz Morawiecka, powinno ją zabić na miejscu. Jednak internistka najwyraźniej znała legendę o bazyliszku, bo nie podniosła wzroku na mieniącą się kolorami flagi narodowej twarz swojej pacjentki. Nie spojrzała jej w oczy, tylko bezpiecznie wpatrywała się w ekran oddzielającego je monitora.
– ...z pani tuszą efektywniejsze będzie pływanie. Albo jakaś gimnastyka, może wręcz joga. Nawet tutaj, w okolicy, mamy siłownię czy aerobik. Zresztą wszelkie informacje znajdzie pani w internecie. O ile oczywiście... – urwała jakoś szybko.
Popłoch, w jaki wpadła pani Karolina, dorównałby panice oddziałów niemieckich, gdy według relacji mistrza Wincentego uciekali z Psiego Pola przed gromiącymi ich oddziałami Krzywoustego. Dorównałby, gdyby nie fakt, iż punkt krytyczny wdowa osiągnęła już na samą myśl o rezygnacji z serniczka. Teraz więc nie pozostawało jej nic innego, jak rzucić z godnością:
– Jeśli w internecie, to na pewno znajdę – i spróbować podnieść się z niewygodnego krzesełka. Miała już dość tej wizyty, a wizja ćwiczeń... Na samą myśl o wysiłku fizycznym ciśnienie niebezpiecznie jej się podniosło. Informacji o diecie w ogóle nie zamierzała potraktować poważnie. Absolutnie!
Żadna z kobiet nie wiedziała, że wypowiedziane przez lekarkę słowa już wkrótce okażą się prorocze. Nie uprzedzajmy jednak wypadków i pozwólmy, by historia ta potoczyła się dalej w swoim rytmie. Jak, nie przymierzając, w stronę wyjścia z gabinetu lekarskiego toczyła się właśnie Karolina Morawiecka, wdowa po aptekarzu ze Skały, której wreszcie udało się wstać z obitej przybrudzoną bawełną pułapki o rozchwianych i jakby lekko wygiętych metalowych nóżkach. Nigdy więcej serniczka! Niedoczekanie!
Gdy znalazła się na zalanym wiosennym słońcem parkingu, z niechęcią godną lepszej sprawy Morawiecka musiała jednak przyznać, że doktor Chwat-Waligóra miała nieco racji. Miesiące spędzone w oczekiwaniu na nową zagadkę kryminalną rzeczywiście mocno się odbiły na jej stanie zdrowia. Czy jednak mogło być inaczej, skoro pasję detektywistyczną w całości musiała zastąpić inna, w której pani Karolina również osiągnęła maestrię – to jest miłość do gotowania? Miast ścigać przestępców, których w okolicy jak na złość nie było, spędzała więc czas na wprawkach w kuchni libańskiej i izraelskiej. Kiedy od ostatniego sukcesu, jakim było rozwikłanie zagadki śmierci na weselu, minęło całe siedem miesięcy, Morawiecka w małym palcu miała już wszystkie przepisy Ottolenghiego. W biodrach zaś, co przed chwilą wytknęła jej bezlitosna lekarka, kilkanaście centymetrów więcej. O kilogramach nie wspominając.
I teraz właśnie, stojąc w promieniach majowego słońca tuż przed ośrodkiem zdrowia w podkrakowskiej Sułoszowej, poczuła, że puls rzeczywiście zbytnio jej przyspieszył, oddech niebezpiecznie się spłycił, a kręgosłup – niemal słyszała cichy trzask zdradziecko przesuwających się kręgów – ledwie radził sobie z utrzymaniem jej w pionie. Może istotnie – pomyślała zrezygnowana wdowa po aptekarzu – powinnam się nieco więcej ruszać... W końcu nigdy nie wiadomo – pocieszyła się – czy wkrótce nie dane mi będzie gonić jakiegoś przestępcy.
Wizyta lekarska i lektura kolorowych broszurek spowodowały, że jeszcze tego samego dnia Morawiecka zdecydowała się na wprowadzenie istotnych zmian. Dlatego też falafele smażone w głębokim tłuszczu, które przygotowała sobie na niezobowiązującą przekąskę przed obiadem, wyjątkowo postanowiła odsączyć na papierowym ręczniku. Patrząc na powiększające się kręgi oleju, które nie miały trafić do jej żołądka, nie jej kubki smakowe pieścić, lecz pozostać bestialsko zmarnowane (to tłuszcz przecież, co powtarzała nieustannie, jest nośnikiem smaku!), poczuła wyjątkową niechęć i jeszcze większe rozczarowanie. Bo cóż ona, dusza cicha i pokorna, choć niezaprzeczalnie wyjątkowych i wielkich talentów, ma z tego życia? Ludzka sława i tak jej przecież należne uznanie okazały się, nie po raz pierwszy zresztą, nietrwałe. Ledwie w dwa miesiące od ostatnich detektywistycznych sukcesów Karolina Morawiecka została całkiem zapomniana przez najbardziej wścibskie sąsiadki. Nawet jej odwieczna rywalka Ada Raźny zaprzestała dociekliwego wypytywania o przebieg morderstwa na weselu Rafała Batorego, policjanta ze Skały, i Alinki Stachowiak z Wielmoży. Wdowa łatwo mogła to zrozumieć, skoro i ona już na początku listopada zajęła się corocznym misterium przedświątecznych porządków, jednak poczucie niesprawiedliwości pozostało. Przegrać z myciem okien i piernikiem staropolskim? Z prasowaniem białego obrusa i przygotowywaniem zakwasu na barszcz? Z lepieniem uszek i pierogów?
Vanitas vanitatum et omnia vanitas mogłaby rzec, gdyby tylko znała słowa Koheleta. Ponieważ jednak znajomość akurat tego cytatu była jej obca, pani Karolina pozwoliła jedynie, by łza rozżalenia spłynęła jej po obłym policzku i zniknęła gdzieś w fałdach podbródków.
Nic to – pomyślała i na pocieszenie do sterty prawie beztłuszczowych kotlecików dołożyła sobie podwójną porcję humusu – trzeba z pokorą znieść jeszcze i ten cios. Po czym z miną godną co najmniej stojącej pod pręgierzem niewolnicy Isaury (która to postać była ulubienicą wdowy po aptekarzu, dystansując o parę długości Stefcię Rudecką, zajmującą chwalebne miejsce drugie) ruszyła w stronę gabinetu pana domu (niech mu ziemia lekką będzie). Tam bowiem stało narzędzie tortur, jakiego nie powstydziłby się nawet okrutny Leoncio. A jednak była to również skarbnica wiedzy wszelakiej, z której Morawiecka korzystała opornie i tylko w chwilach absolutnej konieczności.
Już przy sprawie tajemniczej śmierci na zamku w Pieskowej Skale mieszkający obok krakusi zasugerowali swojej sąsiadce, że komputer może być przydatny. O zaletach internetu wspominała po wielokroć i jej pomocnica, siostra Tomasza, także poznana w czasie śledztwa w sprawie nieszczęsnej Anny Bednarz^(). Pani Karolina wiedziała jednak, że tradycyjnych sposobów komunikacji nic nie zastąpi. A raczej – nikt. Gdy tylko chciała uzyskać jakieś informacje, niby to przypadkiem wpadała do Kamieńca, do organiściny Agaty Gałkowej. Lub telefonowała do innej gadatliwej sąsiadki z Wielmoży. No i w odwodzie miała źródło sprawdzonej wiedzy (najdalej z trzeciej ręki), pracownicę urzędu pocztowego w Skale – Adę Raźny. Co prawda Morawiecka zazwyczaj znała te same historie, często nawet w ciekawszych wersjach, ale za nic na świecie nie przyznałaby się, że sama plotkuje. Co to, to nie! Ona co najwyżej prowadziła obserwacje niezbędne jej do rozwikłania przyszłych spraw kryminalnych. Owszem, zbierała dane o sąsiadach bliższych czy dalszych, ale – co powtarzała siostrze Tomaszy, gdy ta niebezpiecznie się uśmiechała – jedynie w celu poszerzenia swej wiedzy. Zresztą – tę część z kolei dodawała ze wzrokiem skromnie spuszczonym w dół – czyniła to wzorem słynnej panny Marple. Cóż – powtarzała z zachwytem pani Karolina, gdy tylko ktoś chciał jej słuchać – jeśli jest się wybitną śledczą i już za życia trafiło się do panteonu detektywów – tu zazwyczaj następowała znacząca pauza, a wzrok wdowy po aptekarzu świdrował rozmówcę, by upewnić się, że tak wyjątkowość samego przekazu, jak i wyszukane słownictwo wywarły na słuchaczu odpowiednie i niezatarte wrażenie – czy się chce, czy nie, pewne działania podjąć trzeba. Nawet jeśli oznacza to wysłuchiwanie plotek i ploteczek. I zawsze, ale to zawsze trzeba mieć rękę na pulsie!
Medyczne skojarzenie natychmiast sprowadziło Morawiecką na ziemię. Z westchnieniem, które wprawiło całe jej niewysokie, choć spore ciało w ruch, wyciągnęła prawą rękę w stronę stojącego na podłodze narzędzia tortur, a lewą przysunęła do siebie kartkę z instrukcją sporządzoną przez pana Jacusia kochanego. Mąż krakuski, do którego pani Karolina czuła wyjątkową słabość (choć chudym osobom zazwyczaj nie ufała), wykazał się swego czasu wyjątkową cierpliwością i udzielił jej kilku lekcji, a potem na wszelki wypadek spisał także kolejność działań.
– Pani Karolino – powiedział po którymś z kolei kilkugodzinnym spotkaniu, w czasie którego próbował przekonać swoją sąsiadkę do korzystania z dobrodziejstw internetu – pani naprawdę niczego nie zepsuje. Może pani bez obaw złapać myszkę i to, proszę mi wierzyć, da się zrobić jedną ręką...
Tak, choć aż trzy kryminalne zagadki rozwiązała bez konieczności korzystania z tego niebezpiecznego sprzętu, tym razem miała świadomość, że nie obejdzie się bez pomocy zaawansowanej technologii. Jeśli zależy ci na wykryciu tajemnic – rozmawiaj z ludźmi. Jeśli zależy ci na dyskrecji – skorzystaj z wyszukiwarki. Czy jakoś tak.
Teraz więc niemal pewnym ruchem wcisnęła guzik znajdujący się na dole smukłej skrzynki i, jak zawsze z pewnym niepokojem, czekała na rozwój wypadków. Żaden wybuch jednak nie nastąpił, atak hakerów także nie miał miejsca i po chwili Morawiecka wpatrywała się w kolorowy obrazek – zdjęcie Trufli, które z sobie tylko wiadomych przyczyn umieściła na pulpicie żona pana Jacusia, jej imienniczka, Karolina krakuska.
Ogromna psica, głodnym wzrokiem spoglądająca na swoją właścicielkę z ekranu komputera, rzeczywiście prezentowała się całkiem nieźle. Cienka wstążka śliny jak zawsze skapywała z jej rozdziawionego pyska, jednak uchwycona na białym tle ścian domu przy Podzamczu była w zasadzie niewidoczna. Trudny charakter Trufli, którego uważny widz mógłby się dopatrzeć w niebezpiecznym błysku oka, łagodziły szlachetne rysy doga de Bordeaux i aksamitna miękkość fafli. Najważniejsze zaś, że nawet najbardziej udana fotografia nie oddawała powalającego zapachu, jaki wydobywały z siebie trzewia psicy.
Żywa pamiątka po świętej pamięci Stanisławie, przebudzona z głębokiej porannej drzemki wciąż unoszącym się w powietrzu, nieco tylko rozrzedzonym aromatem tłuszczu, weszła do gabinetu i spoczęła obok swej pańci. Rozdziawiła pysk, produkując hektolitry śliny kapiące wprost na wyfroterowaną podłogę i dając ewidentny dowód na to, że zdjęcie zawsze stanowi przekłamanie rzeczywistości.
W innej sytuacji pani Karolina zapewne ofuknęłaby psicę. Spiorunowała wzrokiem rozwydrzoną sucz i zaatakowała zmarłego męża monologiem na temat trudów sprzątania po tym upartym stworzeniu, które to z oczywistych względów spoczywają już tylko na jej wątłych wdowich barkach. Tym razem jednak była zbyt zaaferowana, by dostrzec cokolwiek poza ekranem komputera. Na cyfrowej mordzie Trufli pokazały się bowiem małe obrazki – według instrukcji sąsiada znak, że można już zacząć poszukiwania.
I tak jak orzeł, ptak górski, najszybszy wśród uskrzydlonych, spada i lekko dopędza z chmur gołębicę spłoszoną – ona wymyka się, pierzcha, lecz orzeł z wrzaskiem straszliwym z bliska uderza, w drapieżnej duszy zdobyczy spragniony – tak palec wskazujący prawej ręki wdowy groźnie zawisł nad klawiaturą, by po dłuższej chwili, z zaciętością i lekkim tylko drżeniem (nigdy bowiem nie wiadomo, co się wydarzy, kiedy człowiek podłączony jest do... sieci!) zacząć powoli wstukiwać litery. Te zaś, jak zwykle – co za złośliwość losu! co za podłość rzeczy martwych! – znikały jej sprzed oczu. Chowały się gdzieś na klawiaturze, by odnaleźć się po chwili tam, gdzie przed chwilą na pewno ich nie było. Niczym Schulzowskie przestrzenie zmieniały swoje właściwości, zamieniały się miejscami, wykonywały międzysferyczny taniec, aby dopiero po chwili powrócić na przypisane im pozycje.
Falafele zdążyły już, o zgrozo!, wystygnąć, gdy wreszcie w okienku wyszukiwarki pojawił się napis: SPORT DLA SENIORÓW. Teraz już wystarczyło nacisnąć klawisz z napisem ENTER i w oczekiwaniu na wyniki zjeść małe co nieco.
Kiedy godzinę później, wyczerpana przeprowadzonymi poszukiwaniami co najmniej tak jak godzinnym aerobikiem z Jane Fondą (od której zresztą nasza bohaterka była nieznacznie młodsza i z którą nigdy, przenigdy nie ćwiczyła), pani Karolina stała w swojej wielmożańskiej kuchni i przygotowywała mejadrę z dużą liczbą chrupiących, oleistych i powalających słodyczą skarmelizowanych plastrów cebuli, plan był ułożony, decyzja podjęta. A klamka zapadła.