Zagadka Kuby Rozpruwacza - ebook
Zagadka Kuby Rozpruwacza - ebook
Skarb znaleziony w gnoju
Czy stetryczały menel z popegeerowskiej wsi to dobry materiał na superbohatera? Czy zatęchłe chałupy, gdzie bimber jest bogiem, nadają się na centrum fantastycznych wydarzeń? Po przeczytaniu choćby jednego z czterech tomów przygód Jakuba Wędrowycza przekonamy się, że ich autor Andrzej Pilipiuk wygrzebał z gnoju prawdziwy skarb, a z ziemniaczanego zacieru wydestylował spiritus, jakiego polska fantastyka nie znała. Można go nazwać czołowym przedstawicielem „fantastyki wiejskiej” - ocenił Konrad Godlewski, .
Jego zdaniem, przygody Jakuba Wędrowycza to skrzyżowanie „Draculi” i „Z Archiwum X” w scenerii „Arizony”, pamiętnego reportażu Ewy Borzęckiej.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7574-299-2 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niepublikowany rękopis Artura Konan Dojla
Z jęz. wielkobrytyjskiego przełożył Andrzej Pilipiuk
Jakub Wędrowycz wychylił musztardówkę pełną mętnego płynu i uśmiechnął się do swoich myśli. A myśli, im więcej pił, tym stawały się cieplejsze i klarowniejsze. Aparatura w kącie chałupy bulgotała kojąco, powietrze wypełniał subtelny zapach zacieru nastawionego na starym ziarnie i gnijących kartoflach. Kolor cieczy skapującej do kanistra był lekko brązowy, więc egzorcysta pomyślał, że warto by dodać trochę jakiegoś wybielacza, ale od pamiętnych przygód z prosiakami czuł pewien wstręt do ace.
– Chlorem by zaprawić – mruknął sam do siebie. – Tylko kto to potem zechce pić?
Uczone rozważania przerwała niespodziewana materializacja. W kącie pomieszczenia zamigotało, załomotało i wyrosła tam budka. Wyglądała jak telefoniczna, tylko miała przyciemniane szyby.
Jakub z szacunkiem popatrzył na resztę produktu w szklance.
– Cholera – powiedział. – Co za bimber. Zrobiłem już kiedyś taki, że białe myszki latały, i taki od białych piesków, taki od krasnoludków, i taki od różowych słoni, ale żeby budki telefoniczne?
Wewnątrz coś zabrzęczało. Egzorcysta wyciągnął z szuflady obrzyna i sprawdził, czy granat tkwi na miejscu w kieszeni. Drzwi budki otworzyły się. Ze środka wyszedł niski facet z pokaźnym brzuszkiem, ubrany w obcisły trykot. Jakub wypalił ze spluwy w sufit, a potem wskazał wymownym gestem podłogę.
– Lotnik, kryj się! – wykrzyknął zdanie zasłyszane w jakimś filmie.
Facet posłusznie klepnął.
– A teraz gadaj, szpiegu, kto cię nasłał? A jak się pomylisz, to zastrzelę. – Pociągnął leniwie za spust.
W klepisku obok głowy przybysza pojawiła się dziura.
– Nie zabijaj – gość odezwał się polsku, tyle że z bardzo dziwnym akcentem. – Jestem historykiem. Ja tu z własnej woli.
– Historyk – mruknął Jakub. – Ja tam nauczycieli nie lubię. Wnuka mi w szkole gnębią.
Nabił strzelbę dwoma nowymi pociskami. Tym razem były to naboje na dzika. Wiadomo, nie jest łatwo zabić agenta KGB...
– Ja nie jestem nauczycielem – wydarł się leżący. – Ja prowadzę badania historyczne!
– Tutaj? – Wędrowycz parsknął śmiechem. – A ta budka to co, przerzutnik zeroprzestrzenny do teleportacji?
– Właściwie nie powinienem mówić. – Gość z niepokojem popatrzył w wylot lufy.
– Czekaj... Jesteś historykiem i przyleciałeś badania robić, ubrany jesteś jak strach na wróble, gadasz niby po naszemu, ale dziwnie, znaczy, że to wehikuł czasu.
– Wolimy nazwę komunikator czasoprzestrzenny – facet starał się nadać swojemu głosowi maksymalnie dużo godności.
– Wstawaj, wstawaj – zezwolił egzorcysta – bo jeszcze pomyślisz, że u nas, w dwudziestym wieku, gości się po podłodze tarza... A więc jaki jest temat twojej pracy?
– Spisuję historię rządów Macieja Wędrowycza i w tym celu chciałem poznać też jego przodków...
Usiadł przy stole na krześle. Jakub podsunął mu musztardówkę.
– A to już słyszałem, że mój wnuk będzie przywódcą ludzkości – powiedział.
Gość ze zdumienia wytrzeszczył oczy.
– No, przylazł tu kiedyś taki goły kulturysta, mówił, że jest uczniem od szewca... A o – wskazał dłonią przez okno.
Metalowy, mocno już zardzewiały kościotrup stał na polu w charakterze stracha na wróble.
– Prawdziwy terminator! – zdumiał się historyk. – Nie wiedziałem, że któryś został wysłany do tej epoki.
– Do rzeczy – egzorcysta sprowadził go na ziemię. – Czego chcesz się dowiedzieć?
Nalał do szklanki bimbru. Gość łyknął i zakrztusił się.
– Co to jest? – zapytał podejrzliwie.
– Bimber, zajzajer, berbelucha. Nie znacie tego?
– Spożywanie alkoholu etylowego zostało zakazane – wyjaśnił przybysz.
– Hy, prohibicja jest? – ucieszył się Jakub. – To zawiążemy spółkę. Przerzucisz mnie na miejsce, do twoich czasów. Ja urządzę bimbrownię, a zyskami się podzielimy.
– Ludzkość jest dumna, że opanowała tę plagę. – Gość ostrożnie odsunął od siebie szklankę.
– Ty to w ogóle kiedyś piłeś?
– Nigdy, i nie zamierzam.
Jakub westchnął.
– Czekaj, dam ci soku z malin.
Poszedł do spiżarki. Wyciągnął opróżnioną do połowy butelkę soku i dopełnił ją wódką. Wstrząsnął, żeby ciecze dobrze się wymieszały. Nalał historykowi do szklanki.
Ten wypił z wdzięcznością.
– A więc czego chcesz się dowiedzieć? – zapytał.
– Nie mogę zrozumieć, jakim cudem w ciągu dwóch pokoleń twój wnuk wspiął się z tej rudery na szczyty władzy i został dyktatorem całej planety?
– Hmm. Niech pomyślę – powiedział Jakub. – Zapewne pomogły mu odziedziczone po mnie spryt życiowy oraz inteligencja. – Uśmiechnął się skromnie.
– Siedemsettomowa encyklopedia powszechna podaje, że miał pan inteligencję na poziomie siedemdziesiąt IQ przy normie sto.
– A to znasz?
Jakub wyciągnął z kieszeni ogryziony ołówek i szybko napisał na blacie stołu kilkadziesiąt cyfr.
– Liczba Π do pięćdziesiątego miejsca po przecinku? – Historyk wytrzeszczył oczy.
– Chyba będziecie musieli poprawić wasze encyklopedie – zachichotał egzorcysta. – Słuchaj, a każdy może tak latać w przeszłość?
– Nie. Tylko uprawnieni. Żeby odlecieć, trzeba mieć odpowiedni klucz kodowy. Poza tym istnieje patrol czasu. W każdej epoce ustanowiono specjalne placówki. Gdy ktoś nieuprawniony pojawia się na miejscu, od razu go likwidują...
– Człowiek człowiekowi wilkiem – mruknął Jakub.
– Ach nie. To nie są ludzie, tylko specjalne, sztucznie wyhodowane bioroboty. Oczywiście z zewnątrz, a nawet od środka, przypominają ludzi, tyle tylko, że mają zwiększoną odporność na urazy i infekcje.
– I nikt się nie skapnął?
– No co ty. Przecież są nie do rozpoznania. Dopiero porównanie tkanek pod mikroskopem pozwoliłoby na wykrycie różnic.
Egzorcysta poskrobał się po głowie.
– A ludziska nie widzą, że podejrzane? Niby siedzą, nic nie robią, a pieniądze mają?
– Och, na to też jest metoda. Nasi agenci pracują w różnych zawodach. Prowadzą sklepy, hotele i inne miejsca, gdzie mogą przybywać podróżnicy w czasie, żeby nawiązać z nimi kontakt bez wzbudzania podejrzeń.
Gość wychylił właśnie trzecią szklankę soku. Patrzył już niezbyt przytomnie.
– Co się ze mną dzieje? – zapytał.
– A jak się czujesz? – zaniepokoił się Wędrowycz.
– Jakbym nic nie ważył...
– To tak zwany stan nieważkości. Bimber, bracie. – Puknął butelkę z sokiem.
– To przed tym uciekali nasi przodkowie?
– Bimber to siła napędowa cywilizacji ludzkiej – wyjaśnił egzorcysta. – A tak w ogóle to z którego jesteś wieku?
– Z dwudziestego szóstego – wymamrotał gość i klapnął jak długi na podłogę.
– Co się z tą ludzkością porobiło? – pokręcił głową egzorcysta. – Zupełny zanik odporności. No, ale jak tyle pokoleń nie piją, to nic dziwnego.
Nakrył leżącego starym kocem i podszedł do budki telefonicznej. Była zamknięta.
– Cholera – mruknął, grzebiąc w kieszeni.
Wyciągnął garść wytrychów, ale to mu nie pomogło, bo w drzwiczkach nie było dziurki od klucza, tylko szczelina jak w automacie telefonicznym. Jakub zaczął przetrząsać kieszenie śpiącego. Znalazł w nich wreszcie nieduży prostokąt z dziwnego metalu. Gdy tylko wetknął go w odpowiednie miejsce, drzwi otworzyły się z trzaskiem. Wszedł do środka i popatrzył uważnie na setki zegarów, pokręteł oraz przełączników.
– Kurde! – Przypomniał sobie, jak kiedyś w Warszawie usiłował przejechać się windą. Ale tam było tylko trzynaście guzików, a tu, na oko sądząc, dziesięciokrotnie więcej.
Nieoczekiwanie wypatrzył gałkę, a nad nią w okienku płonącą dzisiejszą datę.
– Aha. Tego właśnie szukałem.
Cofnął się na chwilę do chałupy i zabrał kanister z bimbrem oraz zwitek poplamionych carskich banknotów.
– Pora ruszać w drogę. Odwiedzę dziadka i razem wykończymy Mychajłę Bardaka. Załatwimy go w przeszłości, to w teraźniejszości skasuje wszystkich jego potomków. Nazwę to paradoksem dziadka – powiedział zadowolony.
Przymknął oczy i z ukontentowaniem wyobrażał sobie świat pozbawiony Bardaków. To będzie cudowne... Ustawił pokrętło na jesień 1888 roku i wcisnął czerwony guzik.
Wrażenie rozpadania się na atomy było nawet przyjemne.
Budka telefoniczna z trzaskiem wylądowała na pochyłym dachu. Drzwi otworzyły się automatycznie i Jakub, koziołkując, potoczył się po czerwonych dachówkach. Dopiero niski komin, starannie wymurowany z cegieł, zatrzymał jego upadek. Uderzył całym ciałem, a ściskana w ręku blaszka wpadła w czeluść.
– Cholera! – zaklął egzorcysta.
Klucz kodowy odbił się od wewnętrznej ściany komina, a potem rozległ się chlupot, jakby wpadł do jakiejś cieczy. W tym momencie klapa prowadząca na dach otworzyła się ze zgrzytem. Wędrowycz ukrył się pospiesznie za załomem muru. Z otworu wygramoliły się dwie dziewczyny w obcisłych kombinezonach. Stanęły przed wehikułem i przez chwilę kontemplowały widok, wymieniając uwagi. Następnie jedna wsiadła do środka i maszyna zniknęła.
– Strażniczki czasu – wydedukował Jakub. – Kurde, zabrała wehikuł...
Druga dziewczyna zeszła do domu. Egzorcysta rozejrzał się po okolicy. Otaczały go zaniedbane, walące się rudery i kamienice, jakieś szopy i przybudówki sklecone z byle czego. Dołem ulicą przejechała dorożka.
– Może i jest rok 1888. Ale na Wojsławice to mi nie wygląda.
Podczołgał się do krawędzi dachu i wychyliwszy, zajrzał przez okno na poddasze.
Pierwszą rzeczą, którą zauważył, były trzy budki telefoniczne stojące pod ścianą.
– Aha. Tu mają swoją bazę – szepnął.
W kominku wisiał spory gar, wewnątrz coś bulgotało.
– Dobra, zabrać klucz i do domu – mruknął. – Chlupnęło pewnie w tę owsiankę...
Zaczął podważać ramę okienną. W tym momencie do pomieszczenia weszło sześć dziewczyn. Jedna wyciągnęła gołą ręką garnek z paleniska i nalała gęstego puddingu do talerzy. Zaczęły jeść. Jakub czekał, aż któraś zakrztusi się blaszką, ale nic takiego nie nastąpiło. Zaklął wściekle i po rynnie zsunął się na ziemię. Nim stanął na bruku, w jego głowie dojrzał odpowiedni plan...
Z pamiętnika doktora Watsona
Pewnego sierpniowego wieczoru siedzieliśmy przy kominku. Londyn z wolna odżywał po całodziennym upale. Nakręciłem zegarek.
– Być może zainteresuje cię to, mój drogi Watsonie. – Szerlok Holmes złożył czytaną gazetę i podał mi ją z uśmiechem. – Opisano tu zaiste niezwykłą zbrodnię...
Popatrzyłem na niego zaskoczony. Uśmiechnął się lekko i wprawnymi ruchami zaczął nabijać fajkę jakimś zielonym świństwem, które ostatnio palił zamiast tytoniu. Otworzyłem „Tajmsa”.
– O mój Boże! – zawołałem, wczytując się w treść artykułu.
– To zagadkowe – powiedział mój przyjaciel, pykając z fajki. – Zwróć uwagę. Ofiarą była trzydziestoletnia, hmm... kobieta publiczna o imieniu Mary. Zabójca dopadł ją w jednym z zaułków dzielnicy Łajtczapel, gdzie zapewne czatowała na klientów, aby sprowadzać ich z drogi cnoty.
– Podciął jej gardło dziwnym narzędziem pozostawiającym szarpane rany, można powiedzieć, że uciął jej głowę – uzupełniłem ponuro. – Następnie rozpruł brzuch i rozwłóczył wnętrzności naokoło latarni.
– Właśnie – mruknął Holmes. – Jak gdyby potrzebował światła. To jest właśnie dla mnie w tym najdziwniejsze. Mordercy wolą kryć się w cieniu.
Zamyśliłem się głęboko.
– Sądzę, przyjacielu, że być może znam motywy jego zachowania – powiedziałem.
Holmes pyknął z fajeczki i spojrzał na mnie zaciekawiony.
– Mnie dotąd nic nie udało się wydedukować – przyznał. – Mów, proszę, drogi Watsonie. Twoje cenne uwagi wielokrotnie wcześniej naprowadzały mnie na właściwy trop.
– Gdy służyłem w armii na Bliskim Wschodzie, kilkakrotnie spotkałem miejscowych wróżbitów, podających się za potomków starożytnych Chaldejczyków. Odczytywali przyszłość, czy też raczej wmawiali naiwnym oficerom, że potrafią to zrobić. Słono ta usługa kosztowała, ale nasi chłopcy byli młodzi, a przez to naiwni, jak to w ich wieku. Niejeden funt, który królowa wypłaciła im w ramach żołdu, zniknął w kieszeniach tych obszarpanych magów.
– Wedle jakiej metody wróżyli, bo dedukuję, że to jest klucz do powiązania twojej opowieści z tym ohydnym morderstwem?
– Wróżyli z wnętrzności zwierzęcych. Zabijali owcę lub kozę i wypruwszy z niej wnętrzności, rozkładali je na ziemi, a potem z parujących jeszcze kiszek i wątroby usiłowali odczytać naszym oficerom przyszłe losy. W większości przypadków ze złośliwą radością przepowiadali im szybki i tragiczny koniec, i rzeczywiście, wkrótce przyszli Turcy, a wraz z nimi dżuma i tyfus. Wielu dzielnych chłopców pozostało na wieczną wartę pośród piasków Bliskiego Wschodu.
Brwi Szerloka Holmesa uniosły się lekko.
– Sugerujesz, drogi Watsonie, że mamy tu do czynienia z człowiekiem, który usiłuje odczytać przyszłość z ludzkich wnętrzności?
– Tak sądzę. Sam widziałem kiedyś tuż po bitwie jednego z tych „proroków”, jak na pobojowisku oprawiał tureckiego trupa.
– Czyli, można powiedzieć, zagadka została rozwiązana – uśmiechnął się z zadowoleniem mój przyjaciel. – Mordercy należy szukać pośród przybyszów z Lewantu prowadzących salony wróżb. Musi to być człowiek stosunkowo silny, zapewne dobrze zbudowany. Jak mniemam, wśród jego klienteli trafiają się zblazowani arystokraci, zatem jego salon wróżb znajdować się musi niedaleko Pałacu Bakingam. Czy możesz mi podać z powrotem „Tajmsa”?
Ochoczo spełniłem prośbę. Przeglądał przez chwilę stronę z ogłoszeniami, a potem z uśmiechem pyknął z fajki.
– Archibaldus Dinozauropulos – Mag chaldejski. Naukowe przepowiadanie przyszłości. Klientela z najwyższych kręgów towarzyskich. Referencje – odczytał anons.
– Hmm... – Zamyśliłem się. – Nazwisko wydaje mi się greckie.
– Możesz wierzyć mojemu ogromnemu doświadczeniu, drogi Watsonie. Jestem pewien, że to nasz ptaszek.
Pociągnął za sznur dzwonka, po czym skreślił pospiesznie kilka słów na kartce. W drzwiach stanęła pani Hudson.
– Proszę przesłać tę kartkę przez posłańca inspektorowi Lestrade’owi – polecił mój przyjaciel, wręczając jej kopertę wraz z monetą dwudziestopensową.
Wyszła. Detektyw pyknął z fajeczki.
– Można powiedzieć, mój drogi Watsonie, że dzięki twojemu doświadczeniu wojskowemu udało nam się schwytać groźnego zbrodniarza, nie ruszając się na krok z mieszkania...
Popatrzyłem na niego z podziwem.
– Ludzie będą mogli dziś w nocy spać spokojnie – powiedziałem. – Ale skąd pewność, że Lestrade go złapie?
– Och, salon wróżb jest czynny od osiemnastej do dwudziestej. Nasz przyjaciel inspektor otoczy ze swoimi policjantami tę spelunę i wykurzy go jak borsuka z nory.
Odłożył wypaloną fajkę i z zadowoleniem ujął w dłoń skrzypce. Grał przez cały wieczór, wyraźnie rad z kolejnego sukcesu.Rosyjska ruletka
Opowiadanie napisane wspólnie z Konradem T. Lewandowskim
Redaktor naczelny „Obleśnych Nowinek” wyjechał akurat na urlop, w efekcie przybyły z ulicy młodzieniec o wyglądzie przeuczonego wiecznego studenta, z rodzaju tych, co to w kółko zmieniają wydziały, nie mogąc poprzestać na jednym, ani nawet trzech fakultetach, został skierowany do jego zastępcy. Z równym skutkiem mógłby zostać wysłany na rozmowę ze ślepym o kolorach. Zastępca – pucołowaty człowieczek w drucianych okularach i z bokobrodami – był bez wątpienia wytrawnym potakiwaczem, jakich wielu wyprodukowała świeżo miniona epoka PRL, jednak rozmowa z interesantem zdecydowanie przerastała jego możliwości intelektualne. Zwłaszcza że w perspektywie stała konieczność podjęcia samodzielnej decyzji.
– Może zaproponuje pan listę tematów, o których chciałby pan napisać? My rozpatrzymy i damy odpowiedź.
– A jakich tekstów potrzebujecie? – młody człowiek zdecydowanie odmawiał okazania zrozumienia dla kompetencyjnej męki zastępcy naczelnego.
– Ma pan coś gotowego?
– Nie. Napiszę artykuł na wskazany temat – tłumaczył cierpliwie młodzieniec.
– Na każdy?
– Tak.
Pełniący obowiązki naczelnego ciągle nie rozumiał.
– Ale o czym chciałby pan pisać?
– A czego w tej chwili potrzebujecie?
– No ale co chciałby pan nam zaproponować, panie...
– Tomaszewski. Radosław Tomaszewski.
– Skoro nie wie pan, co pan chce napisać... – Zastępca zmarszczył niskie czółko, omal mu druciane bryle nie spadły. Powoli zaczynał dochodzić do wniosku, że ma do czynienia z sabotażystą nasłanym przez konkurencję.
– Szukam pracy – młodzieniec zaczął z innej beczki.
– Aaa, to trzeba było tak od razu! Nie mamy wolnych etatów.
– Dlatego chciałbym zacząć od stałej współpracy. Czy macie zapotrzebowanie na jakiś temat?
– Nasi dziennikarze sami szukają tematów – odrzekł wyniośle zastępca naczelnego.
– Myślałem, że je wymyślają...
– Co proszę?
W tym momencie postanowiła interweniować sekretarka, przysłuchująca się rozmowie przez szparę w uchylonych drzwiach. Weszła do gabinetu i zaczęła coś szeptać szefowi do ucha. Do Tomaszewskiego dotarły słowa „stażysta”, „egzorcyzmy” i „Lubelszczyzna”.
– Tak, ale przecież tamten nie wrócił... – zaoponował zastępca redaktora naczelnego „Obleśnych Nowinek” i w tym momencie w jego oczach zapłonął wreszcie błysk inteligencji. On i sekretarka jak na komendę spojrzeli na Tomaszewskiego, uśmiechając się czarująco...
Drzwi ozdobione sugestywnym napisem „Witamy w krainie, gdzie obcy zginie” otworzyły się ze zgrzytem nigdy nieoliwionych zawiasów. Jakub oderwał mętne spojrzenie od kufla z „Perłą” i popatrzył w stronę wejścia. W drzwiach stanęła wysoka sylwetka odziana w mundur rosyjskiej kawalerii z pierwszej wojny światowej.
Jakub rozpoznał we wchodzącym swojego druha Semena. Posunął się kawałek, robiąc miejsce na ukradzionej z parku ławce. Stary kozak zmrużył oczy podrażnione dymem papierosów najpośledniejszego gatunku.
Wnętrze knajpy, jak zwykle w dzień targowy, wypełniał tłum ludzi. Jedni oblewali udane interesy, inni przepijali zarobione pieniądze. Ci, którym handel poszedł kiepsko, pili na zeszyt. Teraz, trochę po północy, towarzystwo osiągnęło odpowiedni stopień napojenia. Ajent za ladą z zadowoleniem liczył zyski. Tego dnia naprawdę poszaleli. Z płynnego towaru został mu tylko denaturat i truskawkowa pryta na siarce.
Semen z rozmachem klepnął koło Jakuba i wydobył zza pazuchy słoik po ogórkach. Przyjaciel ostrożnie przelał mu połowę zawartości swojego kufla.
– Co cię sprowadza? – zapytał.
– Ano dwie sprawy. – Przybysz zdjął papachę i otarł rękawem czoło. – Duża i mała.
– No to zacznij od dużej – uśmiechnął się egzorcysta, pociągając łyk piwa.
Kozak też zwilżył gardło.
– Kudłacz znowu wlazł w szkodę – powiedział. – Ludziska ze Starego Majdanu szukali cię w tej sprawie.
– A ja, widzisz, tu na trochę zakotwiczyłem – westchnął Jakub. – Od czasu do czasu trzeba nerki popłukać...
– Kotwiczysz w tej knajpie już trzeci dzień – mruknął kozak. – Co zamierzasz z tym zrobić? O kudłaczu mówię...
– A co, beze mnie sobie nie poradzili?
– Pogonili go pochodniami, ale zaszył się w lesie i pewnie jeszcze wróci.
Egzorcysta kiwnął głową.
– Przelazł sukinkot przez wąwóz. Nie upilnowały małpiszony.
– Nie wiem, dawno nie zaniosło mnie do Dębinki – mruknął Semen. – Nie lubię tej krainy latających siekier.
– A czego ode mnie chcą? – Jakub znowu stracił wątek.
– Chcą, żebyś wykończył kudłacza. Kilkaset złotych zebrali na nagrodę dla ciebie. No i balanga będzie jak zwykle. Stawiają napoje.
Brwi egzorcysty uniosły się z uznaniem.
– Znaczy bardzo im za skórę zalazł – mruknął. – Jakie straty?
– Josifowi poszalał na plantacji truskawek. Z ćwierć hektara wydeptał, ile zeżarł, trudno powiedzieć. Markowi rozpierniczył tartak. Przeszedł po suszącej się tarcicy, dwadzieścia metrów sześciennych dechy diabli wzięli. Na opał to się już tylko nadaje. Tomaszowi wlazł do stodoły. Zeżarł coś z pięć metrów kartofli, wysuszył zacier z beczki i rozwalił aparaturę. Pawłowi ze spichrza wyżarł ze trzy worki owsa, a potem jeszcze rozdeptał warchlaka... U mnie czochrał się o traktor. Będę musiał kupić nowy... O przewróconych płotach nie wspomnę... Zniszczenia, tak czy siak, wielkie.
Wędrowycz kiwnął ponuro głową. Strasznie mu się nie chciało wychodzić z knajpy.
– A u ciebie – dorzucił kozak – jabłonkę złamał i część śliwek poobrywał. Zielonych. Może mu zaszkodzą?
– Kudłacze mają odporność na różne takie – powiedział Jakub. – Pamiętam, jak kiedyś taki oskubał dwie grusze z owoców i popił surową wodą. Człowieka by zabiło, a on dwa dni potem raczył się jeszcze chmielem z plantacji i też nic. Żołądek jak koza. Nawet gazety z kiosku potrafi wyżreć, jak go głód przyciśnie. Więc chcecie, żebym go skasował?
– Tak. Miszczuk nawet wspominał, że ci pancerfausta użyczy.
– E... – machnął ręką egzorcysta. – Zrobię tradycyjnie. Dawno nie było okazji, to trzeba z honorem pójść. Tak jak za ojców to robiono. Dzidą i szabelką...
Semen skinął głową.
– Takaż i moja wiedza – powiedział. – I ludziska też tak myślą, dlatego wynajęli ciebie, bo Józwa chciał iść z pepeszą... Ale mu nie dali.
– Znam tę jego pepeszę – uśmiechnął się Jakub. – Pamiętam, jak poszedł z nią na dzika. Ledwo go wtedy odratowali. Wpakował cały talerz amunicji, a ani jeden pocisk nie trafił do celu... A ta druga sprawa?
– Facet do ciebie przyjechał. Z Warszawy.
Brwi Jakuba uniosły się w lekkim zaskoczeniu.
– A on niby kto? – zapytał. – Klient czy może pacjent?
– Ani to, ani to. Mówił, że dziennikarz czy jeszcze nie dziennikarz. Sam wiesz, że ja tego miejskiego akcentu nie trawię. Nie szło po prostu wyrozumieć.
– I co on? Poszedł w diabły?
– Nie. Najpierw robił zdjęcia we wsi, ale go pogonili, a teraz czeka na ganku, aż wrócisz.
– No cóż. W takim razie trzeba iść – mruknął Jakub, wstając zza stolika.
Dopił piwo i trzasnął kuflem o ścianę. Na szczęście.
– Barman! – zakrzyknął.
– Jestem ajentem – jęknął facet zza lady. – Tyle razy cię, Jakub, prosiłem...
– Konia!
W pięć minut później osiodłana chabeta czekała przed lokalem. Wędrowycz zręcznie wskoczył na siodło i pokłusował w ciemność.
Klacz uderzona w boki obcasami gumofilców zręcznie przeskoczyła płot i opadła na podwórze. Jakub zeskoczył z konia. Nieznajomy siedział na ganku. Drzemał wyraźnie. Staruszek uśmiechnął się lekko i wyciągnąwszy zza paska odrapany rewolwer, strzelił dziennikarzowi nad uchem. Ten poderwał się i widząc przed sobą uzbrojoną postać w czarnej esesmańskiej kurtce, przeżegnał się odruchowo.
– Hy, znaczy religijny człowiek – mruknął Jakub.
Gość, otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, wyciągnął dłoń na powitanie.
– Jestem Radosław Tomaszewski...
– A ja jestem Wędrowycz. Jakub Wędrowycz – oświadczył gospodarz z godnością.
Złapał gościa za rękę, uścisnął, a potem odwrócił ją grzbietem do dołu i popatrzył na linie.
– Hy. Ciekawe rzeczy tu napisane. Ale to i owo trzeba by poprawić – mruknął. – Najlepiej brzytwą albo kawałkiem szkła...
– Napisałem list, że przyjadę.
– A, list – mruknął egzorcysta. Z kieszeni wydobył straszliwie pomiętą kopertę. Była jeszcze zaklejona. Z cholewy buta wyciągnął bagnet i rozpruł ją artystycznie. Przez chwilę wpatrywał się w równe rządki liter.
– To znaczy twój list? – Pokazał papier przybyszowi.
– Nie, to z urzędu skarbowego. – Tomaszewski rzucił okiem na blankiet. – Tu piszą, że przyślą policję.
– A niech spróbują. – Egzorcysta rzucił papier na ziemię i jął przeszukiwać kieszenie. Niebawem znalazł kawałek następnego pisma. – To chyba był twój – mruknął. – Dobry papier do skrętów. Cholera, chyba zapomniałem wcześniej przeczytać... Najlepiej opowiedz własnymi słowami. I nie stójmy tak. – Nacisnął klamkę, otwierając drzwi.
Z wnętrza domu powiało wonią dawno niepranych skarpetek, ogryzionych kości, rdzy oraz myszy. Jakub zapalił światło i myszy uciekły. Reszta została na miejscu, chociaż skarpetkom niewiele brakowało, by pobiec śladem gryzoni.
– To jaka gazeta cię nasłała? – zagadnął gospodarz.
– Tygodnik „Obleśne Nowinki” – odpowiedział natychmiast przybysz.
– Obleśne nowinki... – wycedził Jakub. – Hmmm. Dawno nie zrobiłem nic specjalnie obleśnego, ale jeśli przywiozłeś viagrę, to tu po sąsiedzku mieszkają takie młode dupcie...
– Mam coś bardziej ekologicznego. – Tomaszewski sięgnął do torby i wydobył butelkę z żółtawym płynem, w którym pływały drewniane szczapki.
– Bimber? – Wędrowycz ocenił zawartość okiem fachowca.
– Sam destylowałem – pochwalił się gość.
– De... co?
– Pędziłem – Tomaszewski spopularyzował termin fachowy.
– Pędzi, znaczy swój... – mruknął do siebie Jakub i popatrzył życzliwiej na gościa. Bez słowa postawił na stole dwie musztardówki i wziął butelkę od dziennikarza.
– Po co te patyki? – Popatrzył pod światło.
– To dębowe drewno, dodaje smaku – wyjaśnił Tomaszewski.
– Zobaczymy... – Jakub wprawnym cięciem bagnetu odrąbał szyjkę butelki razem z korkiem. Nalał.
– Za interes – wzniósł toast dziennikarz.
– Niech będzie interes. – Wędrowycz wypił i mlasnął. – Czysty ten bimber, prawie jak sklepowa wódka – stwierdził.
Tomaszewski spokojnie opróżnił swoją musztardówkę.
– Musi być czysty – odparł. – Destylowałem według matematycznego wzoru...
Jakub omal się nie zakrztusił.
– Mogę zapisać. – Dziennikarz nie zwrócił uwagi na gospodarza. Wyjął kartkę, długopis i zrobił sobie trochę miejsca, przegarniając kości na środek stołu. Napisał: C = – 0,0984T2+13,78T-389,7.
– Co to takiego? – Wędrowycz z powagą podrapał się w głowę.
– Na podstawie tego wzoru, mierząc temperaturę pary zacieru wchodzącej do chłodnicy, oblicza się moc skraplającego się w danej chwili destylatu w procentach masowych – wyjaśnił Radosław. – Potem trzeba to jeszcze uśrednić, albo lepiej scałkować metodą trapezów i uzyskujemy moc gotowego bimbru. To równanie kwadratowe zwane Parabolą Przewodasa, jest fragmentem krzywej równowagi fazowej dla układu alkohol-woda. Daje prawidłowe wyniki w zakresie temperatur 79–99 stopni Celsjusza.
Jakub namyślał się chwilę, po czym wreszcie zrozumiał.
– Nu znaczy, z matematyki też można pędzić – stwierdził.
– Tylko z kamienia nie utoczysz... – odrzekł filozoficznie Radosław.
– Jak to nie?! – zaprotestował Jakub i wyciągnął litr karbidówki.
Tomaszewski obudził się w sianie.
Delikatnie mówiąc, czuł się szalenie obco i bardzo pragnął znaleźć się gdziekolwiek, byle z dala od własnej głowy. Albo lepiej pozbyć się głowy... Odzyskawszy zdolność postrzegania rzeczywistości, stwierdził, że jego kurtkę i spodnie pokrywa jasnobrązowa masa, która pachniała i smakowała jak musztarda. Chyba więc musiała być musztardą. Była także w kieszeniach i w portfelu... Sam Radosław był w stodole Wędrowycza. Skojarzywszy ten fakt, dziennikarz wytoczył się na zewnątrz.
Jakub trzymał w ustach pęk gwoździ, a w ręku młotek. Mocował wyrwane z zawiasami drzwi z powrotem do futryny.
– Czy to przypadkiem nie ja?... – gość mozolnie poszukiwał wspomnień. – Przepraszam...
– Yyc...ę nie...ało – odparł Wędrowycz z ustami pełnymi gwoździ. – Już myślałem, że mnie przepijesz – powiedział Jakub z uznaniem, gdy kwadrans później siedli do śniadania. Tomaszewski patrzył martwym wzrokiem na chleb i boczek. – Nu ty naraz zawołałeś, że teraz pokażesz mi, jak pije pismak z brukowca, ale zamiast pokazać, rozsmarowałeś na kocu słoik musztardy, potem się w ten koc zawinąłeś i wybiegłeś na podwórko, nie otwierając drzwi...
Radosław z wysiłkiem pokiwał głową i nic nie powiedział.
– Rozumiem... – Wędrowycz popatrzył na niego krytycznym wzrokiem. – Trzeba klina... – Wyjął drugą butelkę karbidówki.
Tomaszewski wykonał gest, jakby chciał uciec, tym razem przez ścianę.
– Tylko spokojnie – mówił Jakub, zbliżając się z pełną musztardówką do przywartego do ściany pacjenta. – Albo się porzygasz, albo ci się rozjaśni we łbie, tak czy owak, będzie lepiej...
Było to pierwsze. Pobladły dziennikarz, zatykając dłonią usta, wypadł na podwórko i zawisł na płocie. Tym razem przezorny Wędrowycz drzwi pozostawił otwarte.
Do miotanego nadciągającymi torsjami Tomaszewskiego zbiegło się stadko kur. Stanęły i patrzyły wyczekująco. Gdy chlusnął paw, rzuciły się wydziobywać resztki jedzenia. Przede wszystkim z towarzyszki, która podeszła zbyt blisko.
– Nigdy więcej potrawki z kury... – mruknął do siebie Radosław, odzyskując humor.
– No, tośmy jednego demona wypędzili – skwitował egzorcysta na widok gościa wchodzącego do izby w znacznie lepszym stanie. Pomijając musztardę. – Możemy zaczynać od nowa...
– Nie, dziękuję, ja poproszę zsiadłego mleka.
– Mleka? – zafrasował się Wędrowycz. – Muszę poprosić sąsiadów... hm... Co oni sobie o mnie pomyślą? Nu trudno, gość w dom... – Wstał i wyszedł.
Tomaszewski zabrał się za czyszczenie kurtki.POUFNE. Wojsławice 6 IX 1985r.
Protokół zatrzymania
Imię: Jakub.
Nazwisko: Wędrowycz.
Urodzony: ok. 1900 roku. Dokładnej daty sobie nie przypomina.
Zamieszkały: Stary Majdan, gmina Wojsławice.
Wykształcenie: 3 klasy szkoły gminnej (jeszcze za cara). Obecnie, jak twierdzi, niepiśmienny (analfabetyzm wtórny).
Zawód wyuczony: Brak danych. Zatrzymany odmówił odpowiedzi.
Zawód wykonywany: Pasożyt społeczny notorycznie uchylający się od pracy. Notowany za kłusownictwo i bimbrownictwo oraz niszczenie mienia organów ścigania.
Powiązania:
Semen Korczaszko: rosyjski monarchista,
Józef Paczenko: bimbrownik,
Paweł Markowski: ksiądz.
Stosunek do ustroju państwa: Obsesyjnie negatywny.
Przyczyna aresztowania: Rozkopywanie grobu na cmentarzu parafialnym celem profanacji zwłok przy użyciu osikowego kołka. Ujęty na gorącym uczynku.