- W empik go
Zagadka w Punham - ebook
Zagadka w Punham - ebook
Najlepszą bronią na inteligentnego przestępcę jest inteligencja śledczego.
Po wyczerpującym śledztwie w sprawie zabójstwa kobiety w londyńskim hotelu inspektor Willburn kończy przygodę ze Scotland Yardem. Gdy jego niedawny współpracownik trafia na trop kolejnego przerażającego morderstwa, nie zastanawia się jednak długo i mknie do urokliwego miasteczka Punham. Czy jego wrodzony urok oraz legendarna inteligencja doprowadzą do odpowiedzi na pytanie, kto chciał się pozbyć człowieka, który kupował czerwone psy?
Powieść stanowi kontynuację historii kryminalnej pt. "Dymisja nadinspektora Willburna".
Prawdziwa gratka dla miłośników książek i serialu o Sherlocku Holmesie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-7996-7 |
Rozmiar pliku: | 379 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego lipcowego dnia, o godzinie siedemnastej z minutami, inspektor Ullman z wydziału morderstw Scotland Yardu wysiadł z ekspresu Londyn—Edynburg na stacji Punham, w hrabstwie Yorkshire.
Inspektor Ullman był to zażywny pan, zbliżający się do czterdziestki, a więc do tego okresu w życiu mężczyzny, kiedy dobre samopoczucie znaczy więcej niż rzeczywiste sukcesy. Ullman znajdował się na granicy, na tej niewyrażalnej i nieuchwytnej granicy między uwielbieniem kobiety a uwielbieniem psa myśliwskiego i wierzchowca pełnej krwi. Granica ta dzieli na dwie niemal równe części życie szanującego się Brytyjczyka. Nie znaczy to, że Ullman już tę granicę przekroczył. On ją niejako przeczuwał. Był, jak sam to określał, na rubieży między jedną a drugą krainą. W tym pasie przygranicznym elegancki mężczyzna bardzo wiele czasu poświęca swym garniturom, krawatom oraz menu codziennego lunchu.
Może właśnie z tego powodu krój ubrania inspektora Ullmana wzbudził podziw nielicznych współpasażerów podróży, którzy wraz z nim wysiedli z ekspresu londyńskiego w mieście Punham, w hrabstwie Yorkshire.
Ullman nie opuścił jeszcze bez reszty krainy swojej młodości i temu należy przypisać uwagę, z jaką obserwował towarzyszkę podróży, siedzącą tuż obok niego w przedziale. Była to przystojna blondynka o wielkich, niebieskich oczach i bladej cerze, znamionującej charakter uduchowiony bądź też fizyczne wyczerpanie daleką drogą. Ullman wybrał tę pierwszą ewentualność, była nie pozbawiona romantyki.
Wychodząc z pociągu zauważył, że dziewczyna o niebieskich oczach zapytała jednego z pasażerów:
_—_ Czy to już Punham?
Otrzymawszy odpowiedź twierdzącą, niemal w ostatniej chwili wysiadła z przedziału. Ullman zdziwił się, że panna, która jednego słowa nie wyrzekła podczas trzy godziny trwającej podróży i wydawała się być albo niemową, albo cudzoziemką, mą tak prześliczny głos i tak bardzo walijski akcent. Przyjrzał się jej uważniej, choć właściwie było to niemal niemożliwe po trzech godzinach starannej i uporczywej obserwacji, i dostrzegł z niemałym zadowoleniem, że figura dziewczyny idealnie harmonizuje z urodą jej fizjonomii. Dla Ullmana było to miłym rozczarowaniem. Zawsze bał się jak ognia konfrontacji swoich gustów, tak wybrednych, że zasługiwały niemal na miano kontynentalnych, z przedmiotem swej obserwacji, szczególnie w tych rejonach, które dla Francuza znaczą wszystko, ale dla Anglika nie znaczą nic. Wiadomo bowiem powszechnie, że jeżeli Wielka Brytania stoi mocno, to na pewno stoi na wszystkim innym, tylko nie na nogach angielskich kobiet. Ullman bardzo nad tym bolał od wielu lat.
Podczas trzygodzinnej podróży nie nawiązał rozmowy z uroczą dziewczyną. To wydawało mu się niegodne jego wieku i stanowiska. Zawsze dbał bardzo o zachowanie pozorów i oburzały go obyczaje dzisiejszej młodzieży, która każdą okoliczność usiłuje wykorzystać dla swych osobistych, płochych celów. Ullman należał do przedwojennej szkoły brytyjskich obywateli, to znaczy do szkoły ludzi dobrze wychowanych. Mężczyźni tego rodzaju nie zaczepiają obcych dam w publicznych środkach transportu i komunikacji.
Prawdę mówiąc, Ullman podziwiał dziewczynę z odrobiną roztargnienia. Jechał do Punham służbowo i nie obiecywał sobie po tej wyprawie sukcesu. Dawno minęły czasy, kiedy o każdej zbrodni, jaka się wydarzyła na Wyspach, myślał jako o doskonałej okoliczności sprzyjającej jego własnej karierze. Ostatnio przestępcy stali się bardzo pomysłowi, ich działalność coraz częściej wymykała się spod zasięgu ramienia sprawiedliwości. Ullman przez ostatnie kilka lat nie tyle zdobywał wawrzyny, ile starał się o utrzymanie tych, które zdobył poprzednio. Udawało mu się to ze zmiennym szczęściem.
Sprawa, która przywiodła go do Punham, irytowała go od pierwszej niemal chwili. Oczekiwał niepowodzenia i może dlatego radość estetyczna, jaką zazwyczaj sprawiało mu obserwowanie ładnych kobiet, była tym razem zabarwiona odrobiną przygnębienia.
Kiedy jednak Ullman zauważył, że jego towarzyszka również wysiadła w Punham, humor jego uległ znacznej poprawie. Liczył na to, że obecność ładnej kobiety w tej mieścinie, malutkiej i nudnej, doda mu sił w trudnej pracy śledczej. Był przekonany, że znajomość zostanie zawarta.
Nie przewidywał jednak, w jakich okolicznościach to nastąpi. Przed stacją kolejową oczekiwał go komendant posterunku w Punham, podinspektor Rogg, malutki, drobny człowieczek o pomarszczonej twarzy dobrotliwej małpy.
— Halo, Rogg! — zawołał Ullman.
— Halo, Ullman! — zawołał Rogg.
Znali się od lat. W dawnych, dobrych czasach Rogg pracował w Yandzie, w wydziale operacyjnym. Troski rodzinne, jakiś bliżej nie wyjaśniony dramat zmienił całe jego życie, zniszczył piękne plany i rzucił tutaj do Punham na dobrowolne wygnanie, z dala od wielkich spraw tego świata. Rogg był przekonany, że Punham zapewni mu spokój, względny dobrobyt i zapomnienie. Była to uczciwa mieścina, gdzie autorytet władz nie został narażony na szwank przez bezczelnych przestępców od stu lat z okładem. W Punham ludziska wierzyli w nieomylność i wszechwładzę policji z tej prostej przyczyny, że wszystkie, najbardziej nawet zawiłe afery kryminalne Rogg oraz jego podwładni rozwiązywali bez kłopotu w ciągu kwadransa. Inna to sprawa, że te afery sprowadzały się do drobnych kradzieży i dwóch zajść ulicznych w skali rocznej. Teraz policja w Punham miała w oczach swego społeczeństwa zdać najtrudniejszy egzamin. Albowiem w Punham dokonano morderstwa:
— Okropna heca — rzekł Rogg i skrzywił się niesamowicie. — Przyznam się, że od pięciu lat nie widziałem w ogóle trupa. Zrobiło to na mnie fatalne wrażenie.
— Trup rzeczywiście nie wygląda zachwycająco — odparł Ullman, spoglądając z podziwem na śliczną dziewczynę o niebieskich oczach, która minęła go szybkim, zdecydowanym krokiem, zmierzając w kierunku jedynej taksówki zabłąkanej w pobliżu stacji.
Kiedy odjechała, Ullman ujął Rogga pod ramię.
— Myślę, że trzeba będzie coś przedsięwziąć — rzekł konfidencjonalnie. — Od rana nic nie miałem w ustach.
— Ależ pomyślałem o tym, człowieku — zawołał z przejęciem Rogg. — Czeka na ciebie łosoś z rusztu.
Ullman pomyślał, że świat jest piękny, a Bóg łaskawy. Łosoś z rusztu cieszył się wielkim szacunkiem Ullmana.
Kiedy jechali samochodem przez miasteczko, Ullman skonstatował, że tutaj właściwie wszelka zbrodnia jest szczególnie łajdacka. Zabicie człowieka w Londynie jest oczywiście zbrodnią, ale mieści się jednocześnie w ramach powszechnie przyjętych wyobrażeń o świecie. Tutaj, w Punham, wszystko, co widział, przejeżdżając wzdłuż czystych, zazielenionych uliczek, pośród schludnych domków z ogrodami — sprawiało wrażenie spokoju, czystości uczuć, delikatności i uczciwości. Każde miasto ma swoją twarz. Londyn ma zmęczoną twarz rozpustnego, cynicznego starca. Paryż ma twarz starzejącej się, pięknej i uwodzicielskiej kurtyzany. Punham miało pucołowatą twarzyczkę dziecka. Wszystko tutaj było równiutkie, ładne, grzeczne i promienne. Domki o kremowych ścianach i czerwonych, pochyłych daszkach, trawniki starannie pielęgnowane, żwirowane alejki wśród drzew, nawet budynek posterunku policji, który minęli w drodze do mieszkania Rogga.
Słońce świeciło jasno, było ciepło, brzęczały w powietrzu owady. Pachniało miodem i świeżymi bułeczkami. Zbrodnia w Punham — to brzmiało paradoksalnie.
Rogg mieszkał w niewielkim domku położonym nie opodal posterunku, w głębi dużego, cienistego ogrodu. Był to jednopiętrowy dom z tarasem, przed którym rozciągał się podjazd dla samochodów, ozdobiony klombem. Wszystko było tutaj angielskie, nawet dwa spaniele, które wybiegły im na spotkanie.
Rogg był wyraźnie zadowolony i podekscytowany przybyciem gościa z Londynu. Zachowywał się jak książę udzielny, który ma na swoje usługi całe zastępy dworzan. Klaskał w dłonie i wydawał nieartykułowane dźwięki, które miały oznaczać jakieś rozkazy dla niewidzialnych niewolników.
Wreszcie niewolnik pojawił się w drzwiach wiodących do saloniku. Była to tęga, stateczna pani w niebieskiej sukni o kroju nieomal wiktoriańskim. Miała siwe włosy upięte w węzeł i koronkowy, nieco zniszczony już żabot pod szyją. Spojrzenie, jakim obrzuciła Rogga, świadczyło dobitnie o fakcie, że podział na pana i niewolnicę jest jeżeli nie fantazją, to najwyżej cichym marzeniem komendanta posterunku w Punham. W rzeczywistości bowiem pani Rogg, a nie pan Rogg — była władcą tego domu.
— Witam pana, mr Ullman — zawołała z emfazą i wyciągnęła dłoń gestem królewskim. — Co za nieszczęście, mr Ullman. Takie miłe miasto i w samym środku trup!
Miała głos emerytowanego oficera, który przez trzydzieści lat dowodził pułkiem gwardii w Heiderabadzie. Ullman ściskając jej dłoń stwierdził, że jest to dłoń nawykła do przekazywania przedmiotom i ciałom siły, jaka w niej tkwiła niejako z natury. Pani Rogg miała uścisk niezwykle męski, a jednocześnie tak zręczny, że nie sposób było się zeń wyswobodzić.
— Jest mi bardzo przykro, mrs Rogg — rzekł Ullman. — Mam nadzieję, że to nieszczęście jakoś się wyjaśni.
— Co pan opowiada — krzyknęła pani Rogg. — Nieszczęścia nigdy się nie wyjaśniają. Zresztą łosoś czeka.
I nie zwracając najmniejszej nawet uwagi na swego męża, który gdzieś nagle zniknął, roztopił się na tle ściany, przygasł, przeszła do jadalni krokiem zdobywczym. Ullman pośpieszył za nią pełen najgorszych przeczuć. Gdzieś bardzo daleko, niewidoczny dla oka, prześliznął się podinspektor Rogg, komendant posterunku policji brytyjskiej w mieście Punham.
Łosoś okazał się obfitym lunchem, złożonym z kilku dań. Ullman jadł z godnością, na jaką stać tylko głodnego oficera Yardu. Trawiąc, słuchał uważnie perory pani domu.
— Mr Greene był człowiekiem powszechnie nie lubianym. Pan zapewne wyobraża sobie ten typ zarozumialca i pyszałka, który wszystkim świeci w oczy swym bogactwem, a jednocześnie nie umie się należycie znaleźć w żadnej sytuacji. Powiadają, że o nieboszczykach nie wypada mówić źle. Albo dobrze, albo wcale! Nie uznaję tego poglądu, mr Ullman. Jestem pewna, że nad moim grobem nikt dobrego słowa nie powie. Oczywiście mam to w najwyższej pogardzie. Nie zależy mi wcale na nieszczerych hołdach ludzi małego ducha. Otóż, jak powiedziałam, mr Greene był człowiekiem niesympatycznym. Czy widział pan kiedy świnię, mr Ullman? Jestem pewna, że pan widział świnię. Mr Greene do złudzenia przypominał mi z wyglądu właśnie świnię. Był rudy, miał krótkie włosy, czerwoną otyłą twarz i usta w kształcie ryjka. Czy powiedziałam coś niestosownego, Harry?! Ach, jakże ja się starzeję! Pytam Rogga, czy nie powiedziałam czegoś niestosownego, zupełnie tak, jak gdyby on mógł się w tej mierze orientować... Jeszcze kawałek łososia, mr Ullman! Łosoś jest rybą odżywczą. A więc zupełnie jak świnia. Tak, to określenie jest dosadne. Mr Greene wyglądał jak świnia. Podejrzewają oczywiście jego brata, Tobiasza Greene! Mr Ullman! Czy pan może sobie wyobrazić, aby kompletny cielak mógł dokonać morderstwa?! To brzmi wspaniale — cielak zarzynający świnię... Pan nie je, mr Ullman! Skończone? Świetnie. Miałam już dość tego bezruchu. Przejdźmy do salonu, mr Ullman! Rogg! Podasz whisky. Nie wyobraża pan sobie, jak ja lubię whisky. Whisky mnie wzmacnia! Ilekroć mam na głowie poważniejsze sprawy, na przykład taką jak to morderstwo, wtedy piję dużo whisky. Panu odradzam! Whisky mężczyznom szkodzi.
Przechodząc do salonu, Ullman czuł pulsowanie krwi w skroniach. Był u kresu wytrzymałości i spojrzenia, jakimi obdarzał panią Rogg, pełne były nienawistnego podziwu. Ta kobieta go oszołomiła. Prawdopodobnie nie on jeden uległ potędze jej wymowy. Pani Rogg nie zamierzała wcale dopuścić go do głosu.
— A więc pan teraz poprowadzi śledztwo! Będę panu bardzo wdzięczna, jeżeli wykryje pan mordercę. Nie jest wcale rzeczą przyjemną mieszkać w mieście, w którym grasuje morderca, i czekać na swoją kolejkę. Pan przyzna, że to nie należy do przyjemności, szczególnie jeżeli człowiek ma na głowie takie kłopoty jak ja. Dzisiaj miałam dziwne uczucie. Ten łosoś, pan sobie przypomina jego smak, prawda! Otóż kiedy skrobałam w kuchni łososia, nagle przyszło mi do głowy, że morderca może się wkraść do domu z nożem w ręku i poderżnąć mi gardło! Ja łososia, a on mnie! Coś zupelnie niebywałego, mr Ullman. Uczucie jedyne w swoim rodzaju.
Przerwała na moment, by wstać i gwałtownym ruchem wyrwać z rąk Ullmana filiżankę kawy.
— Tego proszę już nie pić. Kawa na dnie filiżanki ma smak zabójczy! Naleję panu świeżej...
Kiedy to uczyniła — usiadła, by natychmiast zerwać się znowu i podbiec do Ullmana. Ullman, stropiony, patrzył na nią jak koliber patrzy na jadowitego węża.
— Mr Ullman — zawołała dramatycznie. — Pana krawat! — Jej oczy wyrażały przerażenie. Ullman zdrętwiał. — Co za nieszczęście! — mówiła, szybko chwytając powietrze. — Jest pan bardzo nieuważny, mr Ullman!
Rzeczywiście na krawacie ciemniała maleńka plamka, zapewne odprysk, jakaś cząsteczka kropelki, która podczas posiłku niewytłumaczalnym sposobem osiadła na wzorzystej ozdobie szyi inspektora.
— Strasznie mi przykro, mrs Rogg — szepnął Ullman. Czuł się doszczętnie skompromitowany. Odnosił wrażenie, że jest cały wytarzany w błocie i nieczystościach.
— Niech pan to zdejmie — rzekła posępnie pani Rogg. — Niech pan to zdejmie i odda w moje ręce. Uczynię, co będzie w mojej mocy, aby pana poratować!
— Ależ to zbyteczne, mrs Rogg! To właściwie drobiazg!
— Funt i trzy szylingi to dla pana drobiazg! Jeżeli tak będziemy podchodzić do życia, mój panie, to Anglia niechybnie zginie!
Posłusznie zdjął krawat i poczuł się niemal nagi. Był zmiażdżony wybujałym temperamentem i despotyzmem pani tego domu. Niepewnie szukał spojrzenia podinspektora Rogga. Kiedy je odnalazł, dojrzał w oczach małego człowieczka promyk pokrzepienia. Pani stała na środku salonu z krawatem w dłoniach i czyniła wrażenie osoby, która nie ma pojęcia, co dalej należy uczynić. Wreszcie zdecydowanym gestem odrzuciła od siebie krawat i ponownie usiadła.
— Trudno pogodzić się z tym, że ten wieprz nie żyje... To był człowiek, o którym mogłam zawsze coś złego powiedzieć!
Jej szczerość jak biczem smagnęła Ullmana. Jednakże powoli, bardzo powoli pojmował, że każde jej zdanie niesie z sobą coś nieuniknionego, niebywałego i dziwnego. Była to klęska żywiołowa, Ullman czuł się zupełnie bezbronny wobec jej ataków.
— Co dobrego w Londynie, mr Ullman? — rzekła. — Jak klimat? Zawsze ta obrzydliwa mgła! Nie znoszę Londynu. Uznaję tylko Paryż i Punham! Także Rzym... Nie byłam nigdy w Rzymie, ale Rzym uznaję. Jestem pewna, że miałabym tam znakomity humor. A pan, mr Ullman?
— Zapewne, mrs Rogg — odparł zgnębiony. — Rzym to bardzo piękne miasto.
— Czy pan był w Rzymie?
— Nie!
— To skąd pan wie, że Rzym to jest piękne miasto?! Mężczyźni są tak konwencjonalni, mr Ullman. Nawet policjanci!
Znowu wstała, poprawiła włosy, burząc idealny ład, w jakim się znajdowały. Postąpiła ku drzwiom na taras i rzekła: — Zostawiam was samych! Porozmawiajcie o zbrodni. Jeżeli sami nie dacie rady, jestem w ogrodzie. Rogg zawoła mnie w odpowiedniej chwili!
Uśmiechnęła się i wyszła. Ullman znowu stwierdził, że ma uśmiech subtelny, kobiecy, ładny, troszeczkę smutny, i pomyślał, że pani Rogg należy do istot bardzo skomplikowanych. Takich istot należy się obawiać. Rogg był blady i uśmiechał się z zażenowaniem.
— Powinienem cię był uprzedzić, stary — rzekł z przymusem. — Moja żona jest dosyć dziwna!
— Twoja żona jest bardzo miła! — zawołał Ullman.
Zerwał się z krzesła, porwał swój krawat leżący na poręczy otomany i nerwowo spoglądając w kierunku tarasu, zawiązał go. Kiedy dokonał tej czynności, tak przecież niebezpiecznej i ryzykownej, poczuł się natychmiast raźniej.
Komendant Rogg uśmiechał się blado i zdawał się być bez reszty pochłonięty smakowaniem kawy, pozbawionej zarówno aromatu, jak i naturalnego koloru.
— Byłbym ci bardzo wdzięczny, Rogg — rzekł Ullman — za kilka informacji w sprawie starego Greene’a. Wszystko wskazuje po prostu na to, że ktoś temu biedakowi uciął głowę!
— Tak — odparł Rogg przeciągle i z namysłem. — Ten stary był strasznym dziwakiem. Od tego trzeba koniecznie zacząć.
— Zastanawiam się, czy w ogóle w naszej kochanej Anglii istnieją ludzie zupełnie normalni — powiedział Ullman w zadumie. Wstał, przeszedł się przez salon ku drzwiom wiodącym na taras, wyjrzał do ogrodu. Z daleka zobaczył na tle gęstych krzewów niebieską, długą suknię — i wycofał się w popłochu w głąb pokoju.
— Stary Greene był wyjątkowym dziwakiem — kontynuował Rogg. — Jego pomysły elektryzowały całe Punham. Kilka miesięcy temu ogłosił, że poszukuje czerwonego doga! Czy słyszałeś kiedy o czerwonych dogach, Ullman! Bardzo kocham psy, miałem w życiu tysiąc psów, ale o czerwonym dogu nigdy do tej pory nie słyszałem. Greene ogłosił, że zapłaci dwa tysiące funtów za czerwonego doga, który uzupełni jego kolekcję psów w Dorset. On miał wielkie dobra w Dorset, trzymał tam całą zgraję psów i stajnię wyścigową. Zresztą nie zajmował się wcale tymi dobrami. Jego młodszy brat, Tobiasz Greene, mieszkał tam przed laty i do ostatniej chwili zarządzał sprawami finansowymi Jeremiasza.
— I jak się skończyła historia z czerwonym dogiem? — zapytał Ullman.
— Oczywiście znaleźli się jacyś przedsiębiorczy młodzieńcy, którzy przywieźli Jeremiaszowi czerwonego psa. Ale Greene był sprytny. Kazał dokładnie wyszorować to bydlę i potem wygnał oszustów. Sam widziałem, jak tego wieczora biegł za dwoma handlarzami psów z laską w ręku i wykrzykiwał, że połamie im kości...
Ullman roześmiał się cicho. To rzeczywiście musiał być szczególny obrazek. Sędziwy milioner wywijający laską nad głową i dwaj rośli, silni fizycznie oszuści uciekający przed nim jak spłoszone zające.
— Powiedz mi, Rogg — rzekł Ullman — jaki był właściwie przebieg tego wydarzenia. I kiedy się to wszystko stało?! Przecież stary Greene został zamordowany już dobre trzy tygodnie temu, prawda?!
— Właśnie to jest najbardziej niepokojące — odparł Rogg. — Przecież nikt nie potrafi ustalić dokładnej daty śmierci tego zacnego staruszka! Pamiętaj, że to był dziwak! Trzy tygodnie temu postanowił wyjechać do Londynu. Wzbudziło to oczywiście niemałą sensację w Punham, bo Jeremiasz od lat nie opuszczał swojej posiadłości. Otóż trzy tygodnie temu zawiadomił swego lekarza domowego, doktora Laurenta, że wyjeżdża i wróci za dziesięć dni.
Laurent protestował, oczywiście bezskutecznie. Stary Greene miał bardzo słabe serce, lekarz zalecał mu zupełny spokój i uregulowany tryb życia. O ile dobrze pamiętam, Jeremiasz przez długi czas w ogóle nie chodził. Nie opuszczał swego wygodnego fotela na kółkach. Ostatni raz widziałem go idącego, a nawet biegnącego podczas tej niefortunnej transakcji z czerwonym dogiem.
— A jednak pojechał do Londynu — powiedział Ullman i napełnił sobie szklaneczkę whisky.
— Oczywiście, że pojechał! Mimo protestów doktora Laurenta nazajutrz po zakomunikowaniu mu swojej decyzji wyjechał do Londynu edynburskim ekspresem. Podobno na stację kolejową przywieziono go na ruchomym fotelu. Pani Sanders, bardzo miła osoba, która prowadzi bufet na stacji, opowiadała, że Jeremiasz wyglądał bardzo niedobrze. Był blady i poruszał się z wielkim trudem.
— Kiedy to było, stary? — zapytał Ullman. Siedział teraz wygodnie w fotelu i od czasu do czasu zerkał przezornie w kierunku otwartych drzwi wiodących na taras.
— To było trzy tygodnie temu — odparł Rogg. — Dokładnie trzy tygodnie temu, w poniedziałek. Od tej chwili nikt nie widział więcej starego Jeremiasza! Kiedy minęło dziesięć dni i stary nie wracał, Laurent zaczął się niepokoić. Tobiasz Greene przebywał w tym czasie w Dorset, a pani Londale, gospodyni Jeremiasza, wyjechała do Brighton, do swych krewnych, nazajutrz po wyjeździe Jeremiasza z Punham. Pani Londale oświadczyła, że Jeremiasz udzielił jej urlopu na okres dziesięciu dni. Ponieważ jakieś osobiste sprawy zatrzymały ją dłużej w Brighton, telegrafowała do Jeremiasza na jego londyński adres z pytaniem, czy może zostać u rodziny jeszcze kilka dni. Otrzymała odpowiedź pozytywną.
Ullman uniósł lekko brwi.
— Otrzymała odpowiedź pozytywną? — zapytał. — Kiedy otrzymała tę odpowiedź? — Rogg uśmiechnął się i wzruszył ramionami.
— Sam się nad tym głowiłem, mój chłopcze — odparł. — Otóż pani Londale otrzymała odpowiedź z Londynu, podpisaną przez Jeremiasza, 15 lipca. Dokładnie w dwa tygodnie od chwili jej wyjazdu z Punham. Tymczasem Jeremiasz, zgodnie z tym, co powiedział doktorowi Laurentowi, miał wrócić do domu około 10 lipca. Ponieważ nie wrócił, ponieważ dom stał pusty, a bramy do parku były zamknięte, Laurent postanowił tam wejść. Może nie było to zbyt mądre, ale jednak postanowił tam wejść. Myślę, że dobrze się stało!
Było to 18 lipca, po południu. Pamiętam dokładnie. Laurent wszedł do parku bramą wjazdową, którą otworzył wraz z miejscowym ślusarzem, Grimmem. Grimm towarzyszył Laurentowi do drzwi frontowych willi. Potem, kiedy uporali się z zamkiem, Laurent poszedł z powrotem do miasta po adwokata White’a, ponieważ nie chciał bez prawnika wdzierać się do cudzego domostwa. Wrócili obaj i wtedy Grimm odszedł. Przeszukali dokładnie mieszkanie Jeremiasza i nie znaleźli nic.
— Czego szukali? — zapytał Ullman.
— Laurent sam nie umie na to odpowiedzieć! Po prostu był niespokojny i dlatego przedsięwziął tę wyprawę.
— Szczególny niepokój — mruknął Ullman i łyknął whisky.
— Nie chciałbym ci niczego sugerować, stary — rzekł Rogg — ale doprawdy Laurent jest uczciwym i zacnym człowiekiem. Był bardzo przywiązany do starego Greene’a. Oczywiście to wszystko wygląda może dziwnie, ale Laurent był rzeczywiście zaniepokojony nieobecnością Jeremiasza. Zresztą był razem z White’em w willi i trwało to niecały kwadrans.
— I co dalej?
— Właśnie stało się to kilka minut później. Laurent i White wyszli z willi i zagłębili się w alejki parkowe. Rozmawiali na temat nieobecności Jeremiasza, przechadzając się. Tam są bardzo romantyczne zakątki w tym parku.
— Rozumiem! — przerwał gwałtownie Ullman. — Właśnie tam, w bocznej, nieuczęszczanej alejce, znaleźli zwłoki!
— Tak jest! Byli tym wstrząśnięci. Natychmiast zawiadomili mnie o odkryciu.
— Jak to? Obydwaj? — wykrzyknął Ullman.
— Nie — odparł Rogg. — White został przy zwłokach, a Laurent pobiegł na posterunek. Trwało to piętnaście, może dwadzieścia minut. Kiedy przyjechałem na miejsce, White czekał na nas przed bramą. Powiedział, że czuł się fatalnie sam na sam z trupem i dlatego oddalił się w kierunku ulicy. Resztę znasz z mojego raportu przesłanego do Yardu!
— Znam, oczywiście, że znam! Ale chciałbym dowiedzieć się bliższych szczegółów! Kto robił sekcję?
— Doktor Robinson z Instytutu Badań Kryminalnych w Leeds. U nas nie ma specjalistów od tych spraw!
— Jakie wyniki? — Ullman mówił teraz zwięźle, miał ton bardziej urzędowy.
— Robinson robił sekcję 19 lipca. To była bardzo żmudna i nieprzyjemna robota. Mieliśmy tutaj w Punham piekielne upały w tym miesiącu. Ten biedny Jeremiasz był zupełnie zniekształcony. Robinson stwierdził tylko, że zgon nastąpił dobre dwa tygodnie przedtem.
— A więc około 5 lipca? — zapytał Ullman.
— Tak jest — potwierdził Rogg. — Robinson nie mógł nic stwierdzić poza tym, że biedakowi odrąbano głowę...
— To dosyć zajmujące.
— Znam bardziej zajmujące historyjki — odparł Rogg. — Stary Jeremiasz padł ofiarą morderstwa. Robinson znalazł wyraźne ślady silnego cięcia, które spowodowało dosłownie odrąbanie głowy od tułowia.
— Dziękuję ci — rzekł Ullman z lekkim niesmakiem. — To na razie wystarczy. Oczywiście ewentualnych pomyłek doktora Robinsona już nie będziemy mogli skorygować.
— Skąd przyszło ci to do głowy?!
— Wszystko trzeba brać pod uwagę! Nie sądzę jednak, aby to miało jakieś podstawy. Robinson jest sławą światową. Ale należy przyjąć, że taki cios mógł zadać tylko wyjątkowy siłacz!
— To zupełnie pewne. Sam zresztą, kiedy tam byłem i oglądałem miejsce zbrodni, doszedłem do tego wniosku. Głowa Jeremiasza, odcięta jednym potężnym ciosem, leżała w odległości kilku metrów od tułowia, wśród krzewów dzikiej róży.
— Bardzo romantycznie — skrzywił się Ullman. Czuł się nie najlepiej i wychylił dla polepszenia nastroju całą szklaneczkę whisky.
— Co więcej? — zapytał.
— To bardzo nieprzyjemne i zagadkowe zdarzenie — kontynuował Rogg. — W moim raporcie pisałem, o ile pamiętam, że znalazłem narzędzie mordu, prawda?
— Tak jest — potwierdził Ullman. — Masz na myśli ten nóż?
— Nóż! Znalazłem wielki, ostry nóż zawinięty w papier pergaminowy, bez śladów na ostrzu i na rękojeści, porzucony w krzakach. Leżał kilka kroków od zwłok. Natomiast w kieszeni starego Jeremiasza znalazłem pistolet, kaliber 6,35, z dwiema wystrzelonymi kulami. Łuski znalazłem w żwirze na tej samej alejce. Kul nie odnalazłem wcale. Na rękojeści pistoletu niewyraźne ślady. Należy przypuszczać, że to były ślady Jeremiasza. Jednakże nie udało się tego stwierdzić z całą pewnością. Linie papilarne nieboszczyka były prawie zupełnie nieczytelne.
Ullman pokiwał głową. Wstał i przeszedł się po pokoju. Rogg obserwował go uważnie. Było zupełnie cicho, słońce kładło się szeroką strugą promieni na lśniącej posadzce. Za oknem brzęczały pszczoły.
— Dużo roboty mnie czeka — rzekł w zadumie Ullman. — Muszę sobie ułożyć jakiś solidny plan działania.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.