- promocja
Zagadka West Heart - ebook
Zagadka West Heart - ebook
Każdy, kto uczciwie pisze kryminały, musi przestrzegać pewnych zasad. Tak, aby prawda dostępna była dla wszystkich. Niezależnie od tego, jak umiejętnie ukryto ją pod kłamstwem.
Lipcowy weekend w ekskluzywnym, odizolowanym klubie myśliwskim West Heart. Na koktajl party pierwszego wieczoru pojawiają się kolejni goście. Prezes klubu. Uczeń z notatnikiem. Skarbnik i jego ciężarna żona. Pogrążony w żałobie ojciec. Członek klubu in spe. Prywatny detektyw…
Z czasem pojawi się też trup.
I pokręcona tajemnica czekająca, by ją odkryć.
Cała reszta zależy od uczestników wydarzeń.
Jak zaraz się przekonasz, ty też masz rolę do odegrania w tym śledztwie.
Zagadka West Heart to diabelnie sprytna łamigłówka i hołd dla klasyki gatunku. To niezwykle oryginalna i pobudzająca wyobraźnię powieść detektywistyczna, jakiej nigdy wcześniej nie było dane ci czytać.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368045222 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podobnie jak wszystkie historie kryminalne, ta również rozpoczyna się od tego, co czytelnik zwykle rozumie pod pojęciem budowania „klimatu”, a więc ujawniania drobnych, starannie dobranych szczegółów składających się na wspólną legendę nastroju, czasu i miejsca, acz nie wszystko naraz, rzecz jasna, to akurat ważne. Podobnie jak wszyscy narratorzy, ten również musi być skąpcem i oszczędnie wydzielać elementy układanki; bo każda powieść jest łamigłówką, a każdy czytelnik to detektyw.
Nie wszystkie kryminały zaczynają się od przedstawienia bohatera, ale ten owszem. Otóż bohater jedzie samochodem, siedząc na miejscu dla pasażera. W tym krótkim opisie nie poznasz marki, modelu ani roku produkcji auta, to by było zbyt proste. Dowiesz się za to, że bohater wsuwa kasetę do odtwarzacza w desce rozdzielczej. Rozbrzmiewa Let’em In, pierwszy kawałek z Wings at the Speed of Sound. Bohater zaciąga się skrętem, po czym przekazuje go nowej postaci, kierowcy – jego obecność wynikała z drugiego zdania tego akapitu, ale nie została stwierdzona wprost. Mężczyźni – tak, obaj są płci męskiej – noszą podobne ubrania, typowe dla swoich czasów, które kojarzysz z filmów i telewizji. Odsłaniają się karty…
A oto ważna chwila, pierwszy dialog:
– Na co właściwie polują w tym klubie łowieckim?
– Przeważnie na jelenie. Bażanty. Czasem na niedźwiedzie.
– A do ludzi strzelają?
– Tylko do siebie nawzajem.
Śmieją się, a ciebie przechodzi dreszcz emocji. Może przypomina ci się fabuła Najgroźniejszej zwierzyny, w której ekscentryczny bogacz zwabia niczego niepodejrzewających mężczyzn na swoją wyspę, by tam polować na nich dla zabawy. Czy to będzie tego rodzaju historia? Posłuchaj, bo znów się odzywają:
– Moja rodzina należy do najuboższych tutaj. Pozwolono nam zostać tylko dlatego, że byliśmy jednymi z założycieli klubu.
– Ile rodzin?
– Trzy tuziny? Może więcej? Są rozsiane po całej posiadłości, każda ma własną chatę. Co kilka lat ktoś odchodzi, a na jego miejsce zjawia się ktoś nowy. Składki są dosyć wysokie.
– I co dostajesz za te pieniądze?
– Łowisko. Jezioro pełne ryb i flotę kanu. Budynek klubu. Catering na dużych imprezach.
– Takich jak ta.
– Tak. Pokazy sztucznych ogni czwartego lipca. W Dzień Pamięci, Święto Pracy… sylwestra. Każda okazja jest dobrym pretekstem do tego, żeby się upić i pogapić na cudze żony.
– Istnieją tańsze sposoby na skok w bok.
– Ci ludzie mają forsy jak lodu. Albo mieli. Tak naprawdę płacą przede wszystkim za odcięcie od świata. Za prywatność. Długie kilometry pustych szlaków. Groby, w których mogą zagrzebać swoje tajemnice.
– Jak zareagują na to, że zaprosiłeś takiego biedaka jak ja?
– Przyjmą cię jak nową zabawkę, będą przerzucać z rąk do rąk, a przy drinkach potraktują cię protekcjonalnie.
– Niezła perspektywa.
– Ale warto, choćby po to, żeby się wyrwać z miasta. Wszystko się sypie i zrobiło się cholernie gorąco. Zresztą sam mówiłeś, że nie masz nic do roboty.
– Miałem jedną sprawę.
– Jaką?
– Nic ciekawego. Nie w mieście.
– Dobra, nie chcesz, to nie mów. Tak czy siak myślę, że spodobasz się tutejszym kobietom…
Spalili prawie całego skręta. Mija ich jadący w przeciwnym kierunku radiowóz policji stanowej i obaj mężczyźni zerkają z niepokojem w lusterko wsteczne – cholera, glina, zauważył ich? Włączy koguta i zawróci? Dopiero teraz wskazówki zawarte w dialogu zaczynają do siebie pasować. Towarzyszy ci przekonanie – mimo że jak dotąd nic nie wskazuje, aby było tak bądź zupełnie odwrotnie – że bohaterem jest nieznajomy, który został zaproszony na weekend, kierowcą zaś osoba umiejętnie wplatająca aluzje w swoją opowieść o klubie łowieckim. Być może udało ci się odgadnąć rok albo chociaż dekadę, pewnie domyślasz się, jaką pozycją społeczno-ekonomiczną cieszy się klub, i niewykluczone, że masz pewne podejrzenia co do charakteru moralnego jego członków. Nie przejmujesz się insynuacjami na temat seksu, nie jesteś przecież osobą pruderyjną, tylko czy na pewno tego oczekujesz od historii kryminalnej? Masz nadzieję, że to nie jest jedna z tych książek, których autorzy stosują tanie chwyty, podbarwiają albo rozwadniają fabułę zbyt dużą ilością seksu i przemocy. Prawdziwi pisarze – ci, którym ufasz i do których często wracasz – nie muszą się uciekać do tak banalnych rozwiązań.
Radiowóz nie zawraca, jedzie dalej i znika z pola widzenia. Obaj mężczyźni się rozluźniają. Włączają radio, prezenter przedstawia złowieszczą prognozę pogody, i rozmowa zbacza na tematy, które nas tutaj nie interesują: byłych kumpli, politykę, filmy, muzykę… Wyczuwasz, że dawniej musiała łączyć tych mężczyzn bliska i być może zażyła więź, ale od dłuższego czasu nie mieli ze sobą kontaktu. Zastanawiasz się, dlaczego postanowili odnowić znajomość akurat teraz. Domyślasz się, że to również może być częścią zagadki.
Poza tym powraca do ciebie słowo, które padło z ust jednego z nich: „sprawa”. Czyżby więc nasz bohater był prywatnym detektywem? Czujesz, jak opowieść rozsiada się wygodnie w swojej szufladce. Oczywiście, że jest detektyw, przecież musi być detektyw. Doskonale. Zaczynasz dostrzegać zarys fabuły, spodziewasz się fałszywych tropów i ślepych uliczek, oczekujesz od autora, że będzie się starał ukryć prawdę w widocznym miejscu, jak skradziony list na kominku, i żywisz nadzieję, że wszystko odbędzie się zgodnie z zasadami rządzącymi gatunkiem, bo nie ma gorszego oszustwa niż nieuczciwy kryminał.
Wrócimy do tych zasad w późniejszym czasie. Teraz skupmy się na akcji: słychać chrzęst kamieni pod kołami – samochód zjeżdża z głównej szosy na zwykłą gruntówkę, która zapewne prowadzi do klubu łowieckiego, gdzie, jak przewidujesz, czai się śmierć… Na rosnących wzdłuż drogi drzewach wiszą pomarańczowe tabliczki z napisem: „WSTĘP WZBRONIONY!”, na każdej widnieje nazwa klubu: West Heart oraz jego herb: niedźwiedzi łeb na tle skrzyżowanych strzelb, który bezwiednie kojarzy ci się z czaszką na tle skrzyżowanych piszczeli.
Po długiej jeździe gruntówką i przeprawie przez przerzucony nad wąskim strumieniem stary drewniany most zaczynają się wyłaniać pierwsze „chaty” – tak je nazwał kierowca, choć w rzeczywistości są to pokaźnych rozmiarów solidne budynki, bez wątpienia drugie, trzecie albo nawet czwarte domy, wiejska enklawa bogatego miasta. Między drzewami mieni się tafla jeziora. Mężczyźni widzą pluskające się w wodzie dzieci i lśniące, nasmarowane olejkami ciała leżących na piaszczystej plaży kobiet w modnych ciemnych okularach. I nagle wyrasta przed nimi budynek klubu West Heart.
– Nie przypuszczałem, że będzie taki ogromny.
– Coś koło pięćdziesięciu pokoi. Mógłby z tego być niezły hotel, gdyby klub się zwinął.
– To prawdopodobne?
Wzruszenie ramionami, co – jak możesz odnotować z zainteresowaniem – nie jest żadną odpowiedzią. Twoje wyrobione oko podąża za wzrokiem naszego bohatera, który podziwia trzykondygnacyjny monument z drewna i kamienia wzniesiony na wzór słynnych domów letniskowych z poprzedniej epoki. Otacza go opasany grubymi balami szeroki taras obwieszony patriotycznymi chorągiewkami z okazji weekendowej fety. W środku, przechadzając się po zdominowanym przez boazerię, pełnym ciemnych zakamarków labiryntowym wnętrzu, bohater odkryje parter, na którym znajdują się obszerna jadalnia, kuchnia oraz wielki salon z monstrualnych rozmiarów kominkiem – zajmuje się nim specjalna osoba dbająca o to, aby ogień palił się nieprzerwanie od listopada do marca. Na pierwszym piętrze mieszczą się biblioteka, gabinet oraz kilka pokoi gościnnych. Dla gości przeznaczono również całe drugie piętro. Część podziemną wykorzystuje się przede wszystkim w charakterze powierzchni magazynowej, acz ulokowano w niej także klubową piwniczkę z winem – szczegół, który, jak zakładasz, ma przywodzić na myśl Beczkę Amontillada Poego.
Lecz nasz bohater dowiaduje się o tym później, teraz bowiem nadchodzi pora na „szóstaka”, nazwanego tak od godziny, o której członkowie klubu zbierają się na pierwszego drinka każdego dnia, a mówiąc ściślej, na pierwszego oficjalnego drinka – krążą oklepane dowcipy o tym, jak to niektórzy członkowie w zaciszu własnych chat raczą się „piątakami”, a nawet „dwunastakami”. Na tarasie gromadzi się mniej więcej tuzin ludzi. Każdy trzyma koktajl w jednej dłoni, papierosa w drugiej. Wymieniają się anegdotami, drwią z tragedii i dostojnie kiwają głowami w reakcji na żarty. W ich rozmowach przewijają się odwołania do Geralda Forda, upraw orzechów arachidowych, Organizacji Wyzwolenia Palestyny, concorde’a oraz rosnących cen sztucznych ogni w dwusetną rocznicę powstania Stanów Zjednoczonych – surowe elementy pozornej rzeczywistości stanowiące budulec namiastki świata, na którego deskach postaci odegrają farsę śmierci ku naszej uciesze. Nikt tu nie szkicuje tła, przynajmniej jeszcze nie teraz, a dezorientujące strzępy rozmów, które pozwolono ci podsłuchać, zdają się celowo dobrane tak, by wytrącić cię z równowagi, zmusić do snucia domysłów i błądzenia po pokoju przy niewłączonym świetle…
Nadal piszesz się na jutrzejsze polowanie?
On tu jest?
Ile hektarów zamierzają wyciąć?
Była rano na śniadaniu?
O której? Mam nową strzelbę.
Kto?
Podobno wszystko po drugiej stronie skarpy.
Wyglądała koszmarnie.
O szóstej?
Kandydat…
To będzie jakieś pięćset hektarów.
W zeszłym tygodniu Julia widziała ją, jak naga pływała w jeziorze.
Może lepiej o siódmej. Niewykluczone, że późno pójdę spać.
Szczerze? On mi się nie podoba.
Szkoda. Czy wcześniej zdarzało się, żebyśmy sprzedawali prawa do wyrębu?
Obawiam się, że mocno się zaniedbała, biedactwo.
Powinniśmy zaprosić pozostałych?
Mnie też nie. Czuję, że… nie pasuje do West Heart, jeśli wiesz, co chcę powiedzieć.
Lata temu, trzeba liczyć w dziesiątkach. Cóż za desperacja.
Należy zachowywać pozory, jeśli nic innego już nie można.
Zapytam Ramseya i Duncana.
Johnowi na nim zależy, bo tamten ma pieniądze.
Uważam, że to niewłaściwe.
Wyobrażasz sobie jej apteczkę? Musi być zaopatrzona jak hurtownia leków.
A co z Ottonem?
Wątpię, aby jednemu człowiekowi udało się „uratować klub”, jeśli właśnie to John ma na myśli.
Drzewa oczywiście odrosną. Zawsze to lepsze niż sprzedaż ziemi.
Chciałoby się powiedzieć, że Duncan powinien coś dla niej zrobić, ale rzecz jasna wiem, że próbował.
Dla niego, a raczej dla jego nogi, to za dużo chodzenia.
Oczywiście niektórzy uważają, że w ogóle nie warto go ratować.
Kto wie, czy i do tego nie dojdzie przed końcem.
Wszyscy próbowaliśmy, nieprawdaż…?
A potem następują prezentacje i nareszcie dowiadujesz się, że nasz bohater zwie się Adam McAnnis, kierowca zaś to James Blake. Celem kolejnych akapitów jest zapoznanie cię z główną obsadą, postaciami o nazwiskach przywodzących na myśl anglosaską mise en scène wyższych sfer, nazwiskach, na które możesz się natknąć podczas melancholijnego spaceru w deszczu po nowoangielskim cmentarzu… Mayer, Garmond, Caldwell, Burr, Talbot… Każdą z tych osób wyróżnia pewna cecha fizyczna, żeby było ci łatwiej je rozróżnić: jest zatem kobieta z blizną na skroni, którą stara się zasłaniać włosami; jest mężczyzna o kwadratowej szczęce i ziemistej cerze oraz inny, młodszy, kulejący; jest kobieta z białym pasemkiem na ciemnych włosach. Oczywiście zdajesz sobie sprawę, że opis równa się pytanie: Skąd wzięła się u niej blizna? Czy żółtaczka u tego człowieka jest skutkiem nadużywania alkoholu? Jaki wypadek bądź uraz spowodował niedowład nogi i czy wspomnienie tego zdarzenia nadal wypełnia mężczyznę żalem? Jaka tragedia lub przerażające zdarzenie sprawiło, że kobiecie posiwiało pasmo włosów?
Zwracasz baczną uwagę na takie szczegóły. Jako osoba zorientowana w tematyce zbrodni wiesz, że z dużym prawdopodobieństwem jedna z tych nowych postaci okaże się mordercą. Tylko która? Masz nadzieję, że autor okaże się zręcznym pisarzem i będzie serwował podpowiedzi w wystarczająco umiejętny sposób – jeden niewłaściwy przymiotnik lub przysłówek, a nawet subtelny rytm zdania bądź jakieś sformułowanie może nakierować przebiegłego czytelnika na ostateczne rozwiązanie zagadki. Z jednej strony ucieszyłoby cię, gdyby podobnie jak w staromodnych kryminałach na samym początku opowieści znalazł się spis dramatis personae, ale z drugiej obawiasz się ryzyka związanego z tym zabiegiem – bo co, jeśli któraś z postaci posługuje się fałszywą tożsamością? W jaki sposób autor rozwiąże ten dylemat? Albo jeśli dwie postaci okażą się jedną i tą samą osobą, która posługiwała się dodatkowym nazwiskiem, zapewne z zamiarem dokonania przebiegłej zemsty, wymagającej długich lat przygotowań? Czy po ujawnieniu prawdy umieszczenie tej osoby pod dwiema postaciami w wykazie obsady nie byłoby zwyczajnie nieuczciwe? I wreszcie – czy każda lista dramatis personae nie jest w istocie kłamstwem przez pominięcie?
WYSTĘPUJĄ
Rodzina Garmondów
JOHN GARMOND. Obecny prezes klubu West Heart. ████████████████████.
JANE GARMOND (z domu TALBOT).
Siostra Reginalda Talbota. ████████████████.
RAMSEY GARMOND. Syn ████████████████.
Rodzina Mayerów
DUNCAN MAYER. ███████████.
CLAUDIA MAYER.
OTTO MAYER. Syn. Kuleje wskutek █████████████.
Rodzina Blake’ów
DOKTOR ROGER BLAKE.
MEREDITH BLAKE.
JAMES BLAKE. Syn. On i Adam McAnnis uczyli się
w tym samym koledżu.
EMMA BLAKE. Córka. Świeżo upieczona absolwentka koledżu.
DOKTOR THEODORE BLAKE. Nieżyjący. Ojciec Rogera Blake’a. █████████████.
Rodzina Burrów
WARREN BURR. █████████████████.
SUSAN BURR. █████████████████.
RALPH WAKEFIELD. Siostrzeniec.
Rodzina Talbotów
REGINALD TALBOT. Skarbnik klubu West Heart.
Brat Jane Garmond. █████████████.
JULIA TALBOT. W ciąży.
Rodzina Caldwellów
ALEX CALDWELL. Wdowiec.
AMANDA CALDWELL. Nieżyjąca. █████████████.
TRIP CALDWELL. Syn. Nieżyjący. Zginął w ██████████.
ADAM MCANNIS. On i James Blake uczyli się w tym samym koledżu. Prywatny detektyw wynajęty przez ████████████████.
JONATHAN GOLD. Potencjalny nowy członek klubu West Heart.
FRED SHIFLETT. Dozorca w West Heart.
×
Z uwagą studiujesz tę listę nazwisk, gdy nagle orientujesz się, że McAnnis wymknął się na zwiedzanie budynku klubu, pustego, jeśli nie liczyć brzęku talerzy i krzątaniny personelu w kuchni. McAnnis trzyma w dłoni niedopity drink jako swego rodzaju przepustkę, zewnętrzny symbol przynależności do tego miejsca, swoboda zaś, z jaką to robi, nie sugeruje niczego niepokojącego, a już na pewno nie wskazuje na zawodowego detektywa węszącego z zamiarem dokonania jakiegoś odkrycia; ot, jeden z gości oddalił się od grupy dla zabicia czasu… W tej chwili uspokojenia zdania nareszcie zaczynają opisywać naszego bohatera: McAnnis ma trzydzieści pięć lat, ale wygląda na starszego; nosi zmierzwione czarne włosy, długawe i zwijające się nad uszami, oraz ciemne wąsy, które jego zdaniem nadają twarzy odrobinę złowrogi wygląd, przydatny w niektórych okolicznościach, będący kulą u nogi w większości pozostałych. W kącikach jego oczu odcisnęły swój ślad kurze łapki – powstały nie od uśmiechu, lecz od sceptycyzmu, nałogowego grymasu, bezustannego mrużenia powiek przez człowieka zmęczonego wieczną obłudą. Skoro mowa o oczach, to są one jasnoniebieskie – „po matce”, jak czasem wyznaje kobietom komentującym ich barwę – i zdradzają go swym smutkiem, nieufnością, zranieniem, wzrokiem kogoś, kto wie, że kłamiesz, przynosisz wstyd i obu wam sprawiasz zawód. Ma lekko zakrzywiony nos – pozostałość po ciosie sprzed lat, który McAnnis mógł przewidzieć. Na wierzchniej stronie jego lewej dłoni znajduje się biała, okrągła, pomarszczona blizna po zgaszonym na skórze cygarze, zbędna pamiątka niewłaściwych wyborów i niepotrzebnego ryzyka.
McAnnis nadal wierzy, iż w jego zawodzie garnitur jest złem koniecznym – i nie może to być żaden z tych cholernych modeli sportowych, o nie, jedynie prawdziwy, choćby tani i znoszony, ale prawdziwy. Przeważnie wystarcza do tego, by ludzie otwierali przed McAnnisem drzwi i zgadzali się na rozmowę, zwłaszcza gdy macha im przed oczami portfelem z odznaką, która przeszłaby każdy sprawdzian z wyjątkiem drobiazgowego testu na autentyczność. Krawat nosi luźno; wieczorami, gdy McAnnisowi zdarzy się nie zapomnieć o konieczności rozebrania się przed pójściem spać, krawat zwykle zostaje zdjęty razem z koszulą.
Na tę wyprawę McAnnis zdecydował się włożyć brązowy garnitur, żółtą koszulę oraz pomarańczowo-pomidorowy krawat. Po kilku godzinach w samochodzie staje się jasne, że wbrew zapewnieniom JCPenney komplet ten nie jest bynajmniej „odporny na zagniecenia”.
McAnnis wspiął się po schodach na piętro. W przygasającym blasku dnia w bibliotece panuje półmrok. Napis na niewielkiej mosiężnej tabliczce umieszczonej obok drzwi głosi: „Z wdzięczności doktorowi Blake’owi wraz z żoną za przekazanie prywatnego zbioru. Grudzień 1929 roku”. Odliczalny od podatku akt dobroczynności, myśli zapewne McAnnis. Po krachu w dwudziestym dziewiątym. Na zawartość biblioteki składają się w większości oprawione w skórę tomiska. Jedną półkę poświęcono w całości zagadnieniom łowiectwa oraz wędkarstwa. Kolejną wypełniają, zdaje się, archiwa West Heart, zawierające drukowane biuletyny klubu z wielu lat jego istnienia zszyte w roczniki. Na jednej ze ścian brak półek, są za to zawieszone na hakach dwa potężne łby jeleni w otoczeniu prawie dwóch tuzinów mosiężnych tabliczek z nazwiskami prezesów klubu i datami sprawowania przez nich tej funkcji; wygląda na to, że kadencja prezesa klubu West Heart trwa pięć lat. McAnnis przygląda się w zamyśleniu tej galerii, kiedy nagle do pokoju wchodzi jeden z członków klubu. To Reginald Talbot, skarbnik. Niski, ruchliwy człowieczek w okularach, z rzednącymi włosami oraz – jak właśnie odkrywa McAnnis – nawykiem polegającym na niemal bezustannym mruganiu.
– Dzień dobry. Pan to ten detektyw, prawda? McAdams.
– McAnnis. Adam McAnnis.
– Ach, oczywiście. Słyszałem, jak pan rozmawiał z Jamesem. Szuka pan nieodzownego?
– Przepraszam, czego?
– Toalety. Proszę wybaczyć, tak się tutaj mówi.
– Zabawne. Nie, po prostu się rozglądam.
– Mam nadzieję, że nie prowadzi pan żadnego dochodzenia? – upewnia się Reginald, trzepocząc rzęsami.
– Nie, skądże – potwierdza McAnnis. – Można powiedzieć, że jestem tu po godzinach.
– Pan może nie szuka zbrodni, ale niewykluczone, że ona szuka pana – pozwala sobie zażartować Reginald. – To chyba standard w powieściach kryminalnych. Detektyw wyjeżdża na urlop, a tam jeden z gości hotelowych znika w niejasnych okolicznościach.
– Albo okazuje się martwy. Przeważnie – prostuje McAnnis. – Ale nie, na ogół nie natykam się na trupy w wolnym czasie. Natomiast chętnie uzupełniłbym szklaneczkę. – Unosi ją na znak, że jest prawie pusta.
– Na pewno zdołamy panu pomóc w tej kwestii.
– Niemniej ciekawi mnie… – dodaje McAnnis.
– Tak?
– Czy na tych tabliczkach znajdują się nazwiska wszystkich prezesów klubu?
– Tak sądzę. Dlaczego pan pyta?
– Zastanawiam się, co się stało w latach trzydziestych.
– Nie rozumiem.
– Z treści tabliczek wynika, że kadencja prezesa trwa pięć lat. Ale brakuje okresu od trzydziestego piątego do czterdziestego roku. Mamy Horace’a Burra, który pełnił tę funkcję od trzydziestego do trzydziestego piątego, a potem od razu Russella Caldwella, którego prezesura przypada na lata czterdzieści–czterdzieści pięć.
Reginald przybliża się do ściany.
– Ma pan rację. Dziwne.
– Istnieje jakieś wytłumaczenie?
– Nic mi o nim nie wiadomo. Proszę zapytać któregoś z weteranów, jeśli naprawdę to pana interesuje, acz nie widzę powodów, dla których miałoby tak być.
– Ot, przyzwyczajenie.
– Czujność detektywa.
– Coś w tym rodzaju.
– Świetnie. Chodźmy po tego drinka, panie McAnnis. Bo przecież – Reginald gładkim krokiem rusza w stronę drzwi, udając nonszalancję jak szarżujący z rolą aktor amator – nie może być tak, żeby nieznajomy krążył po domu bez opieki i odkrywał wszystkie nasze tajemnice.
×
Szóstak na tarasie trwa w najlepsze. Po pierwszym, drugim albo trzecim drinku tego wieczoru języki zaczynają się rozwiązywać. McAnnis sączy dolewkę pimmsa, obserwuje zabawowiczów i stara się dopasować twarze do nazwisk w klubowym dossier, które przygotował sobie wcześniej i następnie starannie ukrył w zwykłej, szarej kopercie spoczywającej pod kąpielówkami w jego niewielkiej torbie podróżnej.
Stroje uczestników szóstaka to przegląd ówczesnej mody we wszelkich odcieniach brązu, pomarańczu, żółtego i jasnoniebieskiego, pewna wspólna estetyka, którą zdaniem autora najlepiej odda litania nazw własnych oraz znaków towarowych: spodnie Wear-Dated® z akrylu Acrilan® w technologii Sansabelt®, lekkie swetry z akrylu Orlon®, dżinsy z poliestru Fortrel®, spodnie Perma-Prest® z grubej włóczki z domieszką poliestru Dacron® oraz fizelinową wszywką na pasku Ban-Rol®, poliestrowe spodnie Trevira® i Kodel®, koszulki polo Ban-Lon®, sweterki z merceryzowanej bawełny Durene®, dzianinowe koszule Ultriana®, triacetatowe koszule Arnel® z krótkim rękawem i nadrukiem, nylonowe koszule Avril®, podwójnie tkane topy z nylonu Antron®, jedwabne bluzki Qiana®, skarpetki Sani-Gard® i koturnowe buty Kraton® z termoplastycznymi gumowymi podeszwami oraz poromerycznymi, stylizowanymi na skórę z krokodyla przyszwami Porvair®…
Większość mężczyzn nosi koszulki polo Izod Lacoste albo Brooks Brothers w rozmaitych odmianach. Kilku zdecydowało się dać szansę modzie nowych libertynów i stara się czuć swobodnie w obcisłych, wzorzystych, mniej lub bardziej rozpiętych koszulach Huk-A-Poo. Starsze pokolenie poci się w różowych bądź kanarkowych sportowych marynarkach od Billa Blassa i kraciastych, zbyt wąskich jak na wystające brzuchy spodniach.
Kobiety, jak należało się spodziewać, cechuje dużo większa fantazja w kwestii ubioru. Damskie towarzystwo na tarasie to przegląd folkowych koszul, spódnic maksi i bluzek bez rękawów od Lily Pulitzer, pulowerów Austin Hill z chustami do kompletu, pomarańczowych kwiecistych bluzek firmy Skyr, spodni Meadowbank, dżersejów Hermana Geista i spódnicospodni z Gordon of Philadelphia… I dopiero teraz, gdy przyglądasz się tym markom z innej epoki, uświadamiasz sobie, jak bardzo zastanawiał cię brak kobiet w naszej opowieści – wydaje ci się to dziwne, bo przecież kobiety często bywają ofiarami albo morderczyniami lub dostarczają motywu zbrodni. Nawet dla takiego mizogina, jakim był Sherlock Holmes, Irene Adler, która pojawiła się raptem w jednym opowiadaniu, przez lata okazała się wręcz nieoceniona: w Holmesowskiej tradycji to kobieta przydająca temu pod względem erotycznym zupełnie bezbarwnemu kanonowi różu na policzki. Dlatego cieszy cię widok McAnnisa rozmawiającego z Jane Garmond, której blond fryzura na Fondę z filmu Klute częściowo zakrywa bliznę na skroni. Jest atrakcyjną kobietą, może dekadę starszą od McAnnisa, ma orzechowe oczy i jasną skórę, jest ubrana w zieloną kopertową sukienkę od Diane von Furstenberg. Otacza ją coś, co pisarze lubią określać mianem „delikatnej aury smutku”, widocznej zwłaszcza w krzywiźnie ust, i jest typem osoby, której bliscy, gdyby żyła kilka stuleci wcześniej, po jej śmierci odnaleźliby pamiętnik pełen wierszy – a przecież nikt nie miał pojęcia, że je w ogóle pisała – albo perfumowany plik spłowiałych listów od dawno zmarłej niefortunnej miłości.
– Pani mąż to John Garmond, prezes klubu, prawda? – upewnia się McAnnis.
– Tak.
– Czyli pani funkcja polega w zasadzie na byciu kimś w rodzaju pierwszej damy?
Jane kręci głową.
– Nic podobnego. To w gruncie rzeczy bardzo niewdzięczna rola. Mnóstwo papierkowej roboty. Przekazujemy ją sobie z rodziny do rodziny, jest jak koncha krążąca wokół ogniska.
– To z Władcy much, zgadza się?
– Brawo. W każdym razie bycie żoną prezesa to nic szczególnego. Zresztą ma pan tu wielu byłych prezesów.
– Na przykład?
– Ot, choćby doktora Blake’a. Albo Duncana Mayera.
– A pani… weszła do tego układu poprzez małżeństwo?
Jane powoli i z rozwagą bierze łyk białego wina; brzęczą wrzucone do kieliszka kostki lodu.
– Zawsze pan przesłuchuje gospodarzy imprezy, na którą został zaproszony?
– To się nazywa rozmowa! – protestuje McAnnis.
– Droczę się z panem. Nie, nie wżeniłam się, jestem w tym układzie, jak pan to ujął, od zawsze. Moje nazwisko panieńskie brzmi Talbot. Jestem siostrą Rega.
– Przed chwilą poznałem go w bibliotece.
– Tak, widziałam, jak wychodzicie. Spędziłam tu praktycznie całe życie, niektórych spośród tych ludzi znam od dziecka. Bawiliśmy tu każdego lata, również kiedy byliśmy nastolatkami.
McAnnis nie komentuje. Na pewno rozpoznajesz tę technikę – jak każdy dobry przesłuchujący, McAnnis wie, że milczenie jest dla przepytywanego krępujące, zwłaszcza jeśli gryzie go sumienie. Dlatego też przepytywany stara się wypełnić ciszę mówieniem, zatrzeć nim wrażenie niezręczności. Sądzi przy tym, iż zachowuje się całkowicie naturalnie i niewinnie, podczas gdy jest dokładnie odwrotnie. Smutną słabością natury ludzkiej jest owo pragnienie przypodobania się innym, co każdy detektyw bądź kanciarz ochoczo wykorzystuje.
– Stąd moja blizna – dodaje Jane, dotykając czoła. – Duncan Mayer trafił mnie z procy. Krwawiło jak cholera.
– O rety. Mam nadzieję, że dostało mu się za to.
– Nie mówiłby pan tak, gdyby pan znał jego ojca. Spuścił Duncanowi takie lanie, że krzyki było słychać na całym jeziorze.
McAnnis próbuje wykorzystać przewagę, ale uniemożliwia mu to gwałtowne wtargnięcie do rozmowy kolejnych osób: Meredith Blake i Claudii Mayer z przyprószonymi siwizną włosami, oraz dwóch młodszych mężczyzn: kulejącego Otta Mayera, syna Claudii, a także Ramseya Garmonda, syna Jane.
Odpowiadając uprzejmie na pytania w niezobowiązującej konwersacji, McAnnis po cichu przygląda się swoim nowym znajomym, stara się przydawać koloru suchym, bezbarwnym faktom z klubowego dossier. Daty urodzin oraz inne podstawowe szczegóły zaczerpnął z metryk, archiwów szkolnych, jak również – w przypadku Ramseya – ze skromnej, obejmującej zaledwie jedną pozycję kartoteki przestępcy, której Ramsey dorobił się po tym, jak w następstwie nieudanego żartu w czasie studiów na jednej z uczelni Ivy League trafił przed oblicze złego sędziego, albo może dobrego sędziego w złym nastroju o poranku. Otto Mayer jest ciemnowłosy i wysoki, ale niezgrabny, jego ramiona sprawiają wrażenie nierównych, jakby niedowład nogi spowodował dociągnięcie śruby o ćwierć obrotu i lekkie skręcenie tułowia wokół osi kręgosłupa. Ramsey Garmond stanowi przeciwieństwo Ottona, to blondyn o szaroniebieskich oczach, przystojny i dobrze zbudowany – McAnnis przypuszcza, że musiał uprawiać wioślarstwo – i kiedy ściska dłoń detektywa, dodatkowo poklepuje go po ramieniu, jakby byli starymi kumplami. Często się uśmiecha, jest młodym mężczyzną pewnym tego, że śmiało kroczy ku jasnej, świetlanej przyszłości.
McAnnis pamięta z dossier, że Otto i Ramsey urodzili się w odstępie zaledwie kilku miesięcy. Najprawdopodobniej dorastali razem, spędzali tu wakacje, weekendy, święta. Łączy ich braterska albo co najmniej przyjacielska więź – zapewne znają się jak łyse konie – mimo że w oczach McAnnisa wyglądają jak dwa różne wyniki rzutu monetą.
– …detektywie? – Głos Ramseya Garmonda.
– Tak?
– Powie nam pan?
Do McAnnisa dociera, że coś go ominęło.
– Proszę wybaczyć. Zechce pan powtórzyć pytanie?
– Jak to jest być detektywem?
– Inaczej niż w filmach.
– To na pewno bardziej ekscytujące niż praca doradcy podatkowego – zauważa Ramsey.
– Zależy od podatków – mówi McAnnis.
– Ramsey pracuje u ojca – dopowiada Jane. – Proszę mi wierzyć, nie ma w tym nic ekscytującego.
– Niech pan uchyli rąbka tajemnicy – zachęca Otto – i opowie nam jakąś historię z życia detektywa.
McAnnis wzdycha. Większa część jego codziennej aktywności zawodowej obraca się wokół zupełnie przyziemnych tragedii, takich jak przypadki niewierności, defraudacje bądź zaginięcia osób (w pewnym wyjątkowo chudym okresie przyjął nawet sprawę zawieruszonego kota). Tylko czasem trafia się coś bardziej interesującego. Kiedyś pewien ojciec zwrócił się do McAnnisa z pytaniem, czy ten mógłby „wykorzystać swoje kontakty w rządzie” do zorganizowania powrotu jego syna z Vancouver, dokąd młody człowiek zbiegł po spaleniu karty powołania, i to na żywo w miejscowej telewizji. Innym razem pewna kobieta zapytała McAnnisa, ile by kosztowało zabicie jej męża. W zeszłym roku pewien smutny młody mężczyzna chciał, aby McAnnis pomógł mu odnaleźć biologiczną matkę.
Od czasu do czasu odwiedzają McAnnisa przedstawiciele towarzystw ubezpieczeniowych, kiedy już naprawdę jadą na oparach. Nie lubią tego, uważają to za uwłaczające. McAnnis zapamiętał zwłaszcza jednego agenta, który rozsiadłszy się w jego biurze, rozejrzał się z niesmakiem i trzymając wizytówkę dwoma palcami, jakby kleiła się od zarazków, powiedział:
– Chodzi o pożar, panie McAnnis. Nieduży rodzinny sklepik.
– Nieszczęśliwy wypadek, ale podejrzewacie podpalenie.
– Oczywiście.
– Dlaczego?
– Bo zawsze się okazuje, że to podpalenie – odparł agent ubezpieczeniowy.
Zdarza się McAnnisowi przyjmować roboty dla firm pod przykrywką prywatnych zleceń. Na przykład raz zjawił się gość w typie prawnika, ubrany w doskonale skrojony garnitur, chcąc zatrudnić McAnnisa do znalezienia dowodów na niewierność innego mężczyzny.
– Z pańską żoną?
– Oczywiście, że nie.
– W takim razie co panu do jego wierności lub niewierności?
– Nic. Ale jesteśmy przezorni.
– My, czyli kto?
McAnnis nie dostał odpowiedzi, ale w toku sprawy udało mu się dowiedzieć, że śledzony mężczyzna należał do ścisłego kierownictwa jednego z dużych banków, będącego właśnie w trakcie kosztownego i skomplikowanego przejęcia. Zachowywał się głupio i niedyskretnie. McAnnis dostarczył prawnikowi niedwuznaczne fotografie, a jakiś czas później przeczytał w gazecie, że przejęcie jednak nie doszło do skutku.
Przychodzą do McAnnisa również ludzie z najbardziej osobistymi, bardzo trudnymi do rozwiązania problemami. Jak pewien ojciec, który pragnął odzwyczaić swojego syna od heroiny.
– Nie zajmuję się takimi rzeczami – odparł McAnnis. – Trzeba się zwrócić do lekarza. Terapeuty. Może nawet księdza.
– Pójdę do nich, oczywiście, ale najpierw muszę się pozbyć źródła zaopatrzenia. Mój syn jest pod złym wpływem swojego kolegi, który dostarcza mu narkotyki. To diler.
McAnnis wyczuł, do czego zmierza rozmowa.
– Czego pan ode mnie oczekuje?
– Chcę, żeby pan przekonał tego chłopaka, że nie warto się zadawać z moim synem.
To słowo: „przekonać” – jakże wszechstronne. Jakże bogate w swej wymowie i niejednoznaczności. McAnnis wie, co się za nim kryje. Kastet, krótka skórzana pałka. Oczekiwanie pod osłoną mroku, aż cel wyjdzie z baru albo restauracji. Szybki, zdecydowany cios w kolano. Wyjęczane przez cel zapewnienie, że postąpi, jak mu nakazujesz. McAnnisowi często proponowano brudną robotę, lecz on nigdy jej nie przyjmował. Niemniej siedzący przed nim ojciec wydał mu się tak zrozpaczony i zwracał się do niego tak żałosnym tonem, że detektyw się ugiął i obiecał „przyjrzeć się sprawie”. Okazało się, że dilerem był syn, a nie jego kolega.
Na pewno rozumiesz niechęć McAnnisa do dzielenia się tymi osobliwymi studiami przypadków. Twoich ulubionych detektywów charakteryzują małomówność, oszczędność w słowach, lakoniczność. Klienci wymagają od nich zarówno dyskrecji, jak i pewnej enigmatyczności. Z drugiej strony zrażanie do siebie osób, które mogą się okazać przydatne, przyniosłoby efekt przeciwny do zamierzonego. McAnnisowi zależy przecież na otwartości rozmówców, co oznacza, że sam również musi się nieco odsłonić. Każdy detektyw ma na podorędziu opowieść służącą zaspokajaniu apetytów ciekawskich słuchaczy. Nie musi być prawdziwa, choć powinna nosić znamiona autentyczności, a także zawierać pewne elementy mogące zaprocentować w toku dalszego dochodzenia. McAnnis opowiada zatem grupie historię, którą przechowuje w szufladce z napisem:
SPRAWA SEKTY
To była paskudna robota. Rodzice wynajęli go, żeby zlokalizował, a następnie wyrwał ich córkę ze szponów kalifornijskiej sekty. Długie tygodnie obserwacji, mnóstwo pracy pod przykrywką. Rewolucjoniści gromadzący zapasy broni w piwnicach. Dzieciaki wstrzykujące sobie heroinę w People’s Park. Guru kazał na siebie mówić Ayuva Daeva, ale jego prawdziwe nazwisko brzmiało David Sherwin. Mieszkał na Manhattanie. To było jego drugie podejście do sekty; pierwsze – jak zdołał się dowiedzieć McAnnis – nie wypaliło, ponieważ Sherwinowi zarzucono posługiwanie się czekami bez pokrycia. Córka zleceniodawców, jak się okazało, przyjaźniła się z Angelą Atwood, alias „Generał Geliną”, „głosem” Symbionese Liberation Army. Generał Gelina spłonęła siedemnastego maja siedemdziesiątego czwartego w pożarze kryjówki SLA w Los Angeles, który wybuchł podczas wymiany ognia z policją. McAnnis miał ochotę powiedzieć rodzicom dziewczyny, że zawsze mogło być gorzej, ale przeszło mu, kiedy w końcu ją namierzył. Guru zgarniał dla siebie czeki i podarki, które słali do Kalifornii zaniepokojeni, kochający rodzice ze wschodu, robił to pozornie na rzecz uwolnienia od zgryzot iluzorycznej rzeczywistości. Pieniądze trafiały na konto bankowe otwarte na nazwisko Sherwina. Dziewczyny zmuszano do uległości, faszerując je haszyszem, LSD i heroiną. McAnnis miał już do czynienia z sektami i wiedział, że do tych ludzi słowa nie docierają. Trzeba działać radykalnie. Dlatego w biały dzień porwał dziewczynę prosto z ulicy – szła w towarzystwie tylko jednej współwyznawczyni Ayuvy Daevy; wracały ze sklepu w Berkeley, niosąc papierowe torby z zakupami – wepchnął ją na tylne siedzenie wynajętego wozu, założył jej kajdanki – „Glina! Faszysta!”, wrzeszczała na niego, mimo że miał wąsy i długawe włosy; „Jebany skurwiel!” – i zabrał ją do położonego na uboczu, wynajętego domu na wzgórzach, gdzie niecierpliwie czekali na nią rodzice. Pozostała część akcji niestety nie przebiegła po myśli McAnnisa. Powiedziano mu bowiem, że na miejscu dziewczyną zajmie się psycholog, terapeuta ofiar zniewolenia umysłowego, tymczasem ojciec, lekarz, bez ceregieli wbił córce igłę w ramię i od razu zawiózł ją do szpitala psychiatrycznego w Napie, gdzie – o ile McAnnisowi wiadomo – biedaczka nadal przebywa. „Przyślij mi pan rachunek”, rzucił na odchodnym ojciec i zmył się, wzbijając kołami fontannę kamyków i pyłu…
Ciąg dalszy w wersji pełnej