- W empik go
Zagadki i tajemnice. Historia odkrywana na nowo - ebook
Zagadki i tajemnice. Historia odkrywana na nowo - ebook
„Z historią jest jak z mięsnym pasztetem – nie należy się przyglądać, jak się go przyrządza" – stwierdził kiedyś Aldous Huxley. Można by więc rzec, że lepiej o historii czytać, niż w niej uczestniczyć :) – tym bardziej, że wciąż mamy do odkrycia sporo zagadek i tajemnic z nią związanych.
Takim właśnie śladem – tropiciela mirabiliów – podąża pisarz i historyk Jerzy Grundkowski. Z jego książki dowiadujemy się ., dlaczego generał Józef Bem przeszedł na islam; na kogo Casanova pisał donosy; jaka była faktyczna przyczyna śmierci Aleksandra Macedońskiegoi z jakiego powodu cesarz Heliogabal myślał o operacji zmiany płci...
Grundkowski kochał i rozumiał historię, dzięki czemu jego książka to fascynująca podróż w przeszłość, podczas której jesteśmy wciąż zaskakiwani. Na jakość tej lektury wpływa erudycja autora oraz fakt, iż jest on kąśliwym komentatorem dziejów. Można nawet odnieść wrażenie, że mrużąc do nas oko, radzi, by do pasztetu, który tu przyrządzono, nie podchodzić zbyt poważnie. Nie ma bowiem nad czym wylewać łez, skoro – jak powiada klasyk – wszystko w historii powtarza się dwukrotnie: za pierwszym razem jako tragedia, za drugim – jako farsa.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-3686-7 |
Rozmiar pliku: | 511 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Agonia Cagliostra trwała trzy dni. Miejscem dramatu było więzienie San Leo. Przeniesiono go tam, kiedy rozeszły się bezsensowne wieści, iż sto tysięcy masonów szykuje się do wyrwania maga z rąk inkwizycji.
Cagliostro umierał na popularną chorobę epoki: syfilis.
Rankiem 23 sierpnia 1795 r. więzienny strażnik ujrzał go leżącego, z twarzą wykrzywioną konwulsjami. Lekarz stwierdził atak apopleksji. Więzienny kapelan nadbiegł z wiatykiem, lecz Cagliostro odepchnął księdza. Duchowny upomniał wizjonera, że brak skruchy doprowadzi go do piekła.
Więzień odwrócił się do ściany. Wiedział, o co chodzi: nie chciał, do końca nie chciał się pokajać. Wszystkie jego wcześniejsze opowieści o nawróceniu stanowiły jedynie wybieg taktyczny. Teraz, kiedy umierał, nie były już mu one do niczego potrzebne.
Giuseppe Balsamo był Włochem, który dość wcześnie przyswoił sobie sztukę żerowania na naiwności bliźnich, co w jego środowisku okazywało się nader popularnym zajęciem. Autentycznym hochsztaplerskim talentem błysnął już jako młodzieniec, przy okazji „sprawy Marano”.
Tak nazywał się pewien chciwy złotnik. Giuseppe nawiedził go w pracowni, i, trwożliwie rozglądając się na boki, poinformował fortunata, że jest do wzięcia skarb, pogermański, bardzo stary, wart sto tysięcy uncji w złocie, strzeżony przez bandę demonów. On, Balsamo, zna jednak zaklęcie neutralizujące czarty.
– _To czemu do mnie z tym przychodzisz_ – spytał podejrzliwy skąpiec – _a sam skarbu nie bierzesz?_
– _Nie mam sześćdziesięciu tysięcy, niezbędnych do zwabienia złych duchów. Ich obecność z kolei jest konieczna do odnalezienia germańskiego złota._
Marano uwierzył. Aby podkreślić powagę sytuacji, sprytny wydrwigrosz kazał mu cały czas pościć i odmawiać „Zdrowaś Mario”; kiedy złotnik przybył do jaskini z forsą ,był już ogłupiały ze strachu.
Balsamo jął wypowiadać rzekome zaklęcia i wtedy wypadły z zarośli niedobre czarty, tj. przebrani kompanioni oszusta. Dali złotnikowi kijem po grzbiecie i uciekli z jego pieniędzmi.
W końcu Marano połapał się w intrydze, lecz hochsztaplera już nie uświadczył. Balsamo uciekł do Wiecznego Miasta.
Tam poznał piętnastoletnią młódkę Lorenzę; starszy od niej o dziesięć lat, zakochał się po uszy. Ożenił się z dziewczyną prawie natychmiast. Małżeństwo to było jak w bajce: on ją kochał, a ona jego – nie za bardzo. Ich miłość okazała się odległa od wszelkich stereotypów. Mianowicie Balsamo, gdy nie wychodziły mu interesy, wpychał żonę do łoża ludziom, którzy byli skłonni zapłacić za to kilka sztuk złota. Kiedy natomiast Lorenza oddawała się obcym mężczyznom dla przyjemności, wściekał się i czynił jej wyrzuty!
W Londynie zetknął się z masonerią, która od razu mu się spodobała. Wątpliwe, czy przejął się jej ideami. Na pewno zoczył szansę na zrobienie kariery. Czas dla masonerii był dość trudny. Jeden z wielkich mistrzów zdjęty ze stanowiska, oszkalował ją przed opinią publiczną. Organizacja potrzebowała dopływu świeżej krwi. Balsamo sfabrykował sobie nowy image. Narodził się hrabia Alessandro Cagliostro, przyjacie1 ludzkości.
Już jako hrabia i zarazem wielki mistrz masońskiej loży „Nadzieja” wybrał się z wycieczką do Egiptu, kolebki wierzeń millenarystycznych i ezoterycznych.
Jak tajemnica, to całą gębą... Cagliostro zaczął utrzymywać, iż urodził się jeszcze przed Potopem... Co ciekawe – znalazł posłuch. Założył nowy odłam masonerii: masonerię egipską i ogłosił się jej szefem, czyli Wielkim Koptem.
Już jako Wielki Kopt odnosił sukcesy w Warszawie i w Mitawie, stolicy Kurlandii. Uzdrawiał ludzi, przepowiadał przyszłość i wywoływał duchy. Księciu Adamowi Ponińskiemu, alchemikowi z zamiłowania, w mig wyczarował parę sztabek złota. Polski arystokrata był zachwycony: jemu to się nie udawało.
Po podróży na Wschód, wrócił do bardziej cywilizowanej części kontynentu, gdzie kontynuował swoją karierę. Największe tryumfy odnosił w Strasburgu, doprowadzając do zdrowia ludzi ciężko chorych na gruźlicę, ówcześnie chorobę śmiertelną, nie do wyleczenia.
Badacze do dziś zastanawiają się, jak to robił. Na pewno był wielkim hipnotyzerem i – mówiąc dzisiejszym językiem – bioenergoterapeutą. O skuteczności jego leczniczych dokonań dobitnie świadczy nienawiść, jaką stale żywili doń przedstawiciele medycyny oficjalnej. Biedakom nic nie wychodziło, a Cagliostro uzdrawiał po krótkim seansie. W Strasburgu zdziałał tyle dobrego, iż sława jego rozeszła się po całej Francji, docierając do stolicy. Zainteresował się nim sam kardynał Louis de Rohan, miłośnik magii, wprowadzając Wielkiego Kopta w świat paryskich elit.
Niestety, znajomość z kardynałem okazała się być w skutkach tragiczna. Cagliostro został zamieszany w aferę naszyjnika królowej Marii Antoniny. Był niewinny, a do jego upadku przyczynił się szalbierczy donos, prawdopodobnie wysłany przez prawdziwą złodziejkę, która nie przepadała za magiem, widząc w nim rywala do względów możnych tego świata.
Król Ludwik XVI nakazał mu opuszczenie Francji. Związki Cagliostra z masonerią były oczywiste, a król nienawidził tej organizacji, nie bez racji podejrzewając masonów o chęć pozbawienia go władzy.
Zrozpaczony Cagliostro wrócił do Londynu, gdzie trafił na bardzo chłodne przyjęcie. Nadal dysponował swoimi nadnaturalnymi umiejętnościami, leczył ludzi, sprawnie przepowiadał przyszłość, lecz jak na złość czynił to społecznie, gdyż nikt nie chciał płacić: synowie perfidnego Albionu zawsze słynęli ze skąpstwa. A hrabia akurat cierpiał na straszliwy brak gotówki, gdyż z Francji wyrzucono go bosego i gołego!
I wtedy poplątało mu się w głowie już zupełnie i wpadł na „genialny” pomysł przyjazdu do Rzymu, z zamiarem „nawrócenia” papieża na wiarę masońską.
Mag w ręce świętego trybunału dostał się po donosie jednego ze świeżo zwerbowanych akolitów, braciszka z zakonu kapucynów. Postawiono mu zarzut herezji. Zarzucano także pragnienie obalenia panującego porządku społecznego. W sumie nieco przesadzono z tymi oskarżeniami. Balsamo aż tak groźny nie był.
Żona samozwańczego hrabiego, piękna Lorenza, podczas procesu całkowicie przeszła na drugą stronę, stając się głównym świadkiem oskarżenia. O dalszym jej losie nic pewnego nie wiadomo.
Biograf Giuseppe Balsamo, Roberto Gervaso, napisze tak:
„Potwarcy widzieli w Cagliostrze fałszerza, oszusta i stręczyciela. Apologeci dostrzegli w nim człowieka wtajemniczonego, męczennika i świętego. W rzeczywistości Cagliostro był splotem naiwności i fałszu i szarlatanerii, mistycyzmu i rozwiązłości.”OSZUST ALBO „BOSKI PROROK”
Mało jest książek tak czytanych jak _Centurie_; niewielu autorów zdobyło równą jemu sławę. Nostradamus, z otchłani wieków, przygląda się nam, przestrzega, straszy. Zdaje się mówić: „Widzicie, jak to wszystko przewidziałem?! Nie trzeba myśleć, starczy mnie czytać. Zaufajcie mi: prowadziła mnie ręka Boga!”
Ten francuski lekarz, pochodzący z żydowskiej rodziny, żył w szesnastym stuleciu, w epoce niezmiernie burzliwej, kiedy jego ojczyzną targały wewnętrzne waśnie, władzę królewską osłabiały knowania arystokratów, a wielki konflikt między obrońcami katolicyzmu, a wyznawcami wiary reformowanej, kładł się krwawym cieniem na życiu zachodnich Europejczyków.
Zapowiadał się świetnie; błyskotliwy student, jako swą drogę życiową obrał zrazu karierę lekarza. Z powodzeniem walczył z epidemią cholery, wydał książkę o recepturach, a w 1555 r. opublikował pierwsze wydanie _Centurii_, czyli krótkich wierszowanych przepowiedni.
Wielki sukces tego wydawnictwa zachęcił Nostradamusa do dalszego wieszczenia. W następnych latach propagował swoje _Centurie_ oraz zdobył niezwykle eksponowane stanowisko dworskiego astrologa. Bezgranicznie ufała mu Katarzyna Medycejska, władczyni Francji. Odwdzięczał się królowej pomyślnymi przepowiedniami tyczącymi jej synów. Przepowiednie na ogół nie sprawdzały się; po co jednak miały się sprawdzać, wystarczy, że podobały się Katarzynie (królowa była cwaną intrygantką, lecz nic poza tym; Medyceuszka rozumem nie grzeszyła, urodą zresztą też nie.)
Nostradamus poetą był kiepskim, ale pisać lubił – normalna cecha grafomana. Jego utwory prozatorskie – właściwie należy się tu cudzysłów – były już lepsze, choć też nieznośnie manieryczne. Nie miał talentu, tylko warsztat; manieryczność zaś wynikała z ducha epoki, czyli przynależała do warsztatu.
Może więc posiadł talent wieszczy? W końcu to najsłynniejszy prorok wszech czasów, no, może poza prorokami biblijnymi.
Cóż mu się jednak udało, realnie, poza zdobyciem szalonej popularności? Realnie nie udało mu się nic. Sensownie nie przepowiedział niczego.
Trudno winić o to francuskiego lekarza. Zaglądanie w przyszłość to niepewny chleb.
Oczywiście, jego fanatyczni wyznawcy wściekliby się słysząc takie dictum. Są to rzeczywiście zajadli zwolennicy. Poza tym zdolni, bardzo zdolni. Potrafią dostrzegać wiele:
PAU, NAY, OLORON, ognia zazna więcej niż krwi.
Przez Aude wielki mąż schroni się w górach.
Srokom dostęp zagrodzi.
Pamplona, w widłach Drance uwięzieni.
I cóż uczeni mężowie, wierni rycerze sprawy boskiego mistrza, dostrzegli w tym bełkotliwym czterowierszu? Napoleona i uwięzienie papieża! Ręce opadają, włos się jeży. Starożytni mieli rację: głupota nie zna granic. Nie tylko geograficznych, także – czasowych.
Tajemnica sukcesu Nostradamusa jest banalna. Główne dzieło dorabiającego sobie wieszczeniem francuskiego medyka ukazało się w burzliwej epoce, a człowiek łaknie wówczas objawień, bo się lęka. Nostradamus wyczuł klimat, mówiąc kolokwialnym językiem. W dodatku znał podstawowe reguły gry: enigmatyczność, symbolizm, przedstawianie różnych wersji tych samych wydarzeń, by zawsze wyjść na swoje. Jego klienci bardzo narzekali na bełkotliwy styl Nostradamusa. François Berard pisał: „Przeczytałem to, co napisał Pan o pierścieniu. Czy mógłby Pan wyrażać się jaśniej?”
Istota problemu tkwi w tym – tkwiła! – iż szesnastowieczny geniusz nie mógł wyrażać się jaśniej... Nie idzie o to, że nie potrafił. Może potrafił; w końcu był człowiekiem zdolnym. Inteligencji nie da się mu odebrać, nabrać tylu ludzi – nie lada to sztuka.
Ale w momencie, kiedy nawiedzony prorok, którego dłoń prowadzi Bóg, precyzuje swoje myśli, pojawia się problem: coś wypada rzec. Ale co właściwie?
Najlepiej trochę pobełkotać. Najbezpieczniej.
Hochsztapler Nostradamus żyje pełnią chwały, mimo iż dawno zżarły go robaki. Skłońmy wzrok przed tym niebotycznym zjawiskiem; podnosząc zaś głowę, przypomnijmy sobie starą prawdę, że nie każdy człowiek przynależy do kategorii ostatnich głupców.TCHNIENIE STRACHU
Siedemnasty wiek nie był dla Anglii łatwy: wojna domowa, ścięcie króla, rządy Olivera Cromwella... I jeszcze zaraza.
Morowe powietrze zaatakowało Londyn w początkach 1665 roku. Zaraza przyszła z Amsterdamu, dokąd zawlokły ją statki handlujące z Lewantem.
Siedemnastowieczna Anglia na pewno nie była krajem totalitarnym, lecz władze stolicy zareagowały podobnie jak Rosjanie po Czarnobylu: nabrały wody w usta, udawały, że nic się nie stało.
Znakomity pisarz Daniel Defoe, w _Dzienniku roku zarazy_ relacjonuje to wydarzenie w następujący sposób: rząd otrzymywał prawdziwe sprawozdania i odbywało się wiele narad, jak wszystko zachować w ścisłej tajemnicy!
Miejska społeczność także nie wypadła sroce spod ogona; przypadki zarazy ukrywano, podając jako przyczynę zgonu dur plamisty albo pospolite przeżarcie (nieźle to sobie Anglicy wymyślili).
Ludzie mieli powody do obawy: nie zaginęła jeszcze pamięć o następstwach poprzedniego ataku morowego powietrza – zarażone domy zamykano, stawiając pod drzwiami straż. Zdrowi przebywali wespół z chorymi, dopóki też się nie pochorowali i nie pomarli. Okropność!
W 1665 roku zaraza postępowała niespiesznie, stopniowo ogarniając coraz to nowe dzielnice półmilionowego wtenczas Londynu. Defoe jasno pisze o dręczącej go wtedy rozterce: chciał czuwać nad swoim biznesem (był rymarzem, zatrudniał dwóch czeladników i służącą), ale chciał też zachować życie. To drugie zapewniał tylko wyjazd z dotkniętej straszliwą plagą stolicy.
Do opuszczenia Londynu gorąco namawiał go rodzony brat; Defoe skłaniał się zrazu ku tej myśli. Zawsze jednak w ostatniej chwili coś mu przeszkodziło: a to zdradził go służący, a to sam pisarz zapadł na niegroźną gorączkę. Autor _Dziennika_ interpretował to jako znak dany z Góry:
„Nic nas przecież nie może spotkać bez zgody Boskiej mocy! Wszakoż zawody, których doznawałem, były dość osobliwej natury. Jeżeli istotnie Bóg chce, bym tu pozostał, to w Jego mocy leży uchronienie mnie od śmierci; natomiast, jeżeli będę próbował ratować się ucieczką... może się zdarzyć, że Jego sprawiedliwa dłoń dosięgnie mnie w tym czasie i miejscu, które On uzna za słuszne.”
Przemyślenia te przedstawił bratu, który go wyśmiał, przyrównując Daniela do Turków, którzy, wyznając wiarę w przeznaczenie, wchodzili beztrosko do zapowietrzonych domów, wdając się w rozmowy z osobami dotkniętymi zarazą, wskutek czego umierali masowo, podczas gdy trzymający się na uboczu kupcy z Europy zazwyczaj cieszyli się dobrym zdrowiem.
Zdesperowany Defoe sięgnął po Pismo Święte, które, jak każdy porządny protestant, zawsze miał pod ręką. No i trafił akurat na taki _passus_:
„W Nim nadzieję pokładać będziesz. On wybawi cię z powietrza najjadowitszego...”
Zwraca uwagę żywa religijność autora _Dziennika_. Dziś nawet ludzie wierzący nie doszukują się wszędzie ręki Opatrzności; drzewiej bywało inaczej.
Dlaczego bowiem święty Augustyn stworzył swe wiekopomne dzieło _O państwie Bożym_?
To był spór; Augustyn polemizował z tymi, którzy nieszczęścia spadające na Rzymian uważali za przejaw Bożej kary za grzechy. Z tej przyczyny biskup z Afryki Północnej wprowadził podział na historię świecką (do której Bóg się nie wtrąca) oraz historię zbawienia, w której wola Najwyższego objawiać się winna w całej rozciągłości.
Zaraza wyzwoliła w londyńczykach to, co zwykle jest najgłębiej ukryte: Defoe jasno mówi, że dobrego było więcej, przytaczając jako dowód niezliczone przypadki anonimowej dobroczynności bogaczy.
Oczywiście, jako trzeźwo myślący Anglik (ach, ten niezrównany realizm wyspiarzy!) doskonale rozumie kontekst sytuacji: w wyniku zarazy zamarła działalność gospodarcza; setki tysięcy mieszkańców stolicy zostało bez środków do życia. Gdyby nie zapewnić im chleba, podnieśliby bunt; strach przed śmiercią z głodu wyzwoliłby najbardziej mordercze instynkty, czemu skądinąd trudno się dziwić.
Dotknięte zarazą domy zamykano, a przed drzwiami stawiano dozorcę. Nic przeto dziwnego, że ludzie imali się różnych forteli, by wydostać się na wolność. Wszak nie mieli na sumieniu żadnej zbrodni.
Na ogół im się to udawało; ale to nie była ręka Boga. Po prostu człowiek jest ze swej natury istotą niedoskonałą i lubi czasami się wyspać, albo pójść do tawerny, o czym zapewnia nas wielka dziewiętnastowieczna literatura angielska. Defoe, choć zdrów jak byk, także nie wytrzymywał w domu... Podejmował więc ryzyko i wychodził na ulice, aby porozmawiać z ludźmi. Dzięki temu przekazał nam panoramiczny obraz miasta; właśnie „operowanie przestrzenią”, również tą międzyludzką, jest u autora _Dziennika_ najbardziej godne podziwu.
Zaraza zaatakowała podstępnie; najgroźniejsi byli nie obłożnie chorzy, lecz ludzie pozornie całkowicie zdrowi.
Defoe opowiada o pewnym londyńczyku, który czuł się świetnie i lekceważąc niebezpieczeństwo, nie stronił od życia towarzyskiego. Pewnego dnia ów mieszkaniec Londynu zgadał się z przyjacielem na temat ich wspólnego znajomego, dowiadując się ze zdumieniem, że tamtego zabrał już wóz żałobny.
– _Jak to!_ – zawołał. – _Jeszcze wczoraj razem piliśmy piwo!_
– _Niestety nie żyje._
– _To już po mnie_ – westchnął londyńczyk, a że wciąż nic mu nie dolegało, udał się do aptekarza po środek zapobiegawczy przeciw zarazie. (Bo i takie bywały, przynajmniej ludziom wydawało się, że takowe istnieją.)
Aptekarz rozpiął mu kaftan i powiedział: – _Poleć się Bogu._
Londyńczyk spojrzał na swoją pierś i zoczył ciemne krosty. Wieczorem przewrócił się na ulicy i skonał.
Tak trzeźwy obserwator jak autor _Robinsona Crusoe_, nie byłby sobą, gdyby nie poczynił na kartach swojego _Dziennika_ następującego spostrzeżenia: wielkie niebezpieczeństwo zbliża ludzi i wyzwala w nich więcej dobrego niż złego.
Melancholijnie jednak dodaje, że świeżo odzyskane braterstwo nie wytrzymało próby czasu i gdy zaraza przeminęła, wszystko powróciło do niezbyt sympatycznej normy.
W 25. rocznicę Sierpnia 80’ wspominaliśmy dawną międzyludzką solidarność, a w powietrzu unosiło się pytanie: co z nami, do cholery, się porobiło...? Pytanie sugerujące, że jesteśmy niby tacy okropni, niewydarzeni i jakby nie do końca uformowani.
Tymczasem nie: mieszkańcy Anglii, a w szczególności londyńczycy, poddani AD 1665 o niebo poważniejszej próbie (w Londynie straty sięgały 20 procent ogółu populacji), reagowali praktycznie tak samo. Czyli, że mamy do czynienia z pewną historyczną prawidłowością, której moralna ocena jest bezsensowna.
W 1665 roku „wyniki” zarazy, czyli cotygodniowe, ogłaszane przez Lorda Mayora listy ofiar śmiertelnych, śledzono tak pilnie, jak gracze giełdowi studiują obecnie wahania kursów akcji. Gdy objawiła się tendencja spadkowa, londyńczycy odzyskali wigor, wyszli na ulicę, zaczęli gwałtem odwiedzać się w mieszkaniach, czyniąc to tym chętniej, że wyposzczeni byli przymusową i długotrwałą bezczynnością. Utrata rozwagi zaowocowała oczywiście wzrostem zachorowań; pod koniec roku impet zarazy jednak osłabł, coraz częściej zdarzały się przypadki wyjścia z choroby, uprzednio zawsze kończącej się tragicznie. Zdaniem Daniela Defoe, wyglądało to tak, jakby Opatrzność Boska wspaniałomyślnie zrezygnowała z dalszego karania umęczonych ludzi, przywracając im nadzieję.
Owej „ręki Boga” autor _Dziennika_ ustawicznie się dopatruje, co dla epoki charakterystyczne. Dziś dominuje bardziej racjonalne spojrzenie na rzeczywistość, co nie znaczy, że bardziej zbliżone do prawdy.
Jak było naprawdę, niestety nie wiemy. Szkopuł w tym, że ciągle nie posiadamy telefonu do Pana Boga (operatorzy sieci komórkowych słabo się starają). Nieco utrudnia to wyjaśnienie dręczącej ludzkość TAJEMNICY.DUCHOWA PRZEMIANA PANNY DE LA VALLIÈRE
Kiedy król po raz pierwszy ujrzał Luizę, śliczną blondynkę o subtelnych rysach twarzy, od razu zorientował się, że jest przez nią kochany miłością tkliwą, bezinteresowną i wzniosłą; kochany nie dlatego, że jest władcą absolutnym, ale jako pełen uroku mężczyzna o królewskim imieniu Ludwik.
Zorientował się od razu, gdyż był już wtedy doświadczonym „zapaśnikiem”, zaprawionym nie tylko w sztuce rządzenia. Jeśli mówimy o płci odmiennej, pomylił się tylko raz, we wczesnej młodości. Błąd więc był to wybaczalny.
Zadurzył się młodziutki Ludwik w Marii Mancini, siostrzenicy kardynała Mazariniego. Kardynał bardzo pomagał matce Ludwika, królowej Francji Annie Austriackiej, w uratowaniu korony dla jej rodu, za którym nie przepadała opozycja arystokratyczna – tzw. Fronda. Jako opiekun Marii Mancini, Włoszki, jak i on sam, przestrzegał młodzieńca przed siostrzenicą; mówił, że jest brzydka, kapryśna, nic niewarta. Co ciekawe, późniejszy żywot panny Mancini w pełni te oskarżenia potwierdził.
Z Luizą de La Vallière było inaczej: zrazu król o niej nie myślał, miała jedynie posłużyć za „parawan” dla właściwego podboju. Władca emablował ją „politycznie”: gdy jednak pojął, że subtelna blondynka jest mu oddana ciałem i duszą, uczynił z niej swą kochankę, zapominając o tej, którą miał niby zdobywać.
Trzeba przyznać, że Luiza była bardzo ładna nawet jak na obecne standardy. Dawne konterfekty nie kłamały: jak bezwzględnie werystyczna okazuje się choćby rzeźba rzymska! Po popiersiu Kaliguli od razu widać, że to człowiek zaburzony psychicznie, a w rysach twarzy cezara Tyberiusza, zresztą owego Kaliguli poprzednika, za łatwo rozpoznawalne musimy uznać ewidentne cwaniactwo, którym wspomniany władca całe życie się wykazywał.
Luiza nie opierała się długo. Znalazła swoje szczęście. Lecz w owym szczęściu obecny był element strachu. Jak powie później: „Miłosne uczucia były rumakami wciągającymi moją duszę w przepaść”.
Ludwik pozostał wierny Luizie lat sześć; jak na koronowaną głowę, obdarzoną do tego wielkim temperamentem i niesłychanie silną konstrukcją psychofizyczną, było to i tak bardzo dużo.
Król zmusił niepewną siebie dziewczynę do zostania gwiazdą. Luizę przedstawiono królowej i uczyniono księżną. Dobra Maria Teresa, niemiecka żona Ludwika, zaczęła nawet odczuwać do niej coś w rodzaju sympatii (Maria Teresa była koszmarnie brzydka i wiedziała o tym; gdy umarła w dość młodym wieku, król Francji wydarzenie owo skomentował w następujący sposób: „To pierwsza przykrość, jaką mi wyrządziła”.)
Wylękniona, trawiona wyrzutami sumienia panna de La Vallière nie nadawała się jednak na primabalerinę. Nie ten typ charakteru.
Jeżeli istota ludzka robi coś, do czego nie została stworzona, nie może dobrze to się dla niej skończyć!
Luiza czuła się zmęczona taką sytuacją. Miała powody. Nie dość, że trudno jej było znieść stan konkubinatu, to jeszcze nachodzili ją rozmaici petenci, którym nie umiała odmówić.
Męczymy się tymi, którzy są zmęczeni. Irytują nas ci, którzy cierpią i jeszcze bezczelnie to okazują.
Ludwik zaczął się od niej oddalać.
Król zakochał się w uderzająco pięknej markizie de Montespan, jawnym przeciwieństwie uroczej i subtelnej Luizy.
Gwoli merytorycznej ścisłości: po osiągnięciu wieku dojrzałego markiza doznała przypadłości określanej mianem słoniowatości (nogi grube i ciężkie jak kłody), a także zdecydowanie zbrzydła.
Kiedy śliczna Luiza dowiedziała się o zdradzie swego pana i władcy, najpierw robiła kochankowi sceny, a potem pogodziła się z życiem w cieniu rywalki. Zgodnie z królewskim rozkazem, wszędzie jej towarzyszyła, a nawet pomagała triumfatorce przy porannej toalecie, czego już jednak od niej nie wymagano, to była jej własna inicjatywa.
W końcu król przestał dręczyć biedną Luizę i oznajmił jej, że może odejść z dworu.
Luiza nie skorzystała z tej szansy. Wtedy to wszyscy mieli ją już za ostatni śmieć, który dobrowolnie pozwala sobą pomiatać! Że niby nie potrafi obyć się bez codziennego widoku swego pana i władcy!
I nagle – niespodzianka... W rozmowie z księżną Palatynatu panna Luiza wyjawiła powody swego zadziwiającego postępowania:
„Bóg poruszył moje serce, dał mi poznać, jak bardzo zgrzeszyłam... Musiałam odbyć pokutę. Mój grzech był publiczny, więc pokuta musiała także być publiczna – żeby była szczera i należycie bolesna.”
To był akt pierwszy Duchowej Przemiany. Trwał trzy lata. Musiała straszliwie cierpieć. Przecież wiedziała (i słyszała), jak niemiłosiernie z niej szydzono.
Wytrzymała tylko (lub aż) 36 miesięcy. Po tym czasie uciekła do klasztoru. Niestety... zakonnice z Chaillot otworzyły jej tylko rozmównicę.
Po powrocie Luizy do Wersalu, pani de Montespan, kobieta wielce złośliwa i bardzo energiczna (aby zabawić władcę pluła na dworzan trwożliwie przemykających pod jej oknami), serdecznie uściskała niedoszłą uciekinierkę, a król powitał ją wielce łaskawie, tak jak to tylko Król-Słońce potrafił.
Dwa lata później (w 1674 r.) Luiza de La Vallière wstąpiła jednak do zakonu karmelitanek, posiadających swój klasztor na paryskim przedmieściu. To był akt drugi.
W 1676 roku odwiedziła ją królowa wespół z panią de Montespan. Ta ostatnia zapytała rywalkę: „Czy jesteś pani tak szczęśliwa, jak mówią?” „Nie – odpowiedziała siostra Luiza od Miłosierdzia – nie jestem szczęśliwa, ale jestem zadowolona”. Na takie _dictum_ markiza zaczęła mówić o królu: „Co pragnęłabyś, pani, mu przekazać?” Siostra Luiza odpowiedziała jej w uprzejmym tonie: „Wszystko, co zechcesz, pani, wszystko, co tylko zechcesz”.
Pewnego razu była królewska faworyta przyjęła swego zięcia Contiego. Markiza de Sévigné, która widziała się z nią tego samego dnia, zauważyła, że umartwienia, podłe pożywienie i niewielka ilość snu nie naruszyły ani jej urody, ani wdzięku.
Przeżyła swego brata i syna; zmarła w 1710 roku, w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat, zdeformowana przez reumatyzm.
Po śmierci wydano jej _Rozważania o Miłosierdziu Bożym_. To był akt trzeci, końcowy. Istnieje domniemanie, że napisała tę książeczkę jeszcze podczas pobytu na dworze Króla Słońce, jednego z największych władców, jakich wydał ród wywodzący się od Hugo Kapeta.OSKARŻONA FAWORYTA
Kiedy się zestarzała i sporo straciła ze swego naturalnego powabu, pani de Montespan zadała swojemu monarsze urok miłosny. Czas był ku temu najwyższy. Ludwik, czternasty król Francji o tym imieniu, zaczął się już rozglądać za młodszymi paniami. A właściwie nawet nie musiał się rozglądać... Wersal był pełen kobiet; dwór liczył ładnych parę tysięcy osób, samej szlachty i arystokracji.
Ma się rozumieć, Ludwik XIV zboczonym entuzjastą tłumów nie był; król myślał: „Na pewno lepiej mieć wroga pod ręką, pod przysłowiowym nosem, niż jałowo dumać, co też wróg ów knuje...”
To wcale nie spiskowa teoria dziejów; szlachta i arystokracja knuła naprawdę, grożąc tronowi. Jako dziecko Ludwik musiał stale uciekać; na szczęście miał skutecznych opiekunów – wiernego sługę dynastii kardynała Mazariniego i kochającą matkę, królową Annę Austriaczkę.
Nie wiemy, jaką konkretnie metodą posłużyła się postarzała faworyta. Tego się jedynie domyślamy. Może uczyniła nacięcie na dłoni w obecności monarchy (lecz wtedy, gdy tego nie widział, na przykład podczas publicznej audiencji) i podczas upływu krwi wymawiała stosowne w tych okolicznościach zaklęcie? Może dawała królowi napój miłosny? Albo podawała mu kawałki cukru, umaczane we własnej krwi menstruacyjnej? Istnieją źródła opowiadające się za tą właśnie wersją.
Może spróbowała „zawiązania węzełka”, by władcę erotycznie uszkodzić? Jeśli tak, to nieskutecznie. Ludwik długo zachwycał męskim wigorem. W ogóle był to urodzony monarcha, z godnością znoszący przeciwności losu oraz cierpienie. Dla przykładu, nigdy nie skarżył się na ból, jaki musiał odczuwać po spapranej przez ówczesnych „stomatologów” operacji usuwania popsutego zęba – przy tej sposobności wyrwano królowi część dziąsła.
Ówczesny wymiar sprawiedliwości został postawiony na nogi przez księży spowiadających w katedrze Notre-Dame. Zachowując tajemnicę spowiedzi, księża nie wymienili żadnego nazwiska, powiadomili jedynie o istnieniu niebezpiecznych złoczyńców udających alchemików, a w istocie – wytwarzających i sprzedających na lewo i prawo rozmaite trucizny oraz niebezpieczne substancje, na czele z niezwykle groźnym i popularnym jeszcze w XIX w. (opisał to Eugeniusz Sue) witriolem.
Ta informacja ułatwiła policji pracę. Bandycka szajka poszła pod klucz. Podczas przesłuchań padły nazwiska dwóch wróżek oskarżonych o praktyki czarnoksięskie. Wspólnikiem obu niewiast miał być wyklęty przez Kościół duchowny. Wszystkich aresztowano.
Długo nie działo się nic, aż wreszcie niewiasty zaczęły zeznawać, o dziwo wymieniając nazwiska związane z Dworem.
Rozpanoszyła się histeria; osadzono w lochu wielu niewinnych ludzi. Oskarżenia padły też pod adresem marszałka de Luxembourg oraz pani de Montespan, wciąż jeszcze aktualnej królewskiej faworyty.
W końcowym rezultacie, spośród ponad dwustu oskarżonych skazano na karę śmierci trzydzieści sześć osób. Marszałek sam prosił, by do czasu wyjaśnienia sprawy osadzono go w Bastylii; prosił i nie doczekał się – niekiedy opłaca się ryzykowne zagranie.
Część oskarżeń „utrzymała” się, a część odrzucono. Nawet bowiem ówczesny kiepsko wyposażony wymiar sprawiedliwości, ze „środków technicznych” dysponujący jedynie torturami, musiał uznać, że niektóre zarzuty są niezbyt prawdopodobne.
Wypada do nich zaliczyć słowa córki wróżbitki Voisin; powiedziała ona, że pani de Montespan, królewska faworyta, zwróciła się do jej matki z prośbą o truciznę, którą można by zadać królowi.
Po co pani de Montespan miałaby zabijać króla, bez którego nic nie znaczyła? Tego doprawdy nie wiadomo. Oszalała ze złości? Czuła, że traci Ludwika i nie chciała za nic w świecie „odstąpić” go kolejnej rywalce?
Ksiądz Guibourg, ów występny, odrzucony przez kościelne struktury kapłan, zeznał w śledztwie, iż na ciele faworyty odprawił tzw. czarną mszę (motyw ten powrócił paręset lat później i z lubością jest wykorzystywany przez kulturę masową). Twierdził też, że pani de Montespan napisała list do Szatana, w którym prosiła księcia ciemności, aby następca tronu – pięcioletnie dziecko – obdarzył ją przyjaźnią i żeby król się z nią ożenił (nie tylko ożenił, także wprowadził do swej Rady, czyli _de facto_ ówczesnego rządu!).
Francuski historyk, Pierre Gaxotte, tęgi racjonalista, w absurdalności tych zarzutów dostrzega dowód ich nieprawdziwości. W silnym stresie człowiek często jednak działa nieracjonalnie; tonący brzytwy się chwyta, jak powiada stare przysłowie.
Jakie wnioski z tej sprawy wciągnął król? Wielokierunkowe, by tak rzec. Oskarżenia w zasadzie oddalił, nawet markizę obdarował sporymi pieniędzmi (50 tysięcy luidorów, czyli sztuk złota) oraz godnością _diuszesy_, atoli romans zerwał, acz nie zerwał znajomości. Mimo utraty królewskiej łaski markiza de Montespan, teraz już księżna, nie opuściła dworu. Ludwik XIV, Król – Słońce, władca, który przeszedł do historii jako symbol oświeconego absolutyzmu, nadal ją odwiedzał, grywał z nią w karty, zapraszał na rozmaite uroczystości.
Jej dzieci – miała je z królem, mężczyzną nader jurnym – żyły również w blasku Dworu, choć nie... miały matki! (Przynajmniej urzędowo). O ile w patentach – wydanych przez Ludwika XIV, uznających ojcostwo dzieci panny de La Valliére (poprzedniczki pani de Montespan) można było wymienić nazwisko matki, to w przypadku markizy, nie posiadającej rozwodu, formalnie pozostającej pod mężowską władzą, nie dało się tego zrobić. Pozwoliło to księżniczce Conti powiedzieć w złości do swego przyrodniego rodzeństwa: „Ja mam matkę. A wy nie!”
Mąż pani de Montespan był to oryginał, nawet trochę szurnięty. Zrazu sam jakby wepchnął małżonkę w objęcia władcy. Rychło jednak poczuł zazdrość, może nie spodziewał się, że sprawy pójdą tak daleko – i zaczął Króla – Słońce molestować. Stale przyjeżdżał do Paryża, gdzie znajdowała się siedziba parlamentu, czyli Najwyższego Sądu Królestwa Francji, i jako stary pieniacz wnosił sprawy na wokandę, wadząc się z kolejnymi adwersarzami. Przy tej sposobności rozpowiadał wszystkim, że król ukradł mu żonę.
Rozeźlony Ludwik nakazał sędziom natychmiastowe załatwienie spraw markiza w sposób dlań korzystny, żeby tylko się go pozbyć. Nie zadowalało to jednak starego furiata. A że był to człek dowcipny, to nakazał odprawić za swoją żonę mszę żałobną i naturalnie to roztrąbił. Cała szlachta miała ubaw po pachy. Służbę zamkową zmusił do przebrania się w czarną 1iberię – wszak został wdowcem. Wreszcie wpadł na pomysł, aby powiększyć wszystkie drzwi w swojej rodowej siedzibie. I objaśnił powód tego oryginalnego posunięcia: „Jestem największym rogaczem w państwie! Muszę mieć takie wysokie drzwi, inaczej nie przejdę!”
W końcu Ludwik XIV zeźlił się i zakazał markizowi odwiedzin stolicy. Gdyby nie posłuchał, trafiłby do Bastylii. Niewątpliwe jest jednak, że król odczuwał wyrzuty sumienia; no i nie był władcą azjatyckim. Wielka zaiste była różnica pomiędzy absolutyzmem europejskim i orientalnym. Choć Ludwik XIV sprawował niby nieograniczoną władzę, to jednak musiał liczyć się ze swą wierną (acz często skłonną do buntu) szlachtą i arystokracją – były to bowiem filary tronu.
Jedenaście lat po rozstaniu z królem, pani de Montespan poddała się. Uznała swe winy i – wynagradzając je – suto uposażyła Kongregację Córek Świętego Józefa. Kongregacja opiekowała się biednymi sierotami. Dziewczęta uczono jakiegoś „konkretnego” zawodu: krawiectwa, haftu. Starano się również korzystnie wydać je za mąż. W rezultacie szczodrości markizy, uznano ją za przełożoną tej paraascetycznej organizacji. Przedtem lubiła dobrze zjeść, co w końcu uczyniło ją grubą i niezbyt pociągającą; teraz niedojadała i umartwiała ciało, nosząc paski najeżone żelaznymi kolcami. Z rozkazu spowiednika napisała list do męża, proponując pojednanie. Markiz zignorował tę propozycję.PROROK SPEŁNIONY
Richard Pipes miał 16 1at, gdy Niemcy napadły na Polskę; rozsądek podpowiadał Pipesom (Żydom i biznesmenom), że należy umknąć spod nazistowskiej gilotyny. Głowa rodziny zdobyła południowoamerykańskie dokumenty i na tych papierach Pipesowie dotarli do Wiecznego Miasta.
Byli bezpieczni (przynajmniej na razie), ale bez grosza. Podróże kształcą, niekiedy ratują życie – ale też kosztują.
Ojciec młodego Richarda znał w Rzymie jednego jedynego człowieka; i tego właśnie człowieka spotkali w momencie, kiedy skończyły się im pieniądze. Richard uznał to za znak dany z Góry; Bóg pragnie z pewnością zachować go do wyższych celów. Tak napisze w swej autobiografii – _Żyłem. Wspomnienia niezależnego_.
Uciekinierzy znaleźli się w Ziemi Obiecanej – Ameryce Północnej. Stary Pipes próbował ponownie rozkręcić czekoladowy biznes, który w II Rzeczypospolitej tak dobrze mu wychodził, lecz na nowym terytorium nie odniósł sukcesu. Młody Richard, świetnie znający język angielski, poza tym lubiący się uczyć (nie przerywał nauki nawet podczas bombardowania Warszawy!), wybrał karierę naukową. Został historykiem specjalizującym się w historii Rosji – i to gdzie. Na Harvardzie!
Są dwie metody uprawiania historiografii. Pierwsza odwołuje się do tradycji antycznej, do Herodota, Tukidydesa, Liwiusza i Tacyta. Można nazwać ją literacką; uroda języka oraz klarowność wywodu znaczą w niej tyle, co szacunek do faktografii. W czasach nowożytnych tradycję tę przejęła szkoła anglosaska.