- promocja
- W empik go
Zaginięcie - ebook
Zaginięcie - ebook
Powieść Remigiusza Mroza, na podstawie której powstał 1. sezon serialu "Chyłka" z Magdaleną Cielecką w roli przebojowej prawniczki.
Trzyletnia dziewczynka znika bez śladu z domku letniskowego bogatych rodziców. Alarm przez całą noc był włączony, a okna i drzwi zamknięte. Śledczy nie odnajdują żadnych poszlak świadczących o porwaniu i podejrzewają, że dziecko nie żyje.
Doświadczona prawniczka, Joanna Chyłka, i jej początkujący podopieczny, Kordian Oryński, podejmują się obrony małżeństwa, któremu prokuratura stawia zarzut zabójstwa. Proces ma charakter poszlakowy, mimo to wszystko zdaje się wskazywać na winę rodziców – wszak gdy wyeliminuje się to, co niemożliwe, cokolwiek pozostanie, musi być prawdą…
Mało brakowało, a zamiast aktorką zostałabym prawnikiem. Czasami żałuję. Zwłaszcza jak czytam Zaginięcie Remigiusza Mroza! Intrygujące śledztwo i zajmujące rozgrywki na sali sądowej. Tu każdy w coś gra… a mnie na pocieszenie, że nie jestem prawnikiem, pozostaje nadzieja, że może kiedyś jakiegoś zagram…
Anna Mucha
To świetny kryminał, w którym bronią są słowa! (i paragrafy!).
Ginie dziewczynka, w trudnych do wyjaśnienia okolicznościach. Policja jest bezradna. Prokuratura oskarża rodziców o zabójstwo dziecka. W ich obronie staje Joanna Chyłka, niezwykle skuteczna pani adwokat. Ma przeciwko sobie wszystkich – policję, prokuraturę, sąd i własną kancelarię… Ale wie jedno: „Kto oskarża powinien mieć dowód”. I robi wszystko, by te dowody znaleźć. Nie interesuje jej wina czy niewinność swoich klientów, chce ich tylko bronić… ale czy aby na pewno?
Joanna jest bezwzględnie konsekwentna, zniewalająco błyskotliwa, czarująco wredna i nie przebiera w słowach… albo inaczej, przebiera tak by dobić i zmiażdżyć przeciwnika. Podoba mi się! I to bardzo!
Joanna Jodełka
Kryminał z tytułowym zaginięciem w roli głównej, zbudowany na relacjach pomiędzy różnymi środowiskami. Nie zabrakło wątku sensacyjnego, ale na uwagę w kryminale autorstwa Remigiusza Mroza zasługuje wartka akcja, którą od początku śledziłam z zapartym tchem, nie wiedząc, co mnie spotka na kolejnej stronie książki. Niewielkie zgrzyty zauważalne są jedynie w przebiegu formalnej procedury sądowej, o której w kryminale mowa.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-300-9 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Chyłka usłyszała gitarowe solo Iron Maiden i przez moment nie wiedziała, co się dzieje. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że dzwoni jej komórka. Prawniczka z trudem otworzyła oczy i powiodła wzrokiem po pokoju.
– Ja pierniczę... – mruknęła, dostrzegając wyświetlacz rozbłyskujący nad komodą. Podniosła się i natychmiast pożałowała, że zrobiła to tak szybko. Zatoczyła się w kierunku szafki, oparła o mebel i spojrzała na wyświetlacz.
Druga trzydzieści siedem w nocy.
Nieznany numer.
Westchnęła, nie spodziewając się niczego dobrego. Był piątek, ona ostatniego drinka wypiła raptem godzinę temu i wszyscy, którzy mogliby czegokolwiek od niej chcieć, doskonale o tym wiedzieli. Nie prowadziła obecnie żadnej sprawy, nie musiała być pod telefonem. Najpewniej jednak dzwonił właśnie jeden z klientów kancelarii Żelazny & McVay.
Szybko przeanalizowała swoje możliwości. Praktykowała prawo wystarczająco długo, by wiedzieć, że w wydychanym powietrzu ma niecałe pół promila. Formalnie nie był to jeszcze stan nietrzeźwości, a jedynie wskazujący na nietrzeźwość... w praktyce jednak tyle wystarczyło, by dobrze się bawiła, a potem zasnęła jak dziecko. W jej głosie z pewnością będzie pobrzmiewać echo tequili sunrise, ale z dwojga złego lepiej odebrać niż zignorować połączenie.
Odchrząknęła, a potem przesunęła palcem po wyświetlaczu.
– Tak? – zapytała.
– Aśka? – rozległ się kobiecy głos.
Zupełnie zdębiała. Każdy, z którym utrzymywała jakiekolwiek relacje, wiedział, by tak się do niej nie zwracać. Nawet listonosz niegdyś boleśnie się o tym przekonał. Do znudzenia podkreślała, że nie nazywa się Asianna ani Aśkanna.
– Kto mówi? – zapytała nieco bełkotliwie, ściągając brwi.
– Przepraszam, że dzwonię o tej porze... – rzuciła rozmówczyni łamiącym się głosem, jakby nie usłyszała pytania.
Chyłka nadal nie wiedziała, z kim ma do czynienia. Z pewnością jednak nie była to żadna z klientek firmy. Kury znoszące złote jaja poznawała w okamgnieniu.
– Obawiałam się, że zmieniłaś numer – dodała kobieta.
– Mhm – mruknęła Joanna, wodząc wzrokiem za paczką marlboro. Dopiero po chwili zreflektowała się, że nigdzie jej znajdzie. Zaklęła w duchu i sięgnęła po elektronicznego papierosa.
– Nie poznajesz? – spytała rozmówczyni.
– Nie bardzo.
– Chodziłyśmy razem do liceum, grałyśmy w jednej drużynie u trenera Gracki...
Kiedy kobieta zawiesiła głos, Joanna zrozumiała, z kim rozmawia. Usiadła na łóżku, lekko zgarbiona.
– Angelika.
– Tak – odparła z ulgą stara znajoma.
Chyłka zaciągnęła się imitacją marlboro, niedowierzając. Nie spodziewała się, że ta wywłoka kiedykolwiek do niej zadzwoni. A już z całą pewnością nie w środku nocy, po tylu latach.
– Dobrze cię słyszeć – powiedziała Angelika.
– Ciebie też.
– Mam nadzieję, że cię nie obudziłam.
– Skądże. Jeszcze nie ma trzeciej.
– To dobrze.
Joanna wywróciła oczami. Najwyraźniej pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.
– Nigdy bym cię nie nękała, gdyby nie to, że...
– Potrzebujesz pomocy.
– To takie oczywiste?
– Inaczej byś do mnie nie dzwoniła, prawda?
– No tak... – potwierdziła kobieta i zamilkła.
Chyłka postanowiła wykorzystać niewygodną ciszę i wywinąć się z tej sprawy, zanim rozmówczyni się rozkręci na dobre.
– Słuchaj – podjęła. – Jestem teraz zawalona pozwami, ale znam kilku dobrych prawników. Zadzwoń rano, opowiesz mi, o co chodzi, a ja skontaktuję cię z...
– Nie chcę angażować nikogo innego.
Joanna zmarszczyła czoło.
– Bo? – bąknęła.
– Widziałam, jak prowadziłaś sprawę Langera. Ty i ten młody daliście wtedy wszystkim popalić.
Chyłka tak by tego nie określiła, ale nie miała zamiaru dyskutować. Być może w telewizji wszystko wyglądało inaczej.
– Mamy z Awitem problem i...
– Z czym?
Rozmówczyni przez moment milczała.
– Z Awitem. Moim mężem.
– Jest takie imię?
– Jezu, Chyłka... nic się nie zmieniłaś, prawda?
– Chyba nie.
– A ja, jak największa frajerka, dzwonię do ciebie w akcie pieprzonej desperacji i staram się kulturalnie do tego podejść.
– Przynajmniej się starałaś.
– Co?
– Nic, nieważne. Zadzwoń rano.
– Jeśli mnie spławisz, zapewniam cię, że twoi szefowie nie będą zadowoleni.
– Nigdy nie są.
Angelika znów zamilkła, a Chyłka odstawiła telefon od ucha i spojrzała na wyświetlacz. Właściwie powinna odłożyć. Nie było powodu, by pomagać starej znajomej.
A mimo to z jakiegoś powodu nie mogła zmusić się do tego, by zakończyć rozmowę. Nabrała tchu i wyprostowała się.
– Mów – powiedziała. – Jesteś o coś podejrzana?
– Nie... przynajmniej jeszcze nie. Ale śledczy zadają takie pytania, że już czuję się jak oskarżona.
Prawniczka podniosła się i ruszyła do kuchni. Jeśli miała wysłuchać, co ta flądra ma do powiedzenia, nie będzie tego robić o suchym pysku.
– Opowiadaj – ponagliła ją, otwierając butelkę tequili z czerwonym sombrero zamiast tradycyjnej nakrętki. – Wszystko, od początku do końca.
– Najpierw muszę cię zapewnić, że nie stracisz czasu... ani pieniędzy. Mamy ich więcej, niż moglibyśmy wydać.
– Okej – odparła dla porządku Chyłka. Prawdę powiedziawszy, nie spodziewała się, by Angelika i jej mąż byli w stanie pokryć przeciętny rachunek pierwszego lepszego senior associate z Żelaznego & McVaya.
– Awit prowadzi firmę, która jest jednym z liderów branży TSL. Nie musisz obawiać się o finanse.
– TSL?
– Transport–spedycja–logistyka – wyjaśniła słabym głosem tamta. – Zapewnia szereg usług, od finansowania...
– I w czym tkwi problem? – ucięła Joanna.
– Nasza... nasza córka zaginęła przedwczoraj w nocy.
Chyłka dolała grenadyny do drinka i zamarła.
– Co? – zapytała.
– Nasza córka...
– Tak, słyszałam – rzuciła Joanna. – Chcesz mi powiedzieć, że twoje dziecko zniknęło, a ty pierniczysz mi o spedycji i logistyce?
– Ja... ja tylko...
– Mów, jak to się stało.
Chyłka usłyszała, z jakim trudem przychodziło rozmówczyni przełknięcie śliny. Zmitygowała się, że żadne osobliwe zachowania nie powinny jej dziwić. Może Angelika była jeszcze w szoku, może niedowierzała temu, co się wydarzyło... a może policja podejrzewała ją nie bez przyczyny.
– My... – zaczęła kobieta. – Położyliśmy ją spać przed dwudziestą... Aśka, ona ma dopiero trzy lata... jak ktokolwiek mógłby chcieć...
– Położyliście ją spać – weszła jej w słowo prawniczka. – Co dalej?
– Zamknęliśmy drzwi, potem wypiliśmy trochę wina, oglądaliśmy film... Przed snem włączyliśmy alarm. Rano już jej nie było.
Adwokat dolała soku pomarańczowego do szklanki, a potem pociągnęła łyk.
– Żadnych śladów włamania? – zapytała, choć już wiedziała, jaka będzie odpowiedź.
– Nie... i niczego nie słyszeliśmy. Obudziliśmy się rano, weszliśmy do pokoju i... nie było jej tam. – Na moment urwała, by się uspokoić. – Chyłka, oni postawią nam zarzuty.
Prawniczka skinęła głową.
– Nie wątpię – powiedziała. – Na ich miejscu zrobiłabym to z marszu.
– Weźmiesz to? Weźmiesz naszą sprawę?
– Potrzebuję szczegółów.
– Ale...
– Ale dawno bym się rozłączyła, gdybym nie zamierzała ci pomóc – ucięła.
Po tym, jak skończyły rozmawiać, Joanna odstawiła pustą szklaneczkę i poszła do sypialni. Wyciągnęła torbę podróżną, załadowała trochę ciuchów i kosmetyków, po czym stwierdziła, że jest gotowa. Gdyby robiła to na trzeźwo, pewnie zdążyłaby przed wyjściem pomyśleć o wielu innych rzeczach, które należało zabrać.
Ale gdyby była trzeźwa, w ogóle nie wzięłaby z góry przegranej sprawy.2
Kordian Oryński obudził się, gdy tylko zadzwonił telefon. Jego kawalerka przy Emilii Plater była świetnie zlokalizowana – od siedziby kancelarii w Skylight dzieliło ją kilka kroków. Niestety, miała też koszmarną akustykę, przez co każdy najmniejszy dźwięk odbijał się w niej echem.
Kordian podniósł telefon i zobaczył, że dzwoni patronka. Pora była nietypowa, nawet jak na nią.
– Żelazny w końcu nas wywalił? – zapytał na powitanie.
– Jesteś trzeźwy?
– Co to za pytanie o trzeciej w nocy?
– Pytanie, na które muszę znać odpowiedz już.
– Jestem.
– Więc wsiadaj w taksówkę i przyjedź do mnie.
Kordian otworzył usta, ale nie zdobył się na żadną odpowiedź.
– I weź jakieś rzeczy na zmianę – dodała Chyłka.
– Ale... czy ty właśnie zaproponowałaś... no wiesz?
– Nie rób sobie żadnych nadziei, Zordon. Ruszamy w trasę koncertową.
– Co takiego?
– Słyszeli o naszych wyczynach nawet na dalekich północnych rubieżach. Wyjeżdżamy natychmiast, a ja potrzebuję kierowcy, bo chlapnęłam sobie jednego sunrise’a. Albo dwa.
– Ale...
– Albo trzy. Nie pamiętam.
– Tylko że...
– Pojedziesz iks piątką. Zawsze chciałeś to zrobić, nie? – wyterkotała. – Masz prawo jazdy?
– Znamy się od roku, a ty nie wiesz, czy mam prawo jazdy?
– Nie wiem też, jaki masz rozmiar bokserek. I daj Bóg, nigdy się nie dowiem. Zbierasz się, czy nie?
– T-tak, ale...
– Bierz rzeczy na tydzień, potem wrócimy po zapasy.
Oryński nabrał tchu i machinalnie powiódł wzrokiem za paczką papierosów. W zasięgu wzroku żadnej nie było, bo od tygodnia wraz z patronką trwali w mocnym postanowieniu, by wyrwać się ze szponów nałogu. Była to druga próba – pierwszą podjęli po sprawie Langera i wytrwali tylko parę miesięcy. Teraz byli dobrej myśli, bo miała im pomóc namiastka nikotynowej rozkoszy.
Na razie jednak nie sprawdzała się najlepiej. Oboje chodzili źli jak osy.
– Chyłka, mam teraz sprawę – powiedział. – Przestępstwo z przerobieniem dokumentu, na pewno słyszałaś, że...
– To nie przestępstwo, tylko marny występek. Szkoda twojego czasu.
– Szkoda czy nie szkoda, nie mogę ot tak...
– Rozmawiałam już z McVayem. Przydzielił sprawę komuś innemu.
Kordian uśmiechnął się do siebie, kręcąc głową. Mógł się tego spodziewać – kiedy patronka czegoś chciała, zazwyczaj to dostawała. Zasada ta sprawdzała się zarówno w kancelaryjnym świecie, jak i na salach sądowych. Oryński wiedział, że trudno było o lepszą nauczycielkę – przynajmniej jeśli ktoś zamierzał podszkolić się z wyrachowania i bezwzględności.
– Pakuj mandżur i wiśta wio! – dodała, a potem się rozłączyła.
Nie było sensu oddzwaniać i dyskutować. Kordian szybko uwinął się z pakowaniem, a kwadrans później jechał już do mieszkania Joanny. Jeśli w ich osobliwej relacji istniało coś, czego nigdy się nie spodziewał, było to prowadzenie należącego do Chyłki BMW X5. Najwyraźniej sprawa naprawdę była nagląca.
Joanna czekała na niego przed samochodem. Skinął jej głową, wrzucił torbę do przesadnie wielkiego bagażnika, a potem zasiadł za kierownicą. Energicznie zatarł ręce i poczuł na sobie ciężki wzrok Joanny.
– Słuchaj, Zordon – zaczęła. – Oboje wiemy, że to sytuacja niebezpieczna zarówno dla iks piątki, jak i dla ciebie. Dlatego zachowaj najwyższą ostrożność.
– W porządku.
Nacisnął guzik startu i rozległo się przyjemne mruczenie.
– Dokąd? – zapytał.
W odpowiedzi prawniczka wskazała na nawigację. Na wyświetlaczu widniał niepozorny cel podróży: „Droga gruntowa, Sajenek”. Nie zadając pytań, Kordian wbił wsteczny, a potem zaczął kierować się zgodnie z podpowiedziami wygłaszanymi przez robotyczny męski bas.
– Gosztyła to to nie jest – zauważył.
– Hm?
– Mogłabyś zmienić głos tego dziadostwa – wyjaśnił.
Spojrzała na niego, jakby ją uraził. Kordian najchętniej dowiedziałby się, w jaką sprawę został wciągnięty, ale przypuszczał, że patronka o wszystkim mu opowie, gdy uzna, że moment jest stosowny.
– To Zygmunt – odparła, jakby nic więcej nie musiała dodawać.
– Nie wiedziałem.
– Nie śledzisz moich wpisów na fejsie? Na bieżąco informuję tam o kolejnych mężczyznach w moim życiu. Zygmunt towarzyszy mi od dobrych dwóch miesięcy.
Może rzeczywiście wiedziałby o tym, gdyby nie to, że po głośnej sprawie Langera współpracowali ze sobą coraz rzadziej. Wprawdzie Chyłka nadal była jego patronką – i będzie nią jeszcze przez dwa lata – ale szefowie przydzielali go do innych prawników z działu procesowego. Czy z litigation, jak sami woleli to określać. Po prawdzie, Oryński przypuszczał, że sytuacja raczej się nie zmieni – tym bardziej zdziwił go telefon od patronki i wyjazd poza Warszawę na wspólną sprawę.
– Nie chcesz wiedzieć, dokąd jedziemy? – zapytała, moszcząc się na siedzeniu pasażera.
– Łudzę się jeszcze, że wszystko mi wytłumaczysz z własnej woli.
– Łudź się, a będzie ci dane – powiedziała, poprawiając pas. – Cholernie niewygodnie jest po tej stronie. Czuję się jak ksiądz w minarecie.
– Obawiam się, że ich tam nie wpuszczają.
– Tak jak mnie nie powinno być na tym siedzeniu – odparła pod nosem i machnęła ręką. – Jedziemy do domku letniskowego Szlezyngierów.
– Kogo?
– Nigdy nie słyszałeś o Awicie Szlezyngierze? Czytasz przecież te „Forbesy” i inne „Managery”.
Kordian znał to nazwisko, choć imienia chyba nigdy nie słyszał. Przez moment starał się przypisać je do konkretnego człowieka. W końcu jakaś zapadka w umyśle znalazła się na swoim miejscu i Oryński wyłowił z pamięci informacje na temat przedsiębiorcy.
– Masz na myśli tego magnata logistycznego?
– Brawo, Zordon – pochwaliła go. – Wiedziałam, że orientujesz się co nieco w biznesie.
Raz w miesiącu rzeczywiście kupował „Forbesa”, a czasem po drodze do Skylight zaopatrywał się też w „Dziennik Gazetę Prawną”. Zazwyczaj to drugie tylko kartkował przy kawie, ale nieraz rzucało mu się w oczy nazwisko, o którym wspomniała Chyłka. Szlezyngier w istocie był magnatem w swojej branży – z tego, co Oryński pamiętał, w tamtym roku obroty jego firmy przekroczyły milion złotych przychodu.
– Gdzie jest ten ich domek? – odezwał się po chwili.
– O to chcesz mnie zapytać?
– Na inne rzeczy przyjdzie pora. Na razie interesuje mnie, dokąd jedziemy.
– Tam, gdzie Zygmunt ci poleci.
– A konkretnie?
– Na Podlasie – odparła, wyciągając elektronicznego papierosa. Kordian zrobił to samo. – Kawałek na wschód od Augustowa.
– To chyba Mazury.
– Formalnie województwo podlaskie. Dla prawnika liczy się to, co w ustawie.
– No tak – mruknął, zaciągając się tak głęboko, że czerwona dioda na końcu papierosa poinformowała, iż na moment urządzenie się zablokowało.
– Domek Szlezyngierów leży przy jakimś niewielkim jeziorze. Sajenko.
– Zaczyna się upiornie.
– I tak też najwyraźniej się kończy – powiedziała Chyłka, ruchem ręki sugerując mu, by wyprzedził jadące przed nimi auto. – Ich dziecko zniknęło w środku nocy.
– Porwanie?
– Tylko jeśli weźmiesz pod uwagę, że mógł to zrobić ktoś ze zdolnością do teleportacji.
– Hę?
– Chata była zamknięta na cztery spusty, a alarm włączony.
Oryński obrócił się do patronki i posłał jej długie spojrzenie.
– Co się gapisz? – zapytała. – Uważaj na drogę.
– Wyciągasz mnie na drugi koniec Polski, żeby bronić winnych ludzi?
– Nie wyjeżdżaj mi z winą. Jakie to ma znaczenie?
Nie odpowiedział, lepiej było rzeczywiście skupić się na jeździe. Joanna miała rację, mówiąc, że to dla niego sytuacja zagrożenia – jeden niewłaściwy ruch kierownicą mógł sprawić, że załatwi sobie wielogodzinne kazanie. To samo stałoby się, gdyby zaczął dyskutować o winie klienta.
– Ten alarm można łatwo sprawdzić – oznajmił.
– Wiem. Z samego rana wybierzemy się do agencji ochrony, z której korzystają Szlezyngierowie.
– Znasz ich?
– A bo co? – odburknęła. – Nie mogę wziąć sprawy z dobroci serca? Albo ze względów finansowych?
– Kasy masz wystarczająco, w przeciwieństwie do tego pierwszego.
Posłała mu wymuszony uśmiech, a potem znów poprawiła się na fotelu. Tym razem szarpnęła pas na tyle mocno, że się zablokował.
– Znam żonę – powiedziała po chwili. – Chodziłam z nią do liceum. Wyjątkowa kokota.
– Kto?
– Fleciara, Zordon. Muszę ci kiedyś dać jakiś słownik.
Potrząsnął głową.
– Podebrała ci chłopaka na studiach?
– Mnie? Proszę cię! – prychnęła Chyłka, w końcu odpinając pas i krzyżując nogi na siedzisku. – Ja podebrałam jej, ale bynajmniej nie przyjęła tego z godnością. I były to czasy licealne. Miałyśmy kilka zatargów, nic, o czym warto wspominać.
– Więc dlaczego wzięłaś tę sprawę?
– Jej dziecko zniknęło. Co miałam zrobić?
– Na przykład odmówić. Będzie z tego niezły syf.
– Niezły syf to też niezły rozgłos.
Kordian uśmiechnął się i pokręcił głową.
– I tym sposobem dotarliśmy do clou problemu – skwitował.
Przez moment dopuszczał możliwość, że patronka zdecydowała się pomóc przez wzgląd na stare czasy, ale powinien od razu się zorientować, w czym rzecz. Sprawa najwyraźniej nie zdążyła jeszcze trafić do mediów, jednak kiedy tylko tak się stanie, będzie miała zasięg ogólnopolski. Wszyscy z zaciekawieniem będą obserwować upadek znanego biznesmena, który najprawdopodobniej jest odpowiedzialny za zniknięcie dziecka.
Oryński zjechał z Armii Krajowej na ósemkę prowadzącą do Marek, a potem dodał gazu.
– Powoli – rzuciła pasażerka. – Za chwilę jest fotoradar, a ja nie będę miała problemu ze wskazaniem organom ściągania danych kierowcy. Sprawa będzie oczywista, krótka i bolesna dla ciebie.
– Tak jak ta ze Szlezyngierami.
– Na razie nic nie wiemy – zaoponowała Joanna, chowając e-papierosa do kieszeni żakietu.
– Wiemy, że pozbyli się własnego dziecka.
– Jak? – zapytała spokojnie. – Zdematerializowali je?
Spojrzał na nią i uniósł brwi. To było dobre pytanie. Poszukiwanie odpowiedzi mogło sprawić, że ta podroż nie okaże się całkowitą stratą czasu.
– Obok jest jezioro, tak? – podsunął Kordian.
– Zapewne już dokładnie przeszukane przez nurków.
– I mazurskie lasy?
– Podlaskie.
– Ustalmy może, że to Suwalszczyzna?
– Niech będzie – zgodziła się Joanna. – W każdym razie okolicę przez dwie doby przetrzepano wzdłuż i wszerz.
– I nie znaleźli kompletnie niczego?
– Null, zero, nada, próżnia absolutna. Ktokolwiek zabrał tę dziewczynkę lub jej ciało z domu, wiedział doskonale, co robi.3
Chyłka nawet nie zorientowała się, kiedy zasnęła. Zawieszenie iks piątki pozwoliło jej przespać całą, niemal czterogodzinną podróż – nie obudziła się nawet, gdy Oryński poprowadził BMW wertepami przez obrzeża Augustowa.
Kilka kilometrów od miasta, nieopodal pięciu czy sześciu jezior, znajdował się cały szereg gospodarstw agroturystycznych. Nie przeszkadzały sobie – miejsca było tutaj w bród. Większość terenów wokół wciąż stanowiły dziewicze nieprzeniknione bory i otoczone torfowiskami jeziora. Nad jednym z nich Szlezyngierowie kupili kawałek ziemi, a potem postawili na nim domek letniskowy. Chyłka powiedziałaby, że stał na uboczu, ale byłoby to gigantyczne niedomówienie. Wszystko tutaj było na uboczu.
Wyszła z samochodu i przeciągnęła się, patrząc na niezbyt okazały budynek. Jak na magnata branży TSL, Awit przesadnie się nie postarał. Jednokondygnacyjny dom z poddaszem użytkowym był pomalowany na biało, a z werandy biegła ścieżka ku małemu drewnianemu molu nad jeziorem.
Minęła siódma rano, słońce wstało półtorej godziny temu. Mieszkańcy domku letniskowego czekali na schodach. Angelika uniosła rękę, uśmiechając się blado, Szlezyngier skinął prawnikom głową. Wyglądali jak dwa chodzące nieszczęścia.
– Dobrze cię widzieć, Aśka – odezwała się blondynka o sztucznych ustach i nie mniej sztucznym biuście, po czym uściskała Chyłkę.
Prawniczka skrzywiła się, ale poklepała starą znajomą po plecach.
– Ciebie też.
– Jak minęła wam podróż? – zapytał Awit, wyciągając rękę do Oryńskiego.
– Dobrze, choć dotrzeć tu niełatwo – odparł aplikant.
Szlezyngier potwierdził powolnym ruchem głowy. Nie przypominał rekina biznesu, którego Kordian widywał w gazetach. Miał przygaszony wzrok, rozwichrzone włosy i wymiętą koszulę.
– Zależało nam na tym, by mieć swoje sanktuarium na odludziu – wyjaśnił gospodarz. – Panuje tu absolutna cisza i spokój, nikt przypadkowy nigdy się do nas nie przypałęta.
– Więc po co ten alarm? – wtrąciła Chyłka, wskazując na logo firmy ochroniarskiej na szybie.
– Dla komfortu psychicznego... Nigdy nie sądziliśmy, że... – Awit zawiesił głos i spojrzał na żonę. Natychmiast znalazła się przy nim i pozwoliła, by otoczył ją ramieniem. Wyglądało to raczej na teatralny gest, choć Joanna widziała jak na dłoni, że oboje nie przespali nocy. Mieli mocno podkrążone i przekrwione oczy, a cerę bladą jak trupy.
– Wejdźmy do środka – zaproponował Szlezyngier.
Chyłka i Oryński wzięli swoje torby i przekroczyli próg. Budynek z zewnątrz być może nie wyglądał okazale, ale wnętrze nie pozostawiało wątpliwości, że mieszkają tu bogacze. Podłoga była pokryta jasnym drewnem, kino domowe robiło wrażenie kina bynajmniej nie domowego, a kuchnia przywodziła na myśl kokpit samolotu. Było tu wszystko, czego kulinarna dusza mogłaby zapragnąć.
– Przygotowaliśmy dla was pokój na poddaszu – powiedziała Angelika. – Wybaczcie, ale nie mamy więcej miejsca... nigdy nie spodziewaliśmy się, że będzie tu nas więcej niż trójka. A pokój Nikolci nadal jest otaśmowany przez policję...
– W porządku – odparła Chyłka. – Zordon pośpi na schodach. I tak wygląda jak Quasimodo.
Nikt się nie uśmiechnął. Aplikant rzucił jej nieprzychylne spojrzenie, ale Joanna zignorowała je i szybko ruszyła w górę ze swoją torbą.
Złożyli bagaże w niewielkiej klitce na strychu i rozejrzeli się po swoim terenowym centrum dowodzenia. Poddasze było nader doświetlone – trzy okna dachowe w każdym pomieszczeniu sprawiały, że nawet pod wieczór musiało tu być widno. Normalnie oznaczałoby to iście piekielne temperatury podczas dnia, ale dom Szlezyngierów najwyraźniej był klimatyzowany.
– Co sądzisz? – zapytał Oryński.
– Że wyglądają na porządnie przybitych.
Obrócił się do niej.
– I co w związku z tym?
– Nic. Po prostu będą robić dobre wrażenie przed kamerami.
– Więc naprawdę zamierzasz ściągnąć tu media?
Nie odpowiedziała, uznając, że nie będzie mówić rzeczy oczywistych.
– Może nie widziałaś tych samych ludzi, których ja właśnie zobaczyłem? – drążył Kordian. – Pierwsza lepsza lokalna gazeta zje ich żywcem.
– Szlezyngier jest zaprawiony w medialnych bojach – bąknęła. – Poza tym dziennikarze i tak szybko zwęszą sensację. Jeśli to my pierwsi pójdziemy do nich, być może nie odgryzą ręki, która ich karmi.
– No nie wiem.
– Zdaj się na mnie – powiedziała, a potem ruszyła schodami w dół.
Zeszli do salonu, gdzie Angelika czekała na nich z dwoma kubkami kawy. Półlitrowymi, co niebywale Chyłkę ucieszyło. Wzięła jeden dla siebie, po czym usiadła na kanapie i dobyła elektronicznego papierosa. Reszta towarzystwa również zajęła miejsca.
– Dobra – podjęła Joanna. – Na początek potrzebuję jednej informacji. Okna dachowe.
– Co z nimi? – zapytał Oryński.
– Nie ma tam alarmu, prawda?
Szlezyngier spojrzał uważnie na adwokat i powoli skinął głową.
– Nie ma – potwierdził. – Czujniki są tylko w tych na dole. Górne i tak zasłaniamy roletami zewnętrznymi, żeby dom się nie nagrzewał.
Standardowa sytuacja. Tylko nieliczni zakładali alarm także na poddaszach – w końcu trudno wynieść przez okno dachowe pięćdziesięciocalowy telewizor. Podobnie problematyczne byłoby porwanie dziecka tym sposobem. Choć nie niemożliwe.
– Więc teoretycznie ktoś mógł wejść i wyjść, nie włączając alarmu? – zapytał Kordian.
– Tak. Na zewnątrz są tylko czujniki ruchu od oświetlenia. Żadnego monitoringu, żadnych alarmów.
– Policja o tym wie? – spytał Oryński.
Małżeństwo zgodnie potaknęło.
– Wokół domu nie znaleziono jednak żadnych śladów – dodała Angelika. – Gdyby Nikolcię porwano, drabina zostawiłaby odcisk w ziemi... nie mówiąc już o śladach opon czy stóp...
– Odnaleziono tylko wasze?
– Tak – potwierdził Awit. – A agencja ochrony potwierdza, że nikt nie wyłączał alarmu, był aktywny przez całą noc.
Przez moment panowało milczenie. Słychać było tylko syk elektronicznego papierosa.
– Zdajemy sobie sprawę, jak to wszystko wygląda... – podjęła Angelika.
Chyłka pokręciła głową z obojętnością.
– Nie ma znaczenia, jak wygląda – powiedziała. – Liczy się to, jak będzie wyglądało w oczach sądu.
– Nie obchodzi cię...
– Czy odpowiadacie za zniknięcie własnej córki? Nie, mam to w dupie.
Spojrzała na nich badawczo, a potem schowała papierosa do kieszeni żakietu. Miała dość tego elektronicznego szajsu, ale postanowienie to postanowienie. Być może byłoby łatwiej je złamać, gdyby nie to, że wiązało się z pewnym wyzwaniem. Tydzień temu założyła się z Zordonem o to, kto dłużej wytrzyma. Jeśli przegra, będzie musiała zmienić dzwonek w telefonie – gitarowa solówka z Afraid To Shoot Strangers ustąpi miejsca jakimś bzdurnym rytmom Willa Smitha.
Szlezyngierowie patrzyli na nią jak na dziką, czekając, aż rozwinie myśl. Joanna jednak uznała, że powiedziała im wszystko, co powinni wiedzieć.
– Ogłady ci nie brakuje – odezwał się po chwili Awit. – Ale żona mnie uprzedzała.
– Nie wątpię.
Biznesmen podniósł się z kanapy i spojrzał na Joannę.
– Chcę cię jednak zapewnić, że prędzej poderżnę sobie gardło, niż pozwolę, żeby broniła nas osoba, która wątpi w naszą niewinność.
Chyłka zaklęła w duchu. Każdy klient – nawet ten winny jak ocet – odczuwał przymus, by przekonać obrońcę o swojej niewinności. Było to bzdurne podejście, ale z jakiegoś powodu kultywowane na całym świecie. Dopiero doświadczeni recydywiści podchodzili do sprawy szczerze. Zdarzali się też oczywiście tacy jak Awit. Stawiali ultimatum, licząc na to, że jeśli ich prawnik uzna ich za niewinnych, zostaną rozgrzeszeni.
Przez moment Szlezyngier i Chyłka krzyżowali spojrzenia. Potem adwokat powoli wstała.
– Nie pracuję w taki sposób – powiedziała. – Skupiam się na obronie, a nie na tym, co zaszło naprawdę.
Awit spojrzał bezradnie na żonę. Ta odpowiedziała mu wzruszeniem ramion.
– Jeśli chcesz sensacji, idziesz do dziennikarzy – dodała Joanna. – Chcesz skazania, idziesz do prokuratora. Chcesz obrony, idziesz do mnie.
– A do kogo mam się zgłosić po prawdę?
– Nie wiem.
Szlezyngier przeczesał ręką włosy.
– W takim razie nie widzę naszej dalszej współpracy – oznajmił.
– Awit...
– Nie – zaoponował, gromiąc wzrokiem małżonkę. – Nie pozwolę, żeby opluwał nas własny obrońca.
– Lepiej się do tego przyzwyczaj – poradziła Chyłka, zbliżając się o krok. – Od teraz każdy będzie na was pluł. Od mieszkańców okolicznych wsi, przez dziennikarzy, aż po oskarżycieli. Kwestią czasu jest, nim dla rodziny też staniecie się personae non gratae. Wszyscy po kolei się was wyrzekną, bo dowody nie obciążają nikogo innego, jak właśnie was.
– Jakie dowody? – zaprotestował Szlezyngier. – Nie ma tu żadnych śladów, niczego, co mogłoby wskazywać na przestępstwo. Do cholery, w ogóle nie ma śladu po naszej córce!
– Otóż to.
– Nie można nikogo oskarżyć bez dowodu – dodał Awit.
Chyłka obróciła się do aplikanta.
– Zordon, kolokwium.
– Słucham? – zapytał skonsternowany.
– Jak to idzie po łacinie?
– Musimy to teraz...
– Tak.
– Qui accusare volunt, probationes habere debent – odbąknął.
– Piękna sentencja, która ma tyle wspólnego z prawdą, ile stwierdzenie, że Kim Dzong Un naprawdę jest słońcem narodu – podsumowała Joanna. – A teraz opuszczamy ten lokal.
Kordian spojrzał na niedopitą kawę. Szlezyngierowie wyglądali tak, jakby nie do końca rozumieli, co się dzieje. Cóż, przyzwyczają się, uznała w duchu Chyłka.
– Schneller, aplikancie – dodała, ruszając w kierunku drzwi.
– Myślałem, że...
– Odpoczynek ci chodził po głowie? – zadrwiła. – A co ty jesteś, Dalajlama, żeby medytować? Prawnik jest od działania, a imitacja prawnika od pomagania mu w tym. Więc wstawaj i pomagaj.
Oryński niechętnie podniósł się z miejsca.
– Myślałem, że zażyjemy trochę snu – odburknął. – Prowadziłem pół nocy.
– Sen? Co to takiego?
– Chyłka...
– Masz na myśli ten moment, kiedy mrugam? – zapytała, a potem ponagliła go ruchem ręki i przeszła przez próg. Na odchodnym rzuciła jeszcze gospodarzom, by nie rozmawiali z policją pod jej nieobecność.
Ciąg dalszy w wersji pełnej