- promocja
Zaginiona - ebook
Zaginiona - ebook
Autorka bestsellerowej "Idealnej niani" powraca z nowym thrillerem!
Jest czwarty lipca i całe miasteczko zebrało się przy lokalnym basenie. W to skwarne popołudnie my,
samotne matki, nie mieszamy się z tamtymi kobietami – tymi, które mają idealne życia i szczęśliwe małżeństwa.
Kobietami takimi, jak Sabine Miller. Ale kiedy Sabine posyła mi pełne desperacji spojrzenie z drugiego końca basenu, krew zastyga mi w żyłach...
Gdy podbiegam do tylnej furtki, znajduję tylko srebrną bransoletkę z wisiorkiem, którą upuściła po drodze.
Przekonuję samą siebie, że wyobraziłam sobie tę sytuację aż do chwili, gdy pojawia się mąż Sabine.
Kiedy uświadamia sobie, że zniknęła, od razu dzwoni na policję. „Ktoś groził Sabine” oznajmia. „A teraz ją porwali”.
Prawda jest taka, że byłam ostatnią osobą, która widziała ją żywą. Teraz policja pojawia się przed moimi drzwiami i zadają pytania.
Jestem przerażona, że dowiedzą się, co zaszło wiele lat temu między mną a Sabine. Coś, o czym nigdy nikomu nie powiedziałam.
Ale muszę to komuś wyznać. Potrafisz dochować tajemnicy?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-657-1 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Sabine! – Słyszę za sobą krzyk, groźba niosąca się wrzaskiem po lesie.
Gałęzie szarpią mnie za ramiona, ich ostre końce rozrywają mi ubranie i wyrywają włosy. Gdybym zatrzymała się, żeby spojrzeć na swoje ciało, zobaczyłabym krew.
Ale nie mogę stanąć, nie mogę martwić się o rozcięcia na skórze, bo oni się zbliżają – są za blisko. Znajdą mnie. Powalą mnie na ziemię i wtedy…
Serce tłucze mi się o żebra, zaschło mi w ustach, a jedyne, co czuję, to strach. Rzucam się do przodu, ale ciężko jest zobaczyć coś w ciemności.
Kolejna gałąź smaga moją twarz, bolesne cięcie przez policzek, odwracam się, zataczam, ziemia unosi się i opada pod moimi stopami, każdy korzeń grozi mi przewróceniem.
Uderzam w coś twardego – moja kostka roztrzaskuje się o kamień, następuje okropny chrzęst i wylatuję do przodu. Moje ciało miota się w powietrzu, aż opadam płasko na brzuch, moje dłonie ślizgają się po liściach, a ziemia wchodzi pod paznokcie. Z ust wyrywa mi się krzyk.
Ale to niejedyny odgłos. W oddali trzaskają gałęzie. Słyszę ciężkie kroki tego, kto mnie goni.
Gdzieś nad drzewami rozbłyskują fajerwerki. Kiedyś myślałam, że fajerwerki były ładne…
Podnieś się! Wstań! Krzyczę na siebie, walcząc, żeby podnieść się na nogi. Strach przejmuje nade mną władzę, zmęczenie również, a moje gorączkowe oddechy wypełniają uszy. Ale muszę biec dalej.
Znajdź pomoc. Ruszaj się. Ratuj siebie, Sabine. Te myśli powtarzają się w mojej głowie.
Kolejne spojrzenie w nocne niebo.
Nie umrzesz w ciemności.ROZDZIAŁ 1
Erica
Sobota, basen
Siedzą tam. Na brzegu basenu sąsiadów, Sabine i jej ekipa ze swoimi ręcznikami z monogramami i szklankami z inicjałami na bokach. Na jej widnieje SLM, jak Sabine Lorelei Miller, na wypadek, gdyby ktoś omyłkowo zabrał jej drinka. Wszystko opatrzone monogramem: wizytówka kobiet z południa.
Trudno jest nie zauważyć trzech kobiet, leżących ramię w ramię na leżakach, w pasujących do siebie zielonych daszkach przeciwsłonecznych i z włosami ściągniętymi w kucyki: włosy Moniki są kruczoczarne, Sabine ma miodowy blond, a Carol – naturalnie rude.
Ich ulica nosi nazwę Honors Row. Nie moja, ich. Mieszkamy w tym samym sąsiedztwie, ale poruszamy się w zupełnie innych kręgach. Te inne kobiety, jak je nazywaliśmy. Te piękne, były wszystkim, o czym marzyłam. Kiedyś chciałam być taka jak one, mieć ich pieniądze i szczęście, żyć, śmiać się i bawić, cieszyć się idealnym małżeństwem. Ale już nie teraz.
Moja córka zamyka za mną furtkę do basenu, metal głośno uderza o słupek, a ja odrywam wzrok od Sabine i wracam do teraźniejszości i przyjęcia mojej rodziny nad basenem z okazji Czwartego Lipca.
Nasza grupa wciska się na patio: ja i dwójka moich dzieci, zgrzani i spoceni od ciągnięcia toreb przez betonowy parking, a także moja najlepsza przyjaciółka Tish i jej pięcioletni syn Charlie. Ma zaróżowione i poplamione od gorąca policzki, a rączki wciśnięte w pływaczki.
– Erica, weź to, dobrze? – pyta Tish, wypakowując jeden z makaronów basenowych dzieciaków, żeby móc lepiej złapać lodówkę na kółkach. Jedno z nich jest odwrócone w przeciwną stronę do chodnika i odnotowuję w pamięci, żeby jak najszybciej wymienić lodówkę.
Wpycham makaron pod ramię, ale czuję, że wyślizguje mi się, bo jestem już obładowana trzema płóciennymi torbami, a kluczyki do samochodu zwisają mi z palca, więc popycham makaron w stronę mojej jedenastoletniej córki. Lydia bierze go bez słowa, jest zbyt zajęta przeczesywaniem wzrokiem basenu w poszukiwaniu przyjaciół.
Również się rozglądam. Na basenie jest pełno ludzi, ale kto mógłby ich winić za przyjście tutaj? Nie bez powodu lipiec w Huntsville w Alabamie jest nazywany Przedsionkiem Piekieł. Nasza okolica, położona u podnóża Appalachów, nocą skrywa się w cieniu Monte Sano, a domy rozstawione są wzdłuż wielkiej doliny. Ale w ciągu dnia, a zwłaszcza latem, nie istnieje nic tylko skwar.
Oślepiające słońce odbija się od betonu, woda błyszczy elektryzującym błękitem. Macham głową, żeby okulary zsunęły mi się z czoła i zakryły oczy. Wielki termometr wiszący na ścianie domku klubowego pokazuje temperaturę mogącą swobodnie zapewnić udar – trzydzieści pięć stopni Celsjusza. Jest piąta po południu. Jeszcze trzy godziny do zachodu słońca.
Przyjechaliśmy tutaj głównie ze względu na wieczorny pokaz fajerwerków. Czwarty Lipca, wtedy możemy spędzić czas nad basenem i podziwiać sztuczne ognie rozświetlające niebo, z twarzami skierowanymi w górę, klaszcząc i wiwatując. Co roku w naszej okolicy dają z siebie wszystko i w tym nie będzie inaczej. Mówi się, że fajerwerki będą jeszcze okazalsze niż ostatnim razem, a na przyjęcie zaproszono każdego – o ile zapłacił składkę członkowską. Tę składkę, na którą, muszę przyznać, odkładałam miesiącami.
Grupa dzieci ustawia się w kolejce, żeby pomalować sobie twarze. Mają na sobie kostiumy kąpielowe we wzór amerykańskiej flagi i trzymają w dłoniach lizaki lodowe, topniejące w słońcu. Menedżerka klubu przechodzi obok w niebiesko-białej sukni i woła: „Szczęśliwego Czwartego Lipca!”, a my odpowiadamy tym samym.
Wszyscy są tacy radośni i wiem, że zapamiętam ten moment. Zatrzymuję się akurat w chwili, gdy fajerwerki wypełniają niebo.
Tish idzie przodem, jej długie blond włosy są związane w niedbały kok, maleńkie kosmyki kręcą się na jej czole. Idziemy za nią i tak rozpoczyna się nasz proces szukania dla siebie miejsca. Stolik byłby najlepszy, leżaki nawet jeszcze lepsze, ale o tak późnej porze i z zaplanowanymi na wieczór fajerwerkami będziemy mieć szczęście, jeśli znajdziemy choć jedno krzesło.
Kiedy jesteśmy w połowie drogi, pot spływa mi za uszami, a Taylor, moja młodsza córka, która ma siedem lat, ciągnie za kucyk gładko zaczesany na czubku głowy. Nasze klapki stukają rytmicznie na betonie, gdy stopniowo przedzieramy się przez tłum.
Tish wymija płaczące dziecko, którego pielucha kąpielowa może w każdej chwili pęknąć. Mężczyzna smaruje syna kremem przeciwsłonecznym od stóp do głów, dziecko nadyma policzki, wstrzymując oddech. Muzyka dudni z klubowych głośników, odtwarzając najnowsze hity, dzieciaki mkną po zjeżdżalni, każde krzyczy głośniej niż poprzednie, a matki na dole odsuwają swoje machające rączkami pociechy.
Tish zauważa krzesło, pędzi do niego i stawia swoje torby, jakby wbijała flagę. Czym prędzej również odkładam swoje rzeczy, zanim rozejrzę się po okolicy, a dokładniej kawałku betonu, który zaanektowałyśmy. Kolejne krople potu spływają mi po czole, więc sięgam do tyłu, zawiązując mocniej supeł na karku.
Kolejne spojrzenie na kupkę ręczników leżących u naszych stóp. Jedno krzesło. Pięć osób.
Ale Tish już rusza. Zauważyła krzesło, którego jedna z rodzin widocznie już nie używa i pyta uprzejmym głosem, który słyszałam u niej podczas niezliczonych spotkań budżetowych w pracy, czy możemy je wziąć. Kobieta zgadza się, nawet nie podnosząc wzroku znad czasopisma.
Tish ciągnie krzesło do nas.
– Piwo dla mnie – mówi.
Z szerokim uśmiechem wyjmuję z lodówki dwa Blue Moon i wsuwam je do schładzaczy, wrzucając nakrętki do torby, gdy obie bierzemy długi łyk. Ale przed nami nasz przychówek zaczyna się niecierpliwić, są już gotowi, by rozpierzchnąć, więc odstawiam butelkę i podaję Tish krem z filtrem 50.
Pracujemy z zapałem, smarując nasze dzieci kremem, szczególną uwagę poświęcamy wrażliwej skórze pod oczami, a zwłaszcza piegowatemu noskowi Charliego. Lydia nalega, że chce zrobić to sama i ostrożnie rozprowadza krem po twarzy, z precyzją kogoś, kto zapewne eksperymentował z moimi kosmetykami w domu. Zatrzaskuje korek i tyle, zrobione.
Tish i moje córki są zżyte, zupełnie jak ja z jej synem, Charliem. Praktycznie jest dla nich ciocią, zna je, odkąd były małe i jest stałym elementem naszego życia. Ona i Charlie mieszkają tuż za rogiem i często do nas wpadają. Obie jesteśmy rozwiedzione, więc ten chaos również jest dla nas czymś wspólnym. Pracujemy też w tej samej branży, w przedsiębiorstwie związanym z obronnością, a stanowiska te dostałyśmy po latach pracy dla rządu, chociaż ostatnio czuję się tym wszystkim coraz bardziej znudzona. Od niedawna coś ciągle mnie rozprasza.
Taylor wierci się, żeby uciec z mojego uścisku, ma ramiona pokryte białymi smugami kremu, który próbuję wsmarować.
– Jesteś gotowa – mówię jej, więc rozluźnia ramiona, ale wtedy nakładam jeszcze jedną porcję na jej kark, co sprawia, że piszczy.
– Przestań! – Uśmiecha się bezzębnie.
Klepię córkę żartobliwie po pupie, a potem Charliego w tył nóg.
– Uciekajcie. Idźcie popływać. – Śmieję się.
Dwoje młodszych pędzi w stronę płytkiego brzegu z zabawkami wodnymi w dłoniach. Lydia biegnie poszukać przyjaciół w pobliżu trampoliny.
Siadam z powrotem, wypuszczam oddech i pragnę, by wreszcie ogarnął mnie spokój. Ale nie wiedziałam, jak krótkotrwałe to będzie.ROZDZIAŁ 2
Sabine Miller wstaje. To nic wielkiego, wszyscy raz na jakiś czas podnoszą się z krzeseł, żeby pójść do łazienki, kupić coś w klubowej kawiarence, pochodzić i porozmawiać ze znajomymi – ale ona wychodzi przed fajerwerkami. Nakłada białą sukienkę i zsuwa ją w dół talii, wsuwa jedną stopę w klapek, a potem drugą. Zabiera swoje czasopismo, szklankę i kluczyki do samochodu, po czym powiedziała coś do Moniki i Carol. Jej przyjaciółki skinęły, żeby usiadła z powrotem.
Pokazuje w stronę parkingu, a potem na coś w oddali, może na dom. Kobiety krzywią się, ale Sabine podnosi lodówkę, jakby zapewniała je, że uzupełni tylko napoje i zaraz do nich wróci. Carol potrząsa szklanką – pustą – a Monica rzuca żart, który rozśmiesza całą trójkę.
Monica i Carol mają na sobie prawie identyczne dwuczęściowe kostiumy, takie ze skręconymi biustonoszami bez ramiączek, które uwydatniają ich umięśnione brzuchy i ramiona. Ćwiczą pilates tak często i robią tyle kilometrów pieszo po Green Cove, że zasłużyły na te ciała, Sabine również. W większość poranków widzę całą trójkę idącą w szybkim tempie w stronę rezerwatu przyrody, ich kucyki i zielone daszki podskakują w jednym rytmie, podczas gdy ja zmierzam do pracy. Mam szczęście, jeśli uda mi się wyrwać na krótki jogging w weekendy.
Odwracam wzrok i siadam obok Tish. Kładzie stopę na krzesło i marszczy brwi, patrząc na lakier do paznokci w kolorze Dark Raven, który zaczął już odpryskiwać.
Słońce pali nas w głowy, a jako że nie miałyśmy tyle szczęścia, by usiąść pod parasolem, pot spływa mi po plecach i wsiąka w materiał mojej sukienki, która przywiera do skóry. Ale wiem, że posiedzimy jeszcze trochę dłużej. Robimy tak za każdym razem – puszczamy dzieciaki do basenu, dokańczamy piwa i same wskakujemy do wody.
Głęboki śmiech dobiega do moich uszu i podnoszę wzrok. To jeden z tatusiów, Tom Humphries, skacze na bombę przy głębszym końcu. Tom sprzedaje tyle nieruchomości, że może sobie pozwolić na utrzymanie domu przy Honors Row, jego nieskazitelne podwórko otrzymało ostatnio nagrodę Ogrodu Miesiąca, a jego żona Genevieve jest odpowiedzialna za rozsyłanie z precyzją nauczycielki newslettera do mieszkańców Green Cove. W ostatnim ogłaszała wzrost opłat dla właścicieli domów, pieniądze te są prawdopodobnie niezbędne do utrzymania porządku w okolicy i bez mała dziesięciu kilometrów malowanego płotu. Ale jestem prawie pewna, że opłacany jest z tego również wodospad przy wjeździe na Honors Row. Genevieve rozciąga się na krześle, a jej idealnie pomalowane paznokcie u stóp są wycelowane w słońce.
Zauważam też Jeffa Maddoxa, sąsiada mieszkającego dwie ulice ode mnie. Klęczy przy brzegu basenu i pomaga córce z pływaczkami. Kiedy mnie dostrzega, macha niezręcznie, a ja odpowiadam w podobny sposób.
Ja i Jeff raz poszliśmy na randkę. Wyszło niespecjalnie, główną atrakcją wieczoru był wspólny talerz kurczaka w curry w lokalnej tajskiej knajpce. Rozmowa z Jeffem była jak brodzenie w błocie. Pogawędka o pogodzie byłaby łatwiejsza, a może o trawniku, bo często widzę go z kosiarką w weekendy.
Po tym powiedziałam Tish, że nigdy więcej nie pójdę na randkę z sąsiadem. Już wystarczająco kiepskie jest to, że możemy wpaść na siebie nad basenem, ale przejeżdżanie obok siebie albo spotykanie się w sklepie?
Zamiast tego zaczęłyśmy korzystać z aplikacji randkowych i efekt był dużo lepszy. Tish poznała kogoś mieszkającego jakieś dwadzieścia minut od nas, w Harvest. Jest rozwiedziony i ma dzieci w podobnym wieku, co Charlie. Ale ostatnio ją wystraszył, mówiąc o drugich szansach i ponownym ożenku Tish zapewnia mnie, że działają powoli. A ja właśnie zaczęłam spotykać się z facetem imieniem Terry. W zeszłym tygodniu trochę ze sobą pisaliśmy przed pierwszą randką. Mam nadzieję, że w przyszły weekend spotkamy się znowu. Terry jest rozwiedziony, nie ma dzieci, sprzedaje oprogramowanie dla firmy technologicznej. Przynajmniej śmieje się z moich żartów, czego Jeff Maddox nie był w stanie zrobić.
Słyszę odgłos trampoliny i tym razem to Lydia, gotowa do skoku zatyka palcami nos i unosi jedną rękę nad głowę. Wskakuje do wody z pluskiem, a kiedy wypływa na powierzchnię, odwraca się do mnie, mruga, żeby pozbyć się wody i uśmiecha się szeroko. Wiwatuję, a Tish podnosi wzrok i również zaczyna klaskać.
Ktoś krzyczy od strony głębszego końca – to Carol. Przykłada zwiniętą dłoń do ust i woła do córki:
– Skocz z łabędzia! – A potem łapie Sabine za ramię i trzyma mocno, nalegając żeby popatrzyła, zanim pójdzie.
Córka Carol wciąga się na dmuchanego łabędzia, podnosi się na nogi, przez chwilę łapie równowagę, a potem skacze do wody z przewrotem, gdy dmuchana zabawka odskakuje i sunie przez wodę. Dziewczyna wypływa na powierzchnię.
– Grzeczna dziewczynka! – krzyczy Carol, a jej młodsza córka wdrapuje się, żeby oddać skok.
Monica mówi coś do Sabine i obie uśmiechając się, patrzą na synów Moniki, dryfujących leniwie na materacu w pobliżu. Żaden z nich nie podnosi głowy, żeby spojrzeć, co się dzieje. Sabine nie ma dzieci.
Sabine poprawia na ramieniu pasek od przenośnej lodówki i posyła koleżankom całusa, na jej nadgarstku błyszczą srebrne bransoletki, jedna z jasnoniebieskim wisiorkiem. Odbija się od niego promień słońca. Koleżanki również posyłają jej całusa, ale robią to niedbale. Czym prędzej odwracają głowy, żeby obejrzeć skok drugiej z dziewczynek.
Sabine waha się przez chwilę. Chce coś powiedzieć, ma skupiony wzrok, rozchylone usta, jakby jakaś myśl przelatywała jej przez głowę. Ale moment mija, a jej twarz jest bez emocji. Przyjaciółki nie zwracają już na nią uwagi.
Patrzy w dół na swoje stopy, na wodę. Na drugą stronę basenu. Nasze spojrzenia się spotykają.
Wstrzymuję oddech, zamieram w miejscu. Ale nie odwracam wzroku.
To tylko zbieg okoliczności, nic więcej. Akurat znalazłam się na linii jej wzroku. Wpatruje się w coś w oddali, w kogoś stojącego za mną albo nowe rośliny zasadzone przy bramie.
Ale nie, nie można tego z niczym pomylić. Znajdujemy się dokładnie naprzeciwko siebie, w niewielkiej odległości – niecałe cztery metry – więc mogę z pewnością stwierdzić, że patrzy wprost na mnie. Jej uśmiech znika i zastępuje go coś twardego. Drgnięcie. Błaganie i ból.
I coś jeszcze – może to sobie wyobrażam – czy ona wygląda na przerażoną?
Czuję dreszcze na skórze głowy, ta chwila przecina czas. Spojrzenie trwa zaledwie kilka sekund, ale jest wystarczająco długie. Uczucie niepokoju spływa mi po kręgosłupie, aż jedyne, co pragnę zrobić, to wyswobodzić się od jej spojrzenia i odwrócić wzrok.
Coś właśnie zaszło między nami – nie mam pojęcia co, ale jestem pewna. Pomyślała o czymś. Przypomniała sobie coś. I tylko ja dostrzegłam ten cień na jej twarzy.
Ale co, Sabine?
Co mogłoby być nie tak z twoim życiem? I dlaczego spojrzałaś na mnie? Żyjemy w zupełnie różnych światach. Ty mieszkasz na Honors Row, a ja nie. Nie chadzamy na te same przyjęcia. Jedyne, co mamy wspólnego, to ten basen w sąsiedztwie.
Ale nie jest mi dane zapytać, bo Sabine odwraca głowę i już jej nie ma, furtka zatrzaskuje się za nią.
I prawdę mówiąc, gdybym za nią zawołała, nie jestem pewna, czy powiedziałaby mi cokolwiek. Nie jestem kimś, komu chciałaby się zwierzyć. Pomimo gorąca nagle robi mi się zimno.
*
– Drogie panie, czy ona jest tutaj? Widziałyście ją?
Jestem po drugiej stronie basenu, stoję w kolejce z dziećmi, które od godziny błagały o malowanie twarzy. Mark Miller, mąż Sabine, zmierza dokładnie do miejsca, w którym siedzą przyjaciółki jego żony, a kiedy tam dociera, nie mogę się powstrzymać i wychylam się, żeby posłuchać. Nie potrafię zapomnieć spojrzenia, które mi posłała.
Jest coś jeszcze, bransoletka, którą znalazłam niedaleko furtki. Srebrna, z jasnoniebieskim wisiorkiem, bardzo przypominająca tę, którą miała na nadgarstku. Kolejny dziwny zbieg okoliczności – akurat ja ją znalazłam, chociaż wokół furgonetki z lodami kręcił się tłum ludzi, głównie dzieci błagające rodziców o pieniądze.
Jakim cudem ta bransoletka spadła? Czy zahaczyła się o pasek lodówki, którą Sabine niosła na ramieniu i zapięcie się poluzowało? A ona w pośpiechu nie usłyszała, jak upadła na ziemię?
Teraz bransoletka leży w mojej torbie. Myślę sobie, że oddam ją Sabine, kiedy wróci. Mogę podać ją szybko albo zostawić na krześle, kiedy jej przyjaciółki nie będą patrzeć. Nie musimy rozmawiać.
Ale Mark przysiadł teraz na brzegu krzesła Sabine i wygląda kompletnie nie na miejscu, w spodniach khaki, krawacie i koszuli. Ma amerykańską flagę przypiętą do kieszonki, jak człowiek w ciągłym trybie kampanii.
Podnosi swoje buty – brązowe, skórzane mokasyny, wyglądające na drogie, ale nagle uświadamia sobie, że włożył stopy w kałużę wody. Nie spuszcza wzroku z przyjaciółek Sabine.
Mark Miller, nasz komisarz okręgowy, ubiega się o kolejną kadencję na jesieni, a bilbordy zdobią całą okolicę, jego złociste włosy i lśniące, białe zęby błyszczą z każdego rogu, a reklama radiowa obiecuje dalsze zrozumienie dla samorządu. Wybory odbywają się w listopadzie i jak dla mnie to pewniak. Wielu naszych sąsiadów głosuje na niego.
Jest poważny, ale bardzo lubiany. Błyszcząca gwiazda lokalnej polityki, która nie popełnia żadnych błędów. Stworzenie nowego oddziału chirurgii w lokalnym szpitalu to jego główne osiągnięcie, a do tego zapewnił wzrost ekonomiczny, utrzymujący się przez ostatnich kilka lat. Kilka firm ogłosiło przeniesienie kwater głównych do Północnej Alabamy, a co za tym idzie, stworzenie nowych miejsc pracy. Mark Miller jest wszystkim, a nawet więcej niż tym, czego mogłoby się chcieć od komisarza okręgowego. Nie szkodzi też, że jest zabójczo przystojny.
– Sabine? – pyta Monica, a Mark czeka na odpowiedź.
– Tak. Jest tutaj, prawda?
– Tak, ale… – Pochyla się i klepie Carol po ramieniu. – Poszła do domu, prawda, Carol? Chyba mówiła, że tam właśnie idzie?
Carol przechyla głowę na bok.
– Poszła przynieść nam napoje. – Zerka na zegarek. – Ale to było godzinę temu.
Mark przykłada telefon do ucha.
– Nie odbiera. Dzwoniłem kilka razy i nic. – Kiwa w stronę Moniki i pyta – Możesz spróbować?
Przede mną zwalniają się dwa krzesła, a Taylor i Charlie podskakują do przodu. Taylor wskazuje na jedno ze zdjęć i mówi: „A może to?” albo „A może biedronka?”, a ja tylko słabo kiwam głową, niepewna, czy pyta mnie, czy Charliego, a może nastoletnią dziewczynę, która maluje twarze, bo mam przechyloną głowę i jestem boleśnie świadoma, że wciąż podsłuchuję.
Monica marszczy brwi.
– Ode mnie też nie odbiera. Może wyciszyła dźwięki.
Carol wzrusza ramionami.
– A może poszła do sklepu i zostawiła telefon w samochodzie.
– Myślałam, że miałeś być w pracy? – mówi Monica.
– Byłem, ale skończyłem wcześniej – odpowiada. – Pomyślałem, że będzie miło, jeśli dołączę do was i zrobię Sabine niespodziankę. Przyjdę i razem obejrzymy fajerwerki.
– Jesteś taki dobry – stwierdza Monica. – Taki kochany. Franka to nie obchodzi.
– Teda też nie – dodaje Carol.
Podnosi telefon i próbuje ponownie.
– Dlaczego nie odbiera? – Długa, ciężka pauza, kiedy wpatruje się w basen. – Myślę, że coś jest nie tak.
Kobiety nie odpowiadają i jest coś upiornego w tej ciszy. Carol prostuje ramiona. Włoski na moim karku stają dęba z niepokoju.
– Ubiegłej nocy – zaczyna Mark. – Była przestraszona.
Monika kręci głową.
– Wszystkie jesteśmy przestraszone. – Pociera coś leżącego na ręczniku, a jej palce przyciskają to jeszcze mocniej. – Nic jej nie będzie.
Mark wstaje.
– Coś jest nie tak. Idę do domu. Muszę sprawdzić.
Wyciąga do niego rękę, ale on się odsuwa, wygląda na zmartwionego.
– Nie spróbują ponownie – mówi Monika.
Ale Mark nie wygląda na przekonanego. Jego zwykle pewna siebie twarz teraz wydaje się przerażona. Prawie szeptem odpowiada:
– Wiesz równie dobrze, jak ja, że nie powinna iść do domu sama.