Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zaginione - ebook

Data wydania:
13 października 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zaginione - ebook

Helena została w dzieciństwie porzucona przez matkę. Kobieta uciekła z Polski z ormiańskim lekarzem z nadzieją, że wkrótce dołączy do niej też córka. Na skutek nieprzewidzianych okoliczności tak się nie stało i po latach Helena decyduje się wyruszyć do Armenii śladami matki.

Albina, ciotka Heleny i znana pisarka, odmawia siostrzenicy pomocy. Kobieta powraca jednak wspomnieniami do przeszłości, losów swojej siostry Anny i tajemnicy rodzinnej. Sama nie zdaje sobie sprawy, że zna jedynie połowę prawdy.

Czy Helenie uda się ją odkryć na pograniczu Europy i Azji? Czemu jej matka uciekła? Czego się obawiała? Kim był mężczyzna, który zabrał ją ze sobą?

„Zaginione” przedstawiają zawiłe losy rodziny, w której dominują obłuda, ignorancja i nienawiść, oraz dziewczyny tęskniącej za matczyną miłością.

Magda Louis, autorka bestsellerowej powieści „Moja rodzina na piętrze”, po raz kolejny udowadnia, że jej historie rodzinne potrafią wzruszyć do łez.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-0238-643-1
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ALBINA

Przy­szła do mnie wcze­śnie rano. Idąc w kie­runku drzwi, po­ża­ło­wa­łam, że nie po­zwo­li­łam za­mon­to­wać wi­zjera prysz­cza­temu mło­dzień­cowi prze­ko­nu­ją­cemu mnie spod daszka bejs­bo­lówki, że jesz­cze będę miała ta­kich go­ści, któ­rych nie ze­chcę wpu­ścić za próg. Otwo­rzy­łam drzwi przed młodą ko­bietą w żół­tym płasz­czu za­pi­na­nym na wiel­kie czarne gu­ziki. Nie wi­dzia­łam He­lenki wiele lat, na­wet jej zdję­cia nie wi­dzia­łam, ale po­zna­łam ją od razu. Za młoda była, aby wie­dzieć, że ta­kie wi­zyty pa­sują do nocy. Tylko w ciem­no­ści lub na łożu śmierci, kiedy do­tyka więk­szy strach, ustaje na­trętne pra­gnie­nie cią­głego wa­dze­nia się ze świa­tem o jego pę­pek i na krótką chwilę uchyla się furtka do kra­iny ła­god­no­ści. Nie wiem, co po­ja­wiło się na mo­jej twa­rzy pierw­sze, za­sko­cze­nie czy ulga?

– Jadę do Ar­me­nii szu­kać matki – po­wie­działa. – Chcia­łam się cze­goś do­wie­dzieć przed wy­jaz­dem. Mogę wejść?

Bez dzień do­bry, bez słówka wy­tłu­ma­cze­nia się z tego po­ran­nego naj­ścia, głowę tylko lekko spu­ściła, pół ukłonu, pół nie­chęci. Na ra­dość ze spo­tka­nia nie było czasu, po­sta­no­wiła uda­wać po­śpiech, że­bym nie miała żad­nej przy­jem­no­ści z nie­spo­dzie­wa­nej wi­zyty po la­tach głu­chej nie­obec­no­ści. Po­szła za mną w głąb miesz­ka­nia. Na ku­chen­nym stole stała szklanka her­baty i le­żały dwa bisz­kopty, moje die­te­tyczne śnia­da­nie. He­lena nie chciała po­czę­stunku, za­pięta w błysz­czą­cym nie­prze­ma­kal­nym płasz­czu usia­dła z da­leka ode mnie, su­rowo wy­pro­sto­wana, jak urzęd­niczka skar­bówki, która przy­szła na kontro i ca­łym cia­łem ob­wiesz­cza nie­złom­ność. W ta­kim ma­łym po­miesz­cze­niu nie­wiele można ode­grać czy ukryć. Wi­dać pod­skórną pre­ten­sję, ner­wo­wość, od­gry­ziony mi­nutę wcze­śniej frag­ment pa­znok­cia. Le­d­wie drgniesz, wszystko wy­cho­dzi na wierzch.

– Do Ar­me­nii... A twój oj­ciec wie? – za­py­ta­łam, choć mnie to nie in­te­re­so­wało.

Za­miast od­po­wie­dzieć, się­gnęła do torby le­żą­cej obok nogi jak po­słuszny pies.

– Po­do­bno masz li­sty – po­wie­działa. – By­łoby mi ła­twiej szu­kać, gdy­byś mi je dała.

Taka wielka torba na trzy li­sty? Za­pa­trzy­łam się na wzorki bie­gnące zgod­nie z li­nią zamka, jo­dełki prze­pla­tane złotą nitką, ka­wał skóry spięty me­ta­lową klamrą. Po­lu­zo­wała gu­zik płasz­cza, opa­lona szyja za­częła od­dy­chać swo­bod­niej. Jej matka też miała taką cienką szyję, choć kiedy wi­dzia­łam ją po raz ostatni, miała kilka lat mniej niż He­lena te­raz.

He­lena była atrak­cyjna we­dle współ­cze­snych ka­no­nów piękna. Usta zbyt spuch­nięte, nos ostro za­koń­czony, ciemne, nie­wy­re­gu­lo­wane ściegi brwi nad głę­boko osa­dzo­nymi oczami, wy­sta­jące ko­ści po­licz­kowe, wy­su­nięta szczęka, mocna jak dziób ptaka. Ja­sne włosy nie­równo przy­strzy­żone, każde pa­smo in­nej dłu­go­ści w kilku od­cie­niach brązu i złota, prze­dzie­lone na czubku głowy od­sła­niały wy­so­kie, gład­kie czoło.

– Sama je­dziesz? – za­py­ta­łam, oglą­da­jąc ją so­bie do­kład­nie, pod mi­kro­sko­pem.

– Tak, nie je­stem z na­tury stra­chliwa. Dasz mi te li­sty? – Nie­cier­pli­wie wy­rzu­cała słowa, oszczęd­nie, bro­niąc się przed na­wią­za­niem kon­wer­sa­cji. Od­mie­rzyła zda­nia, ja­kie mu­siała wy­po­wie­dzieć, za­nim tu przy­szła i trzy­mała się planu.

Torbę trzy­mała na ko­la­nach w po­go­to­wiu. Stra­szyła mnie ta torba. Mo­głam wstać, po­drep­tać do po­koju, z pu­dełka po bu­tach wy­jąć po­pla­mione żół­cią czasu ko­perty, za­ję­łoby mi to kilka mi­nut. Mo­głam je przy­nieść do kuchni, uło­żyć na kra­cia­stym ob­ru­sie we­dług dat, po­zwo­lić, aby je so­bie naj­pierw obej­rzała, do­tknęła atra­mentu na li­ter­kach Ko­chana Sio­stro, spraw­dziła pod­pis – Ania. Po­cze­ka­ła­bym, aż prze­czyta li­nijkę za li­nijką wy­zna­nia i roz­terki matki, prze­dzie­lone krop­kami, prze­cin­kami, pod­kre­ślo­nymi wy­ra­zami szcze­gól­nego zna­cze­nia, wy­krzyk­ni­kami na ostat­niej stro­nie. Tych wy­krzyk­ni­ków na­li­czy­łaby dzie­sięć. Dawno do nich nie się­ga­łam, bo i po co?

– Nie mam li­stów Ani – za­czę­łam z wes­tchnie­niem żalu. – Prze­pro­wa­dza­łam się kilka lat temu, dużo rze­czy wtedy zgi­nęło. Po­ma­gali mi sy­no­wie są­sia­dek, roz­trze­pane chło­paki, no­sili pu­dła we trzech, rzu­cali byle gdzie, za­wa­dzali bu­tami. Część się roz­kle­iła, ubra­nia wy­pa­dły na schody, kie­liszki się po­tłu­kły. Same straty, tak że nie­stety.

He­lena odło­żyła torbę na pod­łogę. Ze­gar za­czął ty­kać tak gło­śno, że mu­sia­łam zro­bić tro­chę ha­łasu szklanką i ły­żeczką, żeby nas ten stu­ka­jący mia­rowo czas nie ogłu­szył. Nie mia­łam za­miaru brać ze­gara z ku­kułką, ale są­siadka mnie na­mó­wiła, weź, ra­dziła, stary, a w ta­kim do­brym sta­nie, może coś jest wart? Kiedy się czło­wiek prze­nosi z du­żego domu do ma­łego miesz­ka­nia, musi się bez­względ­nie obejść ze sprzę­tami. Z wiel­kich, wy­so­kich prze­strze­nie mi­gro­wa­łam do cia­snoty, gdzie na­wet dwu­drzwiowy kre­dens się nie mie­ścił ani rzeź­bione łoże czy stół na dwa­na­ście krze­seł. Je­den ob­raz za­brał całą ścianę, szafa wy­peł­niła po­kój tak skrzęt­nie, że mu­sia­łam się prze­ci­skać, aby nie za­ha­czyć ko­la­nami, idąc do okna, ta­le­rze i szkło upy­cha­łam na­wet w ła­zience, za­nim nie uszczu­pli­łam za­staw i ser­wi­sów do mi­ni­mal­nych roz­mia­rów do­sto­so­wa­nych do jesz­cze mniej­szych po­trzeb.

– Nie mogę uwie­rzyć, że to ty, He­lenko. Co się z tobą działo? Gdzie miesz­kasz? Tyle bym chciała wie­dzieć – pa­pla­łam, bo­jąc się, że mnie za­ata­kuje, zmie­nia­łam kie­ru­nek, wtrą­ci­łam na­wet kilka ba­na­łów o po­go­dzie. Więk­szość mo­ich py­tań po­zo­sta­wiła bez od­po­wie­dzi. Kiedy za­py­ta­łam o pracę, ode­zwała się wresz­cie.

– Je­stem na­uczy­cielką ję­zyka ro­syj­skiego. Wy­da­łam też książkę. – W jej gło­sie nie było ani jed­nej przy­ja­znej nuty.

– No, pro­szę. Gra­tu­luję! O czym? – Unio­słam się na krze­śle pod­eks­cy­to­wana. He­lena spoj­rzała mi w oczy.

– O skrzyw­dzo­nych dzie­ciach.

– Ach. – Wes­tchnie­nie prze­szło w stwier­dze­nie. – Ach, tak.

Już się pew­nie zo­rien­to­wała, że nie mam zdol­no­ści, którą na­tu­ral­nie przy­swaja so­bie więk­szość lu­dzi – kła­ma­nia w żywe oczy. I nie cho­dzi tu o wiel­kie kłam­stwa, które przy po­li­tyce, pie­nią­dzach czy re­li­giach się kocą, ale ta­kie drobne, po­spo­lite, wy­gła­szane kilka razy dzien­nie, od­ru­chowe prze­twa­rza­nie prawdy w nie­prawdę bez an­ga­żo­wa­nia su­mie­nia.

– Wi­dać za­cię­cie do li­te­ra­tury mamy ro­dzinne – po­wie­dzia­łam.

– Za­cię­cie? – rzu­ciła po­gar­dli­wie – Co to za słowo?

Roz­mowę prze­rwała skoczna me­lo­dyjka mo­jego te­le­fonu. Pod­nio­słam się ciężko z krze­sła, te­le­fon le­żał na pa­ra­pe­cie. Nie­znany nu­mer wy­świe­tlił się i znikł.

– Nie od­bie­rasz? – za­py­tała.

– Nie mam w zwy­czaju ga­dać z ob­cymi – od­par­łam. Chyba jej się spodo­bała moja re­ak­cja, bo spoj­rzała na mnie życz­li­wiej. Za­pro­po­no­wa­łam kawę lub kie­li­sze­czek cze­goś moc­niej­szego. Od­mó­wiła, wciąż sie­dząc sztywno i pro­sto jak na prze­słu­cha­niu.

– Z ja­kiego miej­sca matka pi­sała te li­sty? – Zwra­cała się do mnie bez­oso­bowo. – Daty? Co­kol­wiek? Po­trze­buję tych in­for­ma­cji.

– Nie pa­mię­tam, ta­kie tam mają dziwne na­zwy miej­sco­wo­ści. Na pewno nie z Ery­wa­nia, stam­tąd nie pi­sała, ale do­kład­nie... – Dra­pa­łam się za uchem jak znu­dzony kot, a He­lena na­pie­rała.

– A ro­dzina? Jego ro­dzina, jak się na­zy­wali?

Za­mknę­łam oczy. Niech my­śli, że się za­sta­na­wiam. Ty­dzień wcze­śniej mia­łam sen cał­kiem po­do­bny do tej sy­tu­acji, w któ­rej obie z He­leną utkwi­ły­śmy, tylko w nim małe dziecko sie­działo na stołku, ale ze­gar ty­kał tak samo i przez inne wy­razy prze­dzie­rało się słowo: „Ar­me­nia”, w każ­dym ra­zie od tych słów pły­nął smu­tek, po­my­śla­łam po prze­bu­dze­niu, że smu­tek ozna­cza ra­dość, sny słyną z od­wrot­no­ści.

He­lena nie spusz­czała ze mnie oczu. Twarda była.

– Na­wet tego mi nie po­wiesz? – za­py­tała.

– Na­prawdę nie­wiele wiem.

– Lep­sze nie­wiele niż kom­plet­nie nic! – Pod­nio­sła głos.

– Twój oj­ciec mógłby coś wy­ja­śnić. On na pewno...

Po­ło­żyła torbę na ko­la­nach, z prze­sadną ostroż­no­ścią wy­jęła książkę i po­dała mi ją przez stół. Złota bran­so­letka ze­garka bły­snęła mi pod no­sem.

– Pro­szę. Na ro­syj­ski już tłu­ma­czą.

Zmiana te­matu była na­gła, ale szybko za­re­ago­wa­łam.

– Ładna okładka – po­wie­dzia­łam, ob­ma­cu­jąc grzbiet. – Za­po­wiada nie­po­ko­jącą hi­sto­rię. Bar­dzo lu­bię czy­tać, za­raz się do niej we­zmę, cie­kawi mnie, jak pi­szesz, jak sta­wiasz słowa. Mam na­dzieję, że tłu­ma­cza wy­zna­czyli do­brego, książka du­szę może stra­cić, jak źle prze­tłu­ma­czona. Mó­wili ci już, że ta­lent odzie­dzi­czy­łaś po­ciotce, czy nas nie ko­ja­rzą?

Uda­wa­łam dow­cipną. Na okładce książki pod ty­tu­łem Druga sie­działa ty­łem dwójka dzieci i pa­trzyła na za­cho­dzące za drzewo słońce. Zie­lone listki gry­zły się z czer­wie­nią za­chodu, a dzieci były ubrane na biało. Roz­ga­da­łam się o szpe­cą­cych treść okład­kach mo­ich po­wie­ści, wy­mie­nia­jąc jedną z ostat­nich, perły owi­ja­jące skrzy­nię sto­jącą obok ko­bie­cego de­koltu z wiel­kimi pier­siami. Mia­łam ochotę wejść do księ­garni i wy­rwać ją z książki.

He­lena tra­ciła cier­pli­wość, nie udało mi się po­cią­gnąć jej ku so­bie, sie­działa na po­ste­runku, na­stro­szona i chłodna, za mu­rem, któ­rego nie spo­sób skru­szyć. Zer­kała na moją ko­lek­cję al­bu­mów zaj­mu­jącą całą ścianę nad sto­łem. Stały równo, we­dług wzro­stu i waż­no­ści, Lon­dyn na po­czątku, Strzy­żów na końcu.

– O czym pi­sała moja matka? – Prze­nio­sła wzrok na wczo­raj­sze nie­po­zmy­wane na­czy­nia obia­dowe. – Za­do­wolę się każdą in­for­ma­cją.

– He­lenko – za­plo­tłam palce i opar­łam je na brzu­chu ni­czym roz­dęty od próż­nia­czego ży­cia kar­dy­nał – ja ostatni list od two­jej mamy do­sta­łam je­sie­nią ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­sią­tego ósmego roku. – Słu­chała z uprzej­mo­ścią le­ka­rza, z któ­rym pa­cjent umó­wił się na pry­watną wi­zytę, słono pła­cąc za moż­li­wość przed­sta­wie­nia roz­wle­kłej jak sama cho­roba opo­wie­ści. Tylko oczy słu­chały. Mimo to mó­wi­łam da­lej. – Tuż po Wszyst­kich Świę­tych list od two­jej mamy przy­szedł. Na­pi­sała o ry­chłej prze­pro­wadzce i pracy w szpi­talu, miesz­ka­nie mieli do­stać, jakby służ­bowe czy coś.

– Gdzie?! – pod­nio­sła głos.

– Nie wiem. Gdzieś poza sto­licą.

He­lena go­to­wała się w swoim mod­nym gu­mo­wym płasz­czu. Miesz­ka­nie było na­grzane, ni­czym szpi­talny po­kój, ogłu­pia­jąca du­chota, okna nie­otwie­rane w ciągu dnia, ka­lo­ry­fery z wrząt­kiem w brzu­chach ni­gdy nie­przy­krę­cane na mniej. Na nie­bie ko­tło­wały się gę­ste chmury, szare, nie­przy­ja­zne bał­wany za­sła­nia­jące słońce. Brzydka po­goda utrzy­my­wała się od kilku dni, pra­wie nie wy­cho­dzi­łam z domu. Pa­trzy­ły­śmy w okno, roz­mowa za­trzy­mała się w mar­twym punk­cie. Wsta­łam z krze­sła i prze­szłam do przed­po­koju, kiedy wró­ci­łam z bu­telką na­lewki, He­lena sie­działa tro­chę swo­bod­niej, opie­rała się na bla­cie stołu.

– Bar­dzo się cie­szę, że przy­szła. – Spoj­rza­łam na jej de­li­katne dło­nie za­koń­czone bla­dymi pa­znok­ciami w kształ­cie mig­da­łów. Na­cią­gnęła na nie man­kiety płasz­cza. Ile było nie­chęci do mnie w jej za­cho­wa­niu!

– Może jed­nak po­zwo­lisz się po­czę­sto­wać? – Po­sta­wi­łam dwa krysz­ta­łowe kie­liszki. Z pięk­nej ka­rafki na­la­łam po odro­bince wi­śniówki. Nie cze­ka­łam na nią, wy­pi­łam spory łyk. – Kiedy cię oj­ciec od nas za­brał, nie było dnia, że­bym o to­bie nie my­ślała. Nie było dnia. Śni­łaś mi się po no­cach. Wy­da­wało mi się, że pła­czesz w po­koju obok, zry­wa­łam się z łóżka, bie­głam spraw­dzić, ale tam cię nie było. To trwało mie­sią­cami.

– Współ­czuję.

He­lena zgar­nęła torbę, szur­nęła bu­tem pod sto­łem, ścią­gnęła ze­mnie nie­chętne spoj­rze­nie. Coś w niej się po­ru­szyło, na­stą­piła mi­ni­malna zmiana wy­razu twa­rzy, na mo­ment zła­god­niała. Za­czy­na­łam mieć na­dzieję, ale ona szybko ją zga­siła. Nie chciała słu­chać.

– Pójdę już. – Wstała, od­su­wa­jąc z hu­kiem krze­sło. – Ni­czego się od cie­bie nie do­wiem, nie wiem, na co li­czy­łam? Nie wzru­szyła mnie opo­wieść o ma­łej dziew­czynce w two­ich snach, nie roz­pła­czę się po wyj­ściu.

– Cał­kiem słusz­nie! Łzy to bry­lanty du­szy, trzeba je oszczę­dzać – po­wie­dzia­łam, wsta­jąc.

– Na­prawdę uwa­żasz, że masz prawo do mo­ich ta­jem­nic? Do­trzy­ma­nia pod klu­czem u sie­bie, co do cie­bie nie na­leży? Kto cię po­sta­wił tak wy­soko? – He­lena pod­nio­sła się. – Kto?

Uczy­ni­łam ruch, jak­bym chciała po­pra­wić włosy, ale za­miast tego się­gnę­łam po jej rękę zwi­sa­jącą przy płasz­czu. Cof­nęła ją gwał­tow­nie.

– Zda­wało mi się, że by­łam przy­go­to­wana na twoją wi­zytę, mu­sia­ły­śmy się kie­dyś spo­tkać, cze­ka­łam na cie­bie, ale po­ja­wi­łaś się bez uprze­dze­nia. Nie wiem, co ci po­wie­dzieć, He­lenko. To­nie jest zła wola, nie gram wia­do­mo­ściami z prze­szło­ści, po pro­stu... Tak się nie da, jak na prze­słu­cha­niu, py­ta­nie, od­po­wiedź, py­ta­nie, od­po­wiedź, za­cząć trzeba od pod­szewki. Zo­stań parę dni, spo­koj­nie po­roz­ma­wiamy.

– Mam bi­let, wy­la­tuję ju­tro wie­czo­rem. – Wy­szła z kuchni. Po­drep­ta­łam za nią do przed­po­koju. Przez chwilę mo­co­wała się z zam­kiem, który nie re­ago­wał na jej szarp­nię­cia. Od­su­nęła się, otwo­rzy­łam drzwi, He­lena przy­trzy­mała je ręką. – Chcę tylko krót­kiej in­for­ma­cji, z kim wy­je­chała moja matka? Kiedy do­kład­nie?

– Nie wiem! Na­prawdę nie wiem, jak on się na­zy­wał! – Ude­rzy­łam się w piersi. – Raz go tylko wi­dzia­łam. Raz! Wtedy, w sierp­niu, kiedy cie­bie przy­wieźli do nas, za­nim... Co ci mam po­wie­dzieć? Przy­stojny był, nie­zbyt wy­soki, ciemne włosy, oczy me­lan­cho­lijne ta­kie... wy­pro­sto­wany jak struna. Le­karz.

– Nie znasz na­zwi­ska?! – Nie do­wie­rzała.

– Nie! Przy­się­gam! – Po­wie­dzia­łam prawdę.

He­lena prze­wie­siła torbę przez ra­mię. Chciała mi po­wie­dzieć coś przy­krego, or­dy­nar­nego, żeby za­bo­lało, ale nie miała wred­nej na­tury, nie umiała. Kiedy szła tu z wi­zytą, z tą całą go­ry­czą zbie­raną la­tami, za­kon­ser­wo­waną, gęst­nie­jącą z każ­dym dniem, ob­li­czone miała co do mi­nuty każde słowo i emo­cję, gdzie usią­dzie, co wtedy po­wie. Nie da się jed­nak pre­cy­zyj­nie za­pla­no­wać wszyst­kiego, wy­star­czy, że druga osoba ina­czej się wy­słowi czy za­chowa, na­tych­miast wy­ko­lei cały po­ciąg.

Przez okno pa­trzy­łam, jak dzwoni po taxi, spa­ce­ruje, cze­ka­jąc na sa­mo­chód, po chwili wsiada do roz­kle­ko­ta­nego mer­ce­desa, który chyba przy roz­biórce muru ber­liń­skiego po­ma­gał, szuka pasa, żeby się bez­piecz­nie za­piąć i pa­trzy przed sie­bie. Torba po­je­chała ra­zem z nią, ja stra­ci­łam ape­tyt i zja­dłam tylko jed­nego bisz­kopta, po­pi­ja­jąc wy­sty­głą her­batą. Trzeba mi było zbie­rać siły, wi­zyta He­lenki to był do­piero po­czą­tek.HELENA

Wcze­śnie rano sa­mo­lot z War­szawy zni­żył się nad skraw­kiem chrze­ści­jań­skiej, słabo oświe­tlo­nej ziemi. Złą­czone w małe grupy świa­tła nie­re­gu­lar­nie roz­rzu­cone mię­dzy gó­rzy­stymi osa­dami nie prze­cho­dziły w plą­ta­ninę neo­no­wych dróg wy­zna­cza­ją­cych wiel­kie mia­sto. Ar­me­nia. Ha­ja­stan. Zie­mia Oj­czy­sta czy może Ka­mień Oj­czy­sty? Nie­prze­nik­niony w swoim po­czu­ciu spra­wie­dli­wo­ści Bóg two­rzył świat, sto­jąc na szczy­cie or­miań­skich gór. Du­mał i spo­kojną ręką siał zie­mię przez sito. Ży­zną wy­sy­pał w da­le­kich miej­scach, na wieki czy­niąc je bo­ga­tymi, upraw­nymi kra­in­ami, a ostre, nieme ka­mie­nie rzu­cił tu, w Ar­me­nii, pod nogi swoim pierw­szym wy­znaw­com. Za­nim inne na­rody przy­jęły chrzest, oni już mieli wy­bu­do­wane ko­ścioły i wła­snych świę­tych mę­czen­ni­ków. Do­czy­ta­łam hi­sto­rię Ar­me­nii do końca, za­nim na po­kła­dzie sa­mo­lotu za­pa­lono ja­skrawe białe świa­tła wzdłuż ro­ze­spa­nych głów pa­sa­że­rów. Z ciem­no­ści pode mną nie wy­ła­niały się jesz­cze żadne struk­tury, nic nie prze­cho­dziło w kra­jo­braz, tylko punk­towe bły­ski da­wały sy­gnał, że to­czy się tam ży­cie.

Opar­łam czoło o szybę. To nie mój wróg, ta zie­mia. To nie zie­mia jest moim wro­giem.

Ste­war­desa pstryk­nię­ciem pal­ców i ma­li­nowo za­bar­wio­nymi ustami po­pro­siła o za­pię­cie pa­sów. W ta­śmo­wym po­na­gla­niu pa­sa­że­rów prze­wi­jało się znu­że­nie. Ru­ty­nowe spraw­dza­nie każ­dego z osobna, zbie­ra­nie śmiet­ni­ska, po­du­szek i ko­ców rzu­co­nych pod sie­dze­nia, wszystko me­cha­nicz­nie, bez uśmie­chu, bez ikry. Sa­mo­lot Em­braer 190 zo­sta­nie po­bież­nie wy­sprzą­tany i za go­dzinę od­leci do Pol­ski, za nie­spełna cztery za­łoga bę­dzie wy­sia­dać na Okę­ciu, ja zo­stanę w kraju, o któ­rym wiem tylko tyle, ile zdą­ży­łam prze­czy­tać pod­czas trzy­go­dzin­nego lotu. Od­da­lona od wszyst­kiego, co znam, o 2400 ki­lo­me­trów. Przy­ci­ska­łam czoło do okna, za­my­ka­łam i otwie­ra­łam oczy, ale czas nie zwal­niał, czu­łam ten lot ni­sko nad zie­mią, jak­bym wi­siała mocno przy­tro­czona do pod­wo­zia sa­mo­lotu.

Spo­tka­nie z ciotką Al­biną mo­gło do­dać mi od­wagi przed po­dróżą. Je­cha­łam do niej wy­kar­miona my­ślą, że znajdę wię­cej, niż po­szu­kuję. Do­brze, że nie była to na­dzieja, tylko ci­che ży­cze­nie. Jak mo­głam szu­kać po­do­bieństw mię­dzy sio­strami, skoro ostat­nie zdję­cie mo­jej matki za­pa­mię­tało jej twarz i fi­gurę, kiedy miała dwa­dzie­ścia pięć lat? Ciotka Al­bina w tym roku koń­czyła sześć­dzie­siąt trzy, wy­glą­dała na sie­dem­dzie­siąt trzy, uda­wała star­szą pa­nią z po­cząt­kami de­men­cji. Nic nie pa­mięta, li­sty zgi­nęły, woda za­brała, ogień spa­lił, ona sama kiwa się nad gro­bem, reszt­kami sił bło­go­sła­wiąc po­zo­sta­ją­cych przy ży­ciu. Po­marsz­czona baba za­wi­nięta w sfil­co­wane pon­czo od­gry­wała ko­me­dię. Straż­niczka przedaw­nio­nych grze­chów i obec­nych nie­do­mó­wień. Może po­win­nam była za­grać inną kartą od sa­mego po­czątku? Ko­chana cio­ciu, od­wie­dzam cię po la­tach, bo tę­sk­nię po to­bie... Mo­głam pójść do niej z hi­sto­rią do­ro­słej sie­roty. Spójrz tylko, cio­ciu, jaka uczu­ciowa ka­leka ze mnie... Nie za­zna­łam mi­ło­ści ro­dzi­ciel­skiej ani mę­żow­skiej, więc u schyłku swo­ich emo­cjo­nal­nych moż­li­wo­ści po­sta­na­wiam po­ko­chać cie­bie, która z moją nie­obecną od wie­ków matką dzie­lisz krew. Cze­ko­ladki, kwiatki, stara fo­to­gra­fia, po­ma­lutku, pod­stę­pem, bocz­nym wej­ściem prze­do­stać się do sa­mego środka jej głowy, po do­tar­ciu na miej­sce roz­grze­bać kupkę, po­wy­cią­gać ostrożną, lecz zde­cy­do­waną ręką wszyst­kie in­te­re­su­jące, po­trzebne do skle­je­nia ca­ło­ści ele­menty i odejść, nie od­wza­jem­nia­jąc ro­dzą­cego się w zmro­żo­nym sercu uczu­cia. Po­peł­ni­łam ko­lejny błąd, na­pa­dłam na nią, za­nim po­sta­wi­łam stopę w jej dziw­nym miesz­ka­niu peł­nym al­bu­mów, ry­cin, po­nu­rych ob­ra­zów, ma­ka­tek i cyn­ko­wych garn­ków. „Słowa nie są po to, aby coś wy­ra­zić, tylko aby coś ukryć” – po­wtó­rzyła w mo­jej gło­wie ciotka Al­bina. Do­brze, że mnie nie wy­cho­wy­wała po ucieczce matki, bar­dzo do­brze, że nie do­ra­sta­łam w at­mos­fe­rze zgrywy i na­dę­cia in­te­lek­tu­al­nego, przy piersi ko­biety, która za­miast ga­zów pusz­czała woń sa­mo­uwiel­bie­nia. Do ostat­niej chwili mia­łam na­dzieję, że skon­tak­tuje się ze mną, coś wy­jawi, pod­po­wie, po­ru­szone su­mie­nie na­każe jej dać głos. My­li­łam się, ciotka Al­bina za­mu­ro­wała żyw­cem ludz­kie uczu­cia. Oj­ciec zwykł ma­wiać, że były to dwie naj­mniej po­do­bne do sie­bie sio­stry w na­szej ga­lak­tyce. Ale nie była mi obca, ro­ze­źliło mnie to uczu­cie. Mimo wszystko nie była mi obo­jętna. Gdyby tak­sówka nie przy­je­cha­ła­tak prędko, wró­ci­ła­bym do jej miesz­ka­nia, po­wie­dzieć coś in­nego, szcze­rzej, za­nim prze­pad­nie, za­nim do­bry mo­ment nie zmieni się w mo­ment cał­kiem nie­od­po­wiedni, który nie unie­sie żad­nego wy­zna­nia. Mo­głam choć wy­pić tę wi­śniówkę, którą przede mną po­sta­wiła. Nie do­tknę­łam na­wet kie­liszka. Na pewno to za­uwa­żyła.

– Pro­szę so­bie prze­sta­wić ze­ga­rek dwie go­dziny do przodu. – Męż­czy­zna sie­dzący obok ode­zwał się do mnie pierw­szy raz. Śniady, nie­bie­sko­oki, ubrany nie­chluj­nie, wy­per­fu­mo­wany piż­mem i cy­tryną. Po wy­ga­sze­niu świa­teł po­zwo­lił mi płytko drze­mać z głową bli­sko jego ra­mie­nia, od­su­wał ko­lano, że­bym miała tro­chę wię­cej miej­sca dla swo­ich dłu­gich nóg. Przez za­mknięte oczy czu­łam, że chce być dla mnie miły. Obu­dzi­łam się po kil­ku­na­stu mi­nu­tach, za­pa­li­łam lampkę nad głową i za­czę­łam czy­tać, a wtedy on za­snął, zwol­niony z obo­wiązku pil­no­wa­nia mo­jego snu. Od­dy­chał lekko, od czasu do czasu głowa opa­dała mu na piersi, wy­bu­dzał się, mó­wił „sorry”, po­pra­wiał po­zy­cję i znów go nie było.

– Za­trzyma się pani w Ery­wa­niu? – za­py­tał, za­chę­cony moim oży­wie­niem przy krę­ce­niu wska­zó­wek. Za­pię­łam włosy, zbie­ra­jąc z karku nie­po­słuszne pa­sma.

– Tak, przy­naj­mniej na dzi­siej­szą noc.

Ukrad­kiem wrzu­ci­łam do ust po­łówkę gumy do żu­cia. Męż­czy­zna za­czerp­nął po­wie­trza, miał chyba za­miar da­lej mó­wić, ale zre­zy­gno­wał.

Pa­trzy­łam w ciem­ność, uda­wa­łam za­in­te­re­so­wa­nie wi­do­kiem czar­nej masy za oknem. Zza ple­ców do­cho­dziły dźwięki za­pi­na­nia pa­sów, pod­no­sze­nia sto­li­ków, szyb­kiego prze­cho­dze­nia do nu­me­ro­wa­nych fo­teli. Kiedy pi­lot po­pro­sił per­so­nel po­kła­dowy o za­ję­cie miejsc na czas lą­do­wa­nia, usia­dłam pro­sto i za­mknę­łam oczy. Za­ci­snę­łam po­wieki tak mocno, aby ża­den wstrząs ich przy­pad­kowo nie roz­kleił. Obcy głos wy­brzmiał bli­sko mo­jego ucha.

– Bę­dzie się pani do­brze czuć w Ar­me­nii, do­brzy lu­dzie do­brze się tu­taj czują.

Uśmiech­nę­łam się, pewna, że na mnie pa­trzy. Nie otwo­rzy­łam oczu, aż do mo­mentu, kiedy koła do­tknęły pasa star­to­wego, od­li­cza­łam se­kundy. Sa­mo­lot rąb­nął o as­falt, nie było to ele­ganc­kie czy mięk­kie lą­do­wa­nie. Opar­łam dłoń o fo­tel przede mną, żeby zła­go­dzić ude­rze­nie wy­wo­łane gwał­tow­nym ha­mo­wa­niem.

– Znów się udało – po­wie­dział, roz­pi­na­jąc pasy. – Sam nie lu­bię la­tać, tylko udaję opa­no­wa­nie. Pierw­szy raz u nas?

– Pierw­szy – od­par­łam. Po­sta­wi­łam mocno kropkę, nie chcia­łam po­zwo­lić, żeby ta roz­mowa się roz­krę­ciła. Za­wie­ra­nie no­wych zna­jo­mo­ści nie mie­ściło się w pla­nie, by­łaby to strata. Za­wsze się traci po do­da­niu dru­giej osoby do wła­snej prze­strzeni. To druga osoba po­wo­duje, że na­gle mu­simy się roz­dzie­lać, sta­rać, do­sto­so­wy­wać, ale też nic o so­bie do­wie­dzieć się nie spo­sób, je­śli się czło­wiek nie przej­rzy w dru­giej oso­bie. Nie po­trze­bo­wa­łam tego lu­stra. Sie­dzia­łam pro­sto, z ra­mio­nami za­ple­cio­nymi wo­kół pasa, tym bro­ni­łam do­stępu. Przede wszyst­kim żad­nej za­chęty. Kiedy sa­mo­lot się za­trzy­mał, wsta­łam gwał­tow­nie z fo­tela jako jedna z pierw­szych, aby utknąć zgar­biona pod schow­kiem na ba­gaż pod­ręczny. Z wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem wpa­try­wa­łam się przed sie­bie. Moja lewa pierś zna­la­zła się obok jego skroni. Ze­bra­łam poły swe­tra, skrom­nie za­kry­wa­jąc de­kolt. Męż­czy­zna wcale tam nie pa­trzył, był le­piej wy­cho­wany ode mnie. W za­mie­sza­niu przy opusz­cza­niu sa­mo­lotu na­sze spoj­rze­nia spo­tkały się jesz­cze tylko raz. Po­wie­dzia­łam: „Do wi­dze­nia”, on od­parł: „Do mi­łego...”. Pa­trzy­łam, jak idzie kilka me­trów przede mną, z kie­szeni wyj­muje te­le­fon, włą­cza go i za­czyna roz­ma­wiać, nie zwal­nia­jąc kroku. Po­zaz­dro­ści­łam mu tych spraw, które tu na niego cze­kają, i lu­dzi roz­ma­wia­ją­cych z nim o trze­ciej w nocy. Był u sie­bie, spo­koj­nie szedł, nie roz­glą­da­jąc się na boki.

Wy­to­czy­łam wielką wa­lizkę na kół­kach przed ter­mi­nal lot­ni­ska. Małą torbę po­sta­wi­łam obok i za­cią­gnę­łam się cie­płym po­wie­trzem. Od­dy­cha­łam przez chwilę kom­bi­na­cją za­pa­chów, mię­dzy fi­gami ten sam Bóg Stwo­rze­nia mu­siał uło­żyć ga­łązki ko­len­dry. Lek­kość i aro­mat prze­do­stały się na dno płuc, przy­nio­sły mi ulgę. Każdy kraj pach­nie ina­czej, in­nymi za­pa­chami wita na lot­ni­skach, cza­sami te za­pa­chy udaje się ze sobą za­brać do domu, ale szybko wie­trzeją, naj­wy­żej dzień czy dwa po­zo­stają w ubra­niach, w zgię­ciach skóry ra­mie­nia.

Przed lot­ni­skiem stało kilka tak­só­wek, jedne ele­ganc­kie, inne stare i po­rdze­wiałe, pa­mię­ta­jące so­wiecką myśl tech­niczną. Naj­bli­żej stał opel z pęk­niętą przed­nią szybą, jego kie­rowca ścią­gnął mnie wzro­kiem. Nie umia­łam się zde­cy­do­wać, czym je­chać do cen­trum. Kie­rowca sza­rego opla vec­try, nie­ogo­lony, wy­schnięty dzia­dek w za du­żej skó­rza­nej kurtce i ob­wi­słych dżin­sach pod­szedł do mnie jak do do­brej zna­jo­mej, na którą cze­kał. Ski­nie­niem głowy za­pro­sił do środka, za­nim co­kol­wiek po­wie­dzia­łam, upchnął wa­lizkę w ba­gaż­niku na bu­tli z ga­zem. Zręcz­nie do­pchał wy­sta­jącą kra­wędź i za­trza­snął klapę. Wy­rzu­cił peta, od­dzie­ra­jąc go od wargi moc­nym szarp­nię­ciem, wsko­czył na przed­nie sie­dze­nie i prze­krę­cił klu­czyk w sta­cyjce. Przez chwilę my­śla­łam, że od­je­dzie beze mnie, ener­gicz­nie zła­pa­łam za klamkę. Zbyt ener­gicz­nie, ka­wa­łek pla­stiku zo­stał mi w dłoni. Za­nim wsia­dłam na tylne sie­dze­nie, udało mi się dys­kret­nie wy­rzu­cić ele­ment klamki pod koło.

– Do ho­telu Kan­tar po­pro­szę. Ulica De­gha­tan – po­wie­dzia­łam po ro­syj­sku.

– Gdzie? – Od­wró­cił głowę.

– De­gha­tan. – Po­da­łam mu kartkę z ad­re­sem. – Nie­da­leko placu Re­pu­bliki.

– Aha... – mruk­nął, prze­su­wa­jąc pal­cem po li­te­rach.

Nie­spiesz­nie otwo­rzył korbką okno, wy­ło­żył ło­kieć i po­pa­trzył w lu­sterko, z któ­rego zwi­sał krótki ró­ża­niec. Matka Bo­ska przy­twier­dzona ma­gne­sem do miej­sca, gdzie kie­dyś śpie­wało ra­dio, miała nie­bie­ską suk­nię i zło­ci­stą au­re­olę.

– Skąd? – za­py­tał.

– Z Pol­ski.

Ucie­szył się. Para ko­śla­wych zę­bów mi­gnęła w ciem­no­ści.

– Pol­ska to piękny kraj – po­wie­dział, ru­sza­jąc.

Szu­ka­łam po omacku pa­sów, ale tra­fi­łam tylko na kupkę okru­chów i kra­wędź koca. Kie­rowca, jak jego koc, cały był utkany z woni ty­to­nio­wej. Chude ra­miona za­wie­sił na kie­row­nicy, po­ło­żył się na niej.

– Dwa lata słu­ży­łem w Le­gnicy – pod­jął, kiedy wy­je­cha­li­śmy poza te­ren lot­ni­ska. – Lu­dzie ser­deczni, dziew­czyny ładne, ubrane jak pa­nie, lniane włosy. Nie uwie­rzysz – po­gła­dził ły­sinę – ale ja kie­dyś by­łem bar­dzo przy­stojny, to i pro­ble­mów nie mia­łem z mi­ło­ścią. Pew­nie, że w so­wiec­kim mun­du­rze wy­gląda się źle, ale one od razu wi­działy, że my nie Ru­skie. Ech. A pani pięk­nie po ro­syj­sku mówi.

– Na­prawdę? Dzię­kuję.

Pa­trzy­łam na ciemne ulice, jesz­cze nie bu­dził się dzień. Je­cha­li­śmy bar­dzo wolno. Dzia­dek za­pa­lił pa­pie­rosa.

– Mój syn te­raz w woj­sku służy. U nas służba obo­wiąz­kowa, woj­sko da­lej z chło­pa­czyny męż­czy­znę zro­bić umie – po­wie­dział z dumą. – Mi­sza w Gór­skim Ka­ra­ba­chu sta­cjo­nuje. Jesz­cze mu rok zo­stał. By­łaś tam kiedy?

Zdzi­wi­łam się, że ktoś tak po­de­szły w la­tach może mieć syna w woj­sku.

– Nie. Je­stem w Ar­me­nii pierw­szy raz. Da­leko do cen­trum? – Po­chy­li­łam się do przodu.

– Nie­zbyt – od­parł.

Zer­ka­jąc raz po raz w lu­sterko, czy słu­cham uważ­nie, opo­wia­dał mi o swoim synu, jak ko­muś z ro­dziny. Je­cha­li­śmy bar­dzo wolno, mia­łam wra­że­nie, że auto za­czyna rzę­zić i za­raz zga­śnie sil­nik. Z ulicz­nego mroku oświe­tlo­nego ma­łymi neo­nami nie wy­ła­niało się mia­sto.

– Sta­niemy na mi­nutkę, gaz mi się skoń­czył – wy­ja­śnił, wi­dząc moje za­nie­po­ko­je­nie.

W ostat­niej chwili skrę­ci­li­śmy ostro w prawo na par­king. Nad wej­ściem do ma­łej budki przy sta­cji ben­zy­no­wej mi­gały ko­lo­rowe świa­tełka w stylu Las Ve­gas. Trzech mło­dych męż­czyzn stało przy dys­try­bu­to­rze, pa­lili pa­pie­rosy, prze­ma­wiał je­den, po­zo­stali ki­wali gło­wami. Naj­wyż­szy za­śmiał się na­gle, on jako pierw­szy nas za­uwa­żył.

Dzia­dek za­par­ko­wał auto w po­przek wy­zna­czo­nego miej­sca. Wy­siadł i nie tłu­ma­cząc mi wiele, po­szedł do nich. Ob­ser­wo­wa­łam, jak wska­zu­jąc na sa­mo­chód, za­czął coś opo­wia­dać. Na­gle wszy­scy wy­cią­gnęli te­le­fony ko­mór­kowe z kie­szeni spodni. Roz­ma­wiali i dzwo­nili, na zmianę spo­glą­da­jąc w moją stronę. Nie­wiele mo­gli do­strzec, wszyst­kie szyby sta­rego grata były przy­ciem­nione. Nic nie wska­zy­wało na to, że za­trzy­ma­li­śmy się tu­taj, żeby uzu­peł­nić gaz. Po chwili prze­stali dzwo­nić i zer­ka­jąc w stronę auta, zwartą grupą we­szli do środka. Przy­ci­snę­łam to­rebkę do brzu­cha. Mi­nęło ko­lej­nych kilka mi­nut, za­nim wy­sia­dłam z mar­twego auta. W okra­to­wa­nych lo­dów­kach z logo coca-coli stały rzędy pu­szek pepsi, ba­to­ni­ków, ko­lo­ro­wych so­ków, kilka ro­dza­jów wody, bra­ko­wało tylko ob­słu­gu­ją­cego ten spo­żyw­czy sejf. Bar­dzo chciało mi się pić. Po­przed­niej nocy za­miast snu za­fun­do­wa­łam so­bie bu­telkę wina. Z okna po­koju ho­te­lo­wego na siód­mym pię­trze pa­trzy­łam na War­szawę. Nie wzno­si­łam żad­nych to­a­stów, po pro­stu pi­łam wino z ma­leń­kiego kie­liszka, stu­ka­jąc nim w szybę. O dwu­dzie­stej dru­giej mu­sia­łam być na lot­ni­sku, na­wet naj­krót­sza drzemka się nie opła­cała, więc pi­łam. Kiedy bły­snęło dno bu­telki i osta­nie kro­ple spa­dły na pod­stawkę kie­liszka, się­gnę­łam do mi­ni­baru po wódkę. Te­raz za­chciało mi się pić. Nie czu­łam zmę­cze­nia, cho­ciaż mi­jała dwu­dzie­sta czwarta go­dzina bez snu. Roz­pro­sto­wa­łam nogi, schy­li­łam się do buta, żeby po­pra­wić zwi­sa­jącą sznu­rówkę. Bu­te­leczki z na­po­jami ku­siły zza krat. W budce, gdzie znik­nęli męż­czyźni, pa­liło się świa­tło, ale nie do­cho­dziły stam­tąd żadne od­głosy. Pa­trzy­łam w pro­sto­kąt drzwi i niebo, prze­ko­nana, że je­śli za­cznie się roz­wid­niać, ura­tuję głowę. Nie zna­la­złam ta­blicy za­ka­zu­ją­cej pa­le­nia, od­da­li­łam się jed­nak o kilka kro­ków w bez­piecz­niej­szą ciem­ność. Prze­szłam na drugą stronę placu, gdzie na za­rdze­wia­łych kon­struk­cjach usta­wiono pro­wi­zo­ryczne re­klamy. Wpa­try­wa­łam się w znaki, któ­rych nie na­zy­wa­łam li­te­rami. Pi­smo przy­po­mi­nało węża wi­ją­cego się grzecz­nie na roz­kaz. Wę­żowe fale bez wy­raź­nych przerw re­kla­mo­wały ho­tel Atlan­tis w Du­baju.

Przy­po­mniał mi się dzień, kiedy ogło­si­łam ojcu, że chcia­ła­bym uczyć się ję­zyka or­miań­skiego. Tak, wiem, to bar­dzo trudny ję­zyk, na­le­żący do ro­dziny in­do­eu­ro­pej­skich z grupy sa­tem, ale chcia­ła­bym spró­bo­wać. Oj­ciec był tak za­sko­czony, że przez chwilę nie przy­szło mu na myśl ani jedno słowo obu­rze­nia. A ja sta­łam w drzwiach kuchni, ubrana na biało, w biało-zło­tych san­da­łach na opa­lo­nych sto­pach, z gładko za­cze­sa­nymi wło­sami, wy­pro­sto­wana i harda, mó­wi­łam, co za­mie­rzam po wa­ka­cjach. Mieszka na na­szym osie­dlu praw­dziwy Or­mia­nin, na imię ma Su­ren, jest ry­sow­ni­kiem, fo­to­gra­fem, ogól­nie ar­ty­stą. Mógłby udzie­lać mi lek­cji ję­zyka, wła­ści­wie już je­ste­śmy do­ga­dani. Nie pro­si­łam o zgodę, tylko in­for­mo­wa­łam, była to no­wość dla nas obojga. Oj­ciec od­sta­wił szklankę, odło­żył ły­żeczkę na blat, skrzy­wił się na­gle, jakby mu pa­ra­liż za­jął oko­lice ust. Jedna po­tworna myśl stłu­kła mu głowę tak, że za­miast wrzesz­czeć, jak miał w zwy­czaju, za­czął sy­czeć. O żo­nie wy­włoce, zwy­kłej dziwce, która jak jej przod­ki­nie mar­kie­tanki za woj­skiem po­la­zła w świat. I córce, która, mimo jego wy­sił­ków, po­świę­ce­nia i wszyst­kiego naj­lep­szego ofe­ro­wa­nego od dnia uro­dzin, pcha się w to samo szambo! Dla­czego?! Czy spra­wia jej ra­dość pa­trze­nie na roz­pacz ojca?! Jaką bę­dzie mieć sa­tys­fak­cję, kiedy po­niży go po raz drugi i on spad­nie jesz­cze głę­biej, choć po odej­ściu Ani pe­wien był, że osiadł na sa­mym dnie. Dla­czego mi to ro­bisz?!

Mój biały strój po­sza­rzał w kilka mi­nut. Oj­ciec trzy­mał się młodo, ale kiedy za­je­cha­łam mu drogę tym po­my­słem na­uki ję­zyka or­miań­skiego, w mo­men­cie ze­sta­rzał się i zgar­bił. – A może ty z tym ry­sow­ni­kiem, co?! – ze­rwał się z krze­sła i pod­szedł do mnie. By­łam mu równa wzro­stem.

– Su­ren ma czter­dzie­ści lat, to tylko na­uczy­ciel ję­zyka.

– Ni­czego ci nie za­bra­nia­łem. Ale tego nie zro­bisz.

Nie zro­bi­łam, bo po­słu­szeń­stwo mia­łam wy­ryte na czole i na sercu.

Ho­tel Atlan­tis, po­sta­wiony na sztucz­nej wy­spie The Palm, za­pra­szał w ję­zyku or­miań­skim na wa­ka­cje ży­cia. Dla­czego moja matka nie ucie­kła do Du­baju? Ile przy­jem­no­ści by­łoby z szu­ka­nia!

Grze­biąc w to­rebce, nie za­uwa­ży­łam zbli­ża­ją­cego się męż­czy­zny. Nad­szedł z boku, bez­sze­lest­nie, wy­rósł przede mną, wy­cią­ga­jąc rękę z bły­ska­jącą za­pal­niczką. Bez roz­cią­gnię­tego swe­tra i czapki wy­glą­dał ina­czej, tę­żej. Pro­sty biały pod­ko­szu­lek, czarne spodnie, wielki ze­ga­rek, któ­rego nie za­uwa­ży­łam, kiedy jego ra­mię le­żało obok mo­jego w sa­mo­lo­cie. Czym da­lej na wschód, tym ze­garki no­szone przez męż­czyzn więk­sze – tak na­pi­sała w jed­nej ze swo­ich ksią­żek ciotka Al­bina.

– Ognia? – za­py­tał, pstry­ka­jąc mi pod no­sem. Po­chy­li­łam się, ko­niu­szek pa­pie­rosa roz­pa­lił się na po­ma­rań­czowo.

– Dzię­kuję. – Si­ląc się na bez­tro­ski ton, dmu­cha­łam przed sie­bie. – Jak mó­wi­łam do wi­dze­nia w sa­mo­lo­cie, nie przy­pusz­cza­łam, że tak szybko to na­stąpi. Chyba że pan mnie śle­dzi? Prze­kleń­stwo ko­biet z wiel­kich miast, na­wet do za­kry­stii idą z ga­zem pie­przo­wym w to­rebce. A ja je­stem cał­kiem nie­uzbro­jona.

– Bez obaw, głowy roz­pru­wam tylko za­wo­dowo. – Ro­zej­rzał się po pu­stym par­kingu. Wsa­dził dło­nie do kie­szeni spodni. – Co pani tu robi? Zgu­biła się pani?

– Tak­sów­karz mi się zgu­bił. Wszedł do budki dzie­sięć mi­nut temu z ja­ki­miś męż­czy­znami i prze­padł. Tam. – Brodą wska­za­łam na ba­rak przy sta­cji.

– Mam iść spraw­dzić, co knują? – spy­tał.

– Nie! – Chwy­ci­łam go za rę­kaw w pierw­szym od­ru­chu, ale za­raz pu­ści­łam, za­wsty­dzona. – Nie, le­piej nie. Pro­szę, niech pan ze mną chwilkę po­stoi. Mam wa­lizkę w tym sa­mo­cho­dzie, może po­win­nam ją prze­nieść? Wsia­dłam do pierw­szej lep­szej tak­sówki na lot­ni­sku. Kie­rowca, dzia­dzio, na­prawdę wzbu­dzał za­ufa­nie.

– Gdyby pani była bar­dziej roz­mowna w sa­mo­lo­cie, za­ofe­ro­wał­bym pod­wie­zie­nie do cen­trum i na pewno bym nie sta­wał po dro­dze – po­wie­dział, wciąż roz­glą­da­jąc się na boki, jakby nie wie­rzył w moją wer­sję.

– A jed­nak pan sta­nął – mruk­nę­łam. – W każ­dym ra­zie do­brze, że pan sta­nął, nie mo­głam zna­leźć za­pal­niczki.

– Przy­je­chała pani na wa­ka­cje do Ar­me­nii? – za­py­tał. – Sama? Do ko­goś z ro­dziny?

– W in­te­re­sach – skła­ma­łam. – Mam tu parę spraw biz­ne­so­wych, zo­ba­czymy, co się uda za­ła­twić.

– U nas jest bar­dzo bez­piecz­nie, nie­mniej jed­nak, noc, cu­dzo­ziemka, sama na par­kingu. – Po­krę­cił głową. – Do­kąd pani je­dzie? Ma pani ad­res ho­telu?

Czu­łam się jak na prze­słu­cha­niu, skąd, do­kąd, w ja­kim celu, dla­czego sama, za czyje pie­nią­dze? Lu­dzie mają tyle nie­zdro­wej cie­ka­wo­ści w so­bie! Szybko do­tarło do niego, że nie za­mie­rzam od­po­wia­dać na li­ta­nię py­tań. Wy­cią­gnął rękę z kie­szeni, spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Chyba jed­nak pójdę spraw­dzić, co się stało z pani kie­rowcą, robi się dzień.

Oboje spoj­rze­li­śmy w niebo, które kilka mi­nut wcze­śniej było czarną kur­tyną, te­raz za­czy­nało sza­rzeć. Ru­szył w kie­runku budki, ale za­trzy­mał się po kilku kro­kach.

– Pro­szę tak ner­wowo nie pa­lić, żadna przy­jem­ność.

Wy­mu­si­łam na so­bie po­wolny ruch dłoni wę­dru­ją­cej z tru­ci­zną do ust. Kłęby ba­ran­ko­wa­tego dymu wstą­piły do płuca le­wego i pra­wego, za­krę­ciły tył­kiem, ucie­kły na wol­ność. Po­cze­kał, aż je wy­dmu­cham. Kiedy znik­nął w mi­ga­ją­cej neo­nem budce, do­pa­li­łam pa­pie­rosa do końca, za­cią­ga­jąc się po­tęż­niej niż przed­tem. Rzu­ci­łam peta pod płachtę re­klamy i wol­nym kro­kiem za­czę­łam iść w kie­runku tak­sówki. Sta­łam z ręką na klamce, kiedy grupa męż­czyzn wy­sy­pała się z budki.

– No, wy­ja­śniło się. – Męż­czy­zna po­znany w sa­mo­lo­cie mó­wił gło­śno, żeby wszy­scy sły­szeli.

Oto­czyli mnie ści­słym wia­nusz­kiem. Dzia­dek tak­sów­karz za­czął wszyst­kich czę­sto­wać pa­pie­ro­sami.

– A co było nie­ja­sne? – za­py­ta­łam.

– Ad­res pani ho­telu – po­wie­dział roz­pro­mie­niony. – Tak­sów­karz nie wie­dział, gdzie to jest, ale wsty­dził się przy­znać.

Spoj­rza­łam na dziadka.

– Oni też nie wie­dzieli. – Wzru­szył ra­mio­nami. – Do­piero mu­sie­li­śmy dzwo­nić. Tro­chę długo ze­szło, wiem, prze­pra­szam.

– Trzeba mi było po­wie­dzieć – jęk­nę­łam. Mimo że nie by­łam zde­ner­wo­wana tą sceną, po­czu­łam cie­płą falę spo­koju, znów wró­cił do mnie za­pach fig i ko­len­dry.

– Te­raz tyle no­wych ho­teli po­wstaje, Ery­wań to jedna wielka bu­dowa, trudno się dzi­wić, że tak­sów­ka­rze nie na­dą­żają. – Męż­czy­zna z sa­mo­lotu spoj­rzał na ze­ga­rek i na mnie. Był zmę­czony i śpie­szył się, jego do­bry uczy­nek zo­stał mu już po­li­czony, chciał jak naj­szyb­ciej je­chać w swoją stronę. Nie wie­dzia­łam, jak go za­trzy­mać, za­py­tać, czy wolno mi prze­siąść się do jego ład­nego sa­mo­chodu na wiel­kich ko­łach, po­pro­sić, żeby mnie za­wiózł do ho­telu, któ­rego nie ma jesz­cze na ma­pie! Ob­cią­gnę­łam swe­ter, po­tar­mo­si­łam włosy, żeby je tro­chę upo­rząd­ko­wać. Na ni­kim nie ro­bi­łam wra­że­nia.

– W każ­dym ra­zie, te­raz wia­domo, gdzie je­chać i już żad­nego przy­stanku nie bę­dzie.

Dzia­dek sze­roko roz­cią­gnął usta. Miał tylko dwa zęby na gó­rze i je­den na dole, miesz­czący się w szpa­rze mię­dzy gór­nymi. Męż­czyźni roz­ma­wiali przez chwilę po­nad moją głową, nie udało mi się wy­ło­wić ani jed­nego zna­jomo brzmią­cego słowa. O czym nad ra­nem mogą tyle roz­ma­wiać nie­zna­jomi lu­dzie z pra­cow­ni­kami sta­cji ben­zy­no­wej? Roz­pra­wiali, nie pa­trząc na mnie. Coś za­baw­nego po­wie­dział naj­młod­szy z nich, gruch­nęli śmie­chem. Po chwili za­częli się że­gnać, wszy­scy po ko­lei, z na­masz­cze­niem, ści­skali dłoń mo­jego zna­jo­mego. Kiedy przy­szła ko­lej na dziadka, po­chy­lił się nad wy­cią­gniętą ręką tak ni­sko, jakby chciał ją po­ca­ło­wać. Męż­czy­zna po­trzą­snął dło­nią mocno, klep­nął go po ple­cach i po­wie­dział coś, co na­tych­miast roz­świe­tliło starą twarz. Do mnie zwró­cił się per Miss, ale nie po­dał mi ręki.

– Miło było, nie­stety mu­szę je­chać. Cze­kają na mnie.

Otwo­rzył przede mną drzwi tak­sówki. Za­wa­ha­łam się, raz jesz­cze zer­ka­jąc na roz­ga­da­nych męż­czyzn.

– Pro­szę się nie oba­wiać – po­mógł mi wsiąść na tylne sie­dze­nie. – To nie są po­ry­wa­cze.

Uśmiech­nę­łam się słabo, ale on już tego nie wi­dział. Prze­szedł przez plac i nie od­wra­ca­jąc się, wsiadł do sa­mo­chodu. Pa­trzy­li­śmy, jak od­jeż­dża. Szare niebo miej­scami na­bie­rało błę­kitu, zro­biło się ja­śniej, bez­piecz­niej, twa­rze męż­czyzn w dzien­nym świe­tle wy­glą­dały przy­jaź­niej. Dzia­dek usiadł za kie­row­nicą i prze­krę­cił klu­czyk w sta­cyjce.

– Pani wie, kto to był? – za­py­tał.

– Sie­dział obok mnie w sa­mo­lo­cie. Wy­daje się po­rząd­nym czło­wie­kiem – od­par­łam.

– Ach! Po­rządny?! Mało po­wie­dziane! Na­zywa się Ka­ren Gri­go­rian. Przed pię­cioma laty ope­ro­wał mi syna po wy­padku. Inni le­ka­rze po­wie­dzieli, że trup, że mózg sta­nął, on je­den się uparł, jakby o jego wła­sne dziecko szło. Głowę mu otwie­rali dwa razy. Gri­go­rian do Ame­ryki miał wra­cać, bi­let mu prze­padł, bo zo­stał przy moim chło­paczku – mó­wił, wy­raź­nie wzru­szony. – Bo pani wie, jacy le­ka­rze po­tra­fią być. Wiel­kie bogi, na pro­stego czło­wieka pa­trzą jak na ro­baka obrzy­dli­wego. On ina­czej się za­cho­wy­wał. Dla niego mój Mi­sza był ważny.

Nie ru­sza­li­śmy.

– Taki to czło­wiek. Jak go zo­ba­czy­łem, to mnie w dołku ści­snęło – ude­rzył się mocno w splot.

– Le­karz Ame­ry­ka­nin? Tu­taj? – zdzi­wi­łam się.

– Nie, nasz chło­pak, Or­mia­nin z dziada pra­dziada, ale wtedy w Ame­ryce pra­co­wał. Nie wy­wdzię­czę mu się do końca swych dni. To ten syn, mój Mi­sza, dzięki niemu żyje, ten, co te­raz służbę ma w Gór­skim Ka­ra­ba­chu. Mó­wi­łem o nim pani.

– Tak, tak. Tylko te­raz już bar­dzo pro­szę pro­sto do ho­telu – po­wie­dzia­łam, opie­ra­jąc się o sie­dze­nie. Dzia­dek po­chło­nięty wła­snymi my­ślami na­wet nie za­re­ago­wał. Je­cha­li­śmy w mil­cze­niu. Wjazd do mia­sta oznaj­miał świe­tli­sty na­pis ARA­RAT na wiel­kim, przy­po­mi­na­ją­cym mau­zo­leum, bu­dynku. Sa­mo­chód skrę­cił ostro w stronę cen­trum. Pa­trzy­łam na pierw­sze oznaki prze­bu­dze­nia, po­wolny ruch aut na uli­cach, sprzą­ta­jące ma­szyny omia­ta­jące kra­węż­niki, lu­dzi prze­cią­ga­ją­cych się jak koty przed pod­nie­sie­niem ża­lu­zji skle­pi­ków i ka­wiarni, dzi­wi­łam się, że tak ich mało, że nie rwą się do roz­krę­ca­nia han­dlu o jak naj­wcze­śniej­szej po­rze, aby ku­sić za­spa­nych klien­tów aro­ma­tem świeżo pa­rzo­nej kawy. W moim ko­cha­nym No­wym Jorku czy nie­ko­cha­nej War­sza­wie o tej go­dzi­nie tętno mia­sta było bar­dziej wy­czu­walne. Świ­tem mo­nu­men­talne bu­do­wle Ery­wa­nia wy­da­wały się bar­dziej ró­żowe niż w cza­sach ich sta­wia­nia, lśniły w po­ran­nym świe­tle.

Do­piero kiedy za­trzy­ma­li­śmy się przed wej­ściem do wy­so­kiego bu­dynku, wy­glą­da­ją­cego ra­czej jak nie­wy­re­mon­to­wany biu­ro­wiec niż ho­tel, dzia­dek się ode­zwał.

– Jakby pani za­błą­dziła gdzieś poza nasz kraj, to niech pani pa­mięta: gdzie ho­dują świ­nie, tam chrze­ści­ja­nie... Od mu­zuł­ma­nów niech się pani trzyma z da­leka... Czasy te­raz par­szywe.

Po­dzię­ko­wa­łam i nie cze­ka­jąc na drobne, wy­sia­dłam z auta.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: