- promocja
- W empik go
Zaginione z Willowbrook - ebook
Zaginione z Willowbrook - ebook
Oparta na prawdziwej historii powieść o Willowbrook – państwowym ośrodku dla dzieci z niepełnosprawnościami intelektualnymi w Nowym Jorku.
Szesnastoletnia Sage jest wychowywana przez ojca. Jej siostra bliźniaczka Rosemary zmarła sześć lat wcześniej na zapalenie płuc. Matka sióstr zginęła w wypadku. Pewnego dnia Sage podsłuchuje rozmowę telefoniczną i dowiaduje się, że ojciec ukrywa przed nią szokującą tajemnicę. Rosemary żyje i do niedawna przebywała w Instytucie Willowbrook na Staten Island, jednak kilka dni wcześniej zaginęła.
Kiedy Sage, szukając siostry, pojawia się w Willowbrook, personel myli ją z zaginioną Rosemary i siłą zamyka w ośrodku. Wtedy zaczyna się prawdziwy koszmar.
Willowbrook okazuje się szkołą tylko z nazwy. W rzeczywistości jest to miasto wyrzutków znajdujących się poza zasięgiem wzroku społeczeństwa, ze skorumpowaną administracją, lekarzami przeprowadzającymi eksperymenty medyczne i byłymi przestępcami odpowiedzialnymi za codzienne życie mieszkańców. Sage stara się zachować zimną krew i wymyślić sposób, by wydostać się z koszmaru, oraz odkryć, co się stało z jej siostrą.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8321-504-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– dr William Bronson
A History and Sociology of the Willowbrook State School
To był w zasadzie obóz koncentracyjny, zbrodnia przeciwko ludzkości, w każdym zaułku, zakamarku i zakątku.
– dr William Bronson
A History and Sociology of the Willowbrook State School
Dopiero gdy weszli na oddziały i doświadczyli zgiełku, smrodu, nędzy, zobaczyli poskręcanych, wymiotujących, krzyczących ludzi, na dobre zrozumieli, że to nie niepełnosprawność spowodowała nieodwracalne szkody, tylko Willowbrook. Winowajcą jest Willowbrook.
– dr William Bronson
fragment zeznania przed Komisją Ustawodawczą Stanu Nowy Jork
ds. Niepełnosprawnych Umysłowo i Fizycznie, 17 lutego 1972 rokuROZDZIAŁ 1
_Dworzec autobusowy Staten Island_
_grudzień 1971 roku_
W lesie nadal trwają poszukiwania szczątków zaginionych dzieci”.
Szesnastoletnia Sage Winters podniosła drżącymi palcami żetony autobusowe i odeszła od okienka stacji. W głowie rozbrzmiewały jej dręczące słowa koleżanek, jakby odtwarzała w kółko upiorną dziecięcą rymowankę. Nie pierwszy raz słyszała ostrzeżenie – każdy, kto mieszkał na Staten Island, wiedział dobrze, że wchodząc do lasu, nie należy podnosić głowy – ale im dłużej przypominała sobie słowa, które powtarzały wieczorem Heather i Dawn, tym większa ogarniała ją złość. Dlaczego zamiast dodać jej otuchy, mówiły coś tak okropnego? Dlaczego zamiast pomóc jej się dowiedzieć, co przydarzyło się Rosemary, odgrzebywały odwieczne pogłoski o obrzędach satanistycznych odprawianych w podziemiach dawnego sanatorium gruźliczego? Wprawdzie były podpite, a w głębi duszy pewnie wystraszone, ale sprawa rysowała się poważnie. Jej siostra bliźniaczka zaginęła. To wcale nie oznaczało, że nie żyje ani że znana im od dziecka miejska legenda jest prawdziwa. Cropsey był jedynie fikcyjną postacią, którą straszono dzieci, żeby były grzeczne i nie oddalały się od domu. A Rosemary przebywała w Szkole Publicznej Willowbrook – nie błąkała się po ulicach, skąd mógłby ją porwać jakiś niebezpieczny wariat. Opiekowali się nią lekarze, pielęgniarki i nauczyciele, dbali o jej prawidłowe żywienie, bezpieczeństwo, higienę i naukę podstawowych umiejętności. Tak przynajmniej stwierdził poprzedniego wieczora ojczym Sage, Alan, gdy przyznał w końcu, że Rosemary żyje.
Zadrżała na wspomnienie tej chwili, gdy dowiedziała się prawdy o swojej bliźniaczce, po czym wsunęła żetony autobusowe do kieszeni kurtki i zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu paczki papierosów Kools. Tak strasznie chciało jej się palić, że niemal czuła w ustach smak tytoniu. I potrzebowała też pepsi, ale cholerny automat okazał się nieczynny. Jakby tego wszystkiego było mało, miała straszliwego kaca. Łomotało jej w głowie, język miała suchy jak papier ścierny, a myśli zbijały się w gęste tumany. To zrąbane samopoczucie tylko nasilało jej niepokój, ale sama była sobie winna. Chyba już jej kompletnie odbiło, skoro uznała, że spożycie sześciu szklaneczek amaretto sour i dziesięciu kielonków miętowego sznapsa najskuteczniej złagodzi szok wywołany odkryciem, że Rosemary została oddana do zakładu dla umysłowo chorych.
Wciąż jeszcze przetrząsając torebkę w poszukiwaniu papierosów, weszła do obskurnej poczekalni, minęła pospiesznie rzędy plastikowych niebieskich krzesełek i skierowała się do wyjścia. Zważywszy na pogodę, chyba lepiej byłoby zapalić w budynku dworcowym, ale cuchnęło tu męskim klozetem. Zresztą nie chciała przegapić autobusu do Willowbrook. Im szybciej wsiądzie, tym mniejsze ryzyko, że zdąży się rozmyślić.
Coś przeszkadzało jej w poszukiwaniach, coś zaczepiało się o pierścionek. Zatrzymała się. Czyżby po wczorajszym wyjściu z baru zapomniała schować do portmonetki podrobiony dowód? Wyjęła rękę z torebki, spojrzała na nią i zaklęła pod nosem. Pod oczkiem pierścionka utkwił róg folii po kondomie i ta wisiała teraz na dłoni jak proporczyk. Sage ją wyrwała, podeszła do kosza i wyrzuciła. Nadal mamrocząc pod nosem przekleństwa i nie zważając, czy ktoś ją widzi, wygrzebała z torebki resztę sześciopaku i ją też wywaliła. Jedno wiedziała na pewno: następnym razem znajdzie sobie chłopaka z jajami, który sam będzie sobie kupował cholerne kondomy. Na myśl o Noahu poczuła pieczenie pod powiekami. Gdyby nie to, że przyłapała go wtedy na obmacywankach z tą puszczalską Yvette, jechałby teraz z nią do Willowbrook. A tak leży jeszcze prawdopodobnie w łóżku, napawa się ostatnimi dniami przerwy świątecznej i fantazjuje o tym, że niedługo się spotkają. No cóż, czeka go niespodzianka. Sage wsunęła mu pod drzwi liścik z prośbą, by więcej do niej nie dzwonił. Zniesie wiele, ale nie niewiernego chłopaka. Nieważne, że Yvette i on „tylko” się całowali – zdrada to zdrada. A ona już dawno temu poprzysięgła sobie, że nawet kosztem rozpaczy nie zmarnuje ani minuty życia z osobą pokroju swojej matki, która pod koniec małżeństwa stale zdradzała ojca.
Na myśl o matce poczuła znajomą urazę i zacisnęła bezwiednie zęby. Kiedyś zdawało jej się, że rodzice są w sobie zakochani bez pamięci i nic innego się dla nich nie liczy. W szkole średniej ojciec był gwiazdorem drużyny koszykówki, a matka przewodziła grupie cheerleaderek. Pobrali się zaraz po ukończeniu nauki. Ich uczucie miało trwać wiecznie. Tak też sądziły Sage i Rosemary, dopóki rodzice pierwszy raz się nie pokłócili. Dopóki matka pierwszy raz nie cisnęła w męża kieliszkiem z martini. Dopóki pierwszy raz nie kazała mu się wynosić. Pierwszy i ostatni.
Rosemary nie pojmowała, dlaczego rodzice ciągle się kłócą, ale ich konflikt ją odmienił, i to nie na lepsze. Dla odmiany Sage wiedziała, że mają problemy, ale czuła się wobec nich bezradna, starała się więc przymykać oko na ich sprzeczki. Gdy dotarło do niej, że matka co dzień pije, początkowo podejrzewała ojca o romans i znienawidziła go za to. Potem jednak poznała prawdę.
To zdradzający wrzeszczą, to oni próbują przerzucać winę na drugą osobę. Jakby tata odpowiadał za to, że matka wymawia się nadgodzinami i w tym czasie uprawia seks z własnym szefem. Czego by ojciec nie zrobił, choćby nie wiadomo jak się starał, matce to nigdy nie wystarczało. Za mało ją kochał. Za mało właził jej w dupę. Cały był „za mało”. Tyle że to on co rano podawał jej kawę do łóżka, a co wieczór gotował. To on zapisał Sage i Rosemary do przedszkola i pilnował, by miały czyste ubrania. To on dbał o wystrój domu i co roku kupował możliwie największą choinkę, bo matka uwielbiała Boże Narodzenie. Nikt nigdy nie troszczył się o nią tak jak mąż. I ani razu nie dał jej powodu do podejrzliwości.
Sage również nie miała powodu do powątpiewania w wierność Noaha. Kręciło się obok niego mnóstwo spragnionych uwagi dziewczyn, on jednak nawet na nie nie spojrzał. Heather i Dawn stale pytały ją, czy mu ufa, lecz ona była pewna jego uczuć – albo tak jej się przynajmniej zdawało. Na prywatkach, na których whiskey i piwo lały się strumieniami, a skręty krążyły z rąk do rąk, inni chłopcy co rusz bawili się z nowymi dziewczynami, ale Noah był zawsze przy niej i naśmiewał się z wybryków kolegów. Nigdy nie przypuszczała, że ją zdradzi. Byli ze sobą przez rok i w tym czasie nie natknęła się ani na liścik w jego szkolnej szafce, ani na ślad szminki na kołnierzu, nie dotarła też do niej nawet pogłoska, że choćby zawiesił oko na kimś innym. Do czasu.
Znów przeklęła go pod nosem i zamrugała, żeby powstrzymać łzy; nie będzie płakała przez chłopaka. Miała poważniejsze zmartwienia na głowie. Powlekła się w stronę wyjścia, starając się odpędzić obraz Noaha. Nie warto mu poświęcać ani chwili uwagi. Tak przynajmniej podpowiadał jej rozsądek. Nad Heather i Dawn też nie ma co się rozwodzić. Początkowo miała wyrzuty sumienia, że wyszła po angielsku z baru i nawet za siebie nie zapłaciła, ale teraz się cieszyła z tego kroku. Jej trwający już siódmy rok żal z powodu utraty siostry – okropna, dotkliwa, odczuwalna do dziś rozpacz – to nie temat do żartów. Dziewczyny wiedziały, że śmierć Rosemary była momentem granicznym w jej życiu. Jej świat podzielił się na to, co przedtem, i to, co potem. To nie była bujda ani prośba o uwagę.
Dawn i Heather stale nabijały się z tego, że Sage nie cierpi tabliczek ouija i tak bardzo boi się igieł, że zemdlała, gdy próbowały przekłuć jej uszy za pomocą igły krawieckiej i kostki lodu, nic więc dziwnego, że na wieść o zaginięciu Rosemary przywołały pogłoski o Cropseyu i popełnionych przez niego straszliwych zbrodniach. To by im jeszcze wybaczyła, ale potem ciągnęły tę historię, choć błagała je, by przestały.
Przed dwuskrzydłowymi drzwiami dworca zwolniła. Na zawieszonej obok nich tablicy widniały oferty pracy, wizytówki i chyba ze sto niewielkich ogłoszeń o zaginionych dzieciach: całe rzędy niewinnych uśmiechniętych twarzyczek niczym z wyblakłego _tableau_. Nie cierpiała podobnych ogłoszeń, walących po oczach napisów „ZAGINĄŁ” czy „ZAGINĘŁA”, ziarnistych fotografii ze szczęśliwych czasów sprzed porwania, gdy wszyscy tkwili jeszcze w błogiej nieświadomości, że pewnego dnia dziecko zostanie wykradzione rodzicom. Ogłoszenia widywało się na całej Staten Island: w sklepach spożywczych, na poczcie, w kinach i kręgielniach, na skrzynkach pocztowych i słupach telegraficznych. Sage poczuła, jak w piersi ściska ją coś zimnego i twardego. Czy na tych cholernych afiszach znajdzie się też twarz jej siostry bliźniaczki? I gdzie są te wszystkie nieszczęsne, Bogu ducha winne dzieci? Jakie okropieństwa musiały znosić? Czy zginęły, czy nadal cierpią? Czy zapłakane i przerażone zadają sobie pytanie, dlaczego rodzice, ludzie, którzy mieli je zawsze kochać i chronić, jeszcze ich nie ocalili? Sage nie umiała sobie wyobrazić gorszej niedoli.
Temu, że akurat na Staten Island znikało tyle dzieci, nikt się szczególnie nie dziwił. W końcu wyspę postrzegano jako nowojorskie składowisko; ktoś taki jak Cropsey mógłby tu bez trudu ukrywać ciała. „Składowanie” – jak mówiono – rozpoczęło się w dziewiętnastym wieku, gdy władze miejskie przerzucały na wyspę ludzi cierpiących na choroby zakaźne: tysiące nieszczęśników zarażonych żółtą febrą, tyfusem, cholerą i ospą. W późniejszym okresie gruźlików odsyłano do Seaview Hospital, ubogich, niewidomych, głuchych, kalekich i zniedołężniałych do Farm Colony, a niedorozwiniętych umysłowo do Willowbrook. Ciała porzucano w lasach i na moczarach. Służby miejskie przewoziły tony śmieci na Fresh Kills, gdzie kiedyś ciągnęły się słone mokradła pełne żab i wszelkiej roślinności, a teraz roiło się od szczurów i bezpańskich psów. Może to tam policja powinna szukać zaginionych dzieci.
W tym momencie na dworzec weszła kobieta w kraciastym płaszczu, wnosząc za sobą powiew zimnego powietrza, który poniósł się przez poczekalnię i zaszeleścił ogłoszeniami o zaginionych, jakby poruszyła je niewidzialna dłoń. Kobieta wpadła jak burza, zderzyła się ramieniem z Sage i bez słowa przeprosin popędziła dalej.
Sage się ocknęła, odwróciła od tablicy, pchnęła dworcowe drzwi mocniej, niż było to potrzebne, i wyszła na bezbarwne zimowe światło. Zapaliła papierosa i zaciągnęła się łapczywie. Heather i Dawn miały rację co do Noaha. A co, jeśli nie mylą się też w sprawie Cropseya? A co, jeśli to on porwał Rosemary? Jeszcze raz mocno się zaciągnęła i ruszyła przed siebie chodnikiem, ganiąc się w myślach za głupotę. To bzdura, że jakiś uciekinier z zakładu dla umysłowo chorych, z hakiem zamiast jednej dłoni i ostrym jak brzytwa toporem w drugiej, poluje na dzieci i wciąga je do tuneli w podziemiach zrujnowanego szpitala gruźliczego, a następnie składa w ofierze szatanowi. Po prostu łatwiej było uwierzyć w straszydło, niż przyjąć do wiadomości, że na świecie żyje tylu złych ludzi.
Skoro jednak Alan nie kłamał, że przez sześć ostatnich lat Rosemary znajdowała się pod troskliwą opieką personelu Willowbrook, to jak to się stało, że zaginęła? W jaki sposób umknęła pielęgniarkom i lekarzom, którzy mieli jej pilnować? Czy tylko po to Sage odkryła, że Rosemary żyje, by ponownie ją utracić? Dość już pożegnała ukochanych osób.
Pogrzebała w kieszeni w poszukiwaniu żetonu, zacisnęła go mocno w dłoni i podeszła do stanowiska ósmego, skąd lada chwila miał odjechać autobus do Willowbrook. Gdyby tylko zdołała wytłumić łomot w głowie i uspokoić podrażniony żołądek, może myślałaby trochę trzeźwiej. Teraz trzeba przede wszystkim obmyślić najlepszy sposób na odnalezienie Rosemary. Nie wściekać się na koleżanki i chłopaka – no, byłego chłopaka – nie użalać się nad sobą, nie przejmować nieistniejącym wielokrotnym zabójcą. Musi zachować przytomność umysłu i skupić się na tym, co należy zrobić po przyjeździe do Willowbrook. Oby grupa poszukiwawcza pozwoliła jej cokolwiek zdziałać. Może i nie widziała Rosemary od sześciu lat, ale i tak zna ją lepiej niż ktokolwiek inny na świecie. Siostra potrafiła się przerazić byle drobiazgiem czy niedopowiedzeniem, niewidocznym i niezrozumiałym dla nikogo innego, było więc całkiem możliwe, że coś ją w Willowbrook wystraszyło i postanowiła się ukryć. Może gdy zobaczy, że Sage jej szuka, lub usłyszy z jej ust swoje imię, wyjdzie z kryjówki. O ile się faktycznie kryje. Jedno Sage wiedziała na pewno: będzie ją nawoływać po imieniu tak długo, aż ochrypnie, aż wypowiadający te sylaby głos zacznie jej się łamać z rozpaczy, aż przeszuka każdy zakamarek i zajrzy pod każdy kamień.
Niemal przy narożniku dworca, na zaśmieconym chodniku, zobaczyła siedzącego pod kocem bezdomnego w wystrzępionej kurtce wojskowej i z wystającymi spod znoszonej czapeczki Yankees długimi, przetłuszczonymi włosami. Na kawałku stojącego obok kartonu widniał napis „NIEPEŁNOSPRAWNY WETERAN Z WIETNAMU PROSI O WSPARCIE”. Mężczyzna spojrzał na Sage smutnymi brązowymi oczami, które na tle brodatej twarzy przypominały wilgotne szklane kulki, i podsunął jej pustą puszkę po zupie.
– Rzucisz drobne rannemu weteranowi? – spytał.
W głowie rozbrzmiał jej głos Alana ostrzegającego ją, by nie dawała pieniędzy bezdomnym, bo wydadzą je na narkotyki i trunki, a już zwłaszcza ci „dzieciobójcy”, którzy walczyli w Wietnamie. Sage uznała jednak, że bezdomni też muszą jeść i wrzucanie wszystkich weteranów do jednego worka jest nie fair, więc postanowiła uwierzyć, że obdarowani jej drobniakami wydadzą je na cheeseburgera albo ciastko jabłkowe w McDonaldzie. Wetknęła papierosa do ust, pogrzebała w kieszeni kurtki w poszukiwaniu reszty, którą otrzymała po zakupie żetonów, i wrzuciła monety do puszki. Wiele nie miała, ale zawsze coś.
– Bóg zapłać – powiedział weteran i odsłonił w uśmiechu krzywe zęby.
Skinęła głową i poszła dalej, kuląc się z zimna. Na domiar złego zaczął padać śnieg, a ona miała na sobie kusą kurtkę zamszową i sztruksową miniówkę, a na gołych nogach chodaki. Nie najlepszy strój na ten dzień, ale jakoś nie pomyślała o pogodzie. Zresztą powiedziała Alanowi, że idzie ze znajomymi do centrum handlowego. Gdyby poświęcił jej więcej uwagi, zorientowałby się oczywiście, że ani nie wzięła prysznica, ani się nie umalowała. Każdy wie, że za żadne skarby nie pokaże się publicznie z przetłuszczonymi włosami i bez wytuszowanych rzęs. To znaczy każdy, kogo ona obchodzi. Pewnie powinna być wdzięczna, że niczego nie zauważył – gdyby podejrzewał, dokąd się wybiera, mógłby ją próbować zatrzymać. Albo i nie. Trudno powiedzieć. Jeśli coś nie dotyczyło myślistwa, whiskey albo oglądania kanałów sportowych, to niewiele go obchodziło, a ona sama najmniej. Mogła równie dobrze nie wracać na noc pod warunkiem, że nie przyprowadzi jej policja. Ojczym angażował się dopiero wtedy, gdy jej życie bezpośrednio narażało go na kłopoty – jak w październiku poprzedniego roku, kiedy dyrektor szkoły przyłapał ją na paleniu w damskiej toalecie i Alan musiał wyjść ze swojej pracy na składowisku Fresh Kills i ją odebrać. Wtedy wrzeszczał i groził, że zamknie ją w pokoju na tydzień, miesiąc czy ile tam trzeba będzie, żeby dostała nauczkę. Oczywiście tylko tak mówił. Spełnienie groźby kosztowałoby go za dużo fatygi.
Czasem sama już nie wiedziała, kto jest bardziej nieszczęśliwy: ona czy Alan. Nigdy nie rozumiała, co matka w nim widziała. Po tym, jak rzucił ją szef, umawiała się z innymi mężczyznami i wielu z nich miało porządną pracę oraz dobry charakter, ale może jedynie Alan był gotów ożenić się z kobietą z dwójką dzieci. Tyle że los spłatał mu figla. Alan zawarł z matką transakcję wiązaną, lecz po towarze głównym nie został ślad, a on został z dodatkami, których w ogóle nie chciał. Sage już dawno temu, jeszcze przed tym, jak matka zginęła w pijackim wypadku drogowym, przekonała się, że nigdy nie zadowoli Alana. O ucieczce myślała już tyle razy, że straciła rachubę. Zresztą dokąd miałaby pójść? W pobliżu nie mieszkali żadni bliscy krewni. Nikt z jej znajomych nie miał wolnego pokoju. Heather dzieliła jeden z trzech pokojów mieszkania z czterema siostrami, a rodzice Dawn nie byli lepsi od Alana: przepijali pieniądze, a Dawn i jej młodszy brat musieli sobie radzić sami. Zresztą kto by chciał kolejną gębę do wykarmienia. Dziadkowie ze strony matki zmarli lata temu i matka zerwała wtedy kontakt ze swoją jedyną siostrą. Sage nie miała pojęcia, czy ciotka w ogóle jeszcze żyje, a co dopiero gdzie. Gdy była z Noahem, mogła do niego wpadać, tyle że jego matka uważała go za aniołeczka, który przeprowadza starsze panie przez ulicę i oszczędza się dla przyszłej żony. Prędzej by jej kaktus wyrósł na dłoni, niż przystałaby na to, by spał pod jednym dachem ze swoją dziewczyną. To znaczy eksdziewczyną.
A najgorsze było to, że nie miała pojęcia, co się dzieje z ojcem. Nie dzwonił w święta, nie przysyłał kartek urodzinowych. To było do niego niepodobne. Matka twierdziła uparcie, że zaczął nowe życie i nie chce mieć nic wspólnego z dawną rodziną, ale Sage jakoś powątpiewała w jej szczerość. Może chodziło o szyderczy ton, a może o to, że winą za rozstanie obarczyła jego. A może o to, że traktowała swoje córki jak zawalidrogi, a on widział w nich ósmy cud świata. Gdyby Sage miała zgadywać, dlaczego ojciec się nie odzywa, dałaby sobie głowę uciąć, że nie dostał od matki nowego adresu i numeru telefonu, gdy wprowadziły się do Alana. Mimo wszystko mógłby je przecież odnaleźć, gdyby naprawdę mu na tym zależało.
Zawsze chciała zapytać matkę, czy wie, gdzie on mieszka, albo czy można do niego zadzwonić, ale nigdy nie zdobyła się na odwagę. Bo jeśli matka nie mijała się z prawdą, to rzeczywiste odrzucenie byłoby nie do zniesienia. Już pierwsze odebrała jak amputację, a kolejne przypominałoby śmierć.
Często wyobrażała go sobie z inną rodziną i zastanawiała się, czy ma jeszcze dwie inne córki, a może syna. Czasem myślała, że może wpadnie gdzieś na dziewczynę, która wygląda dokładnie jak ona i Rosemary, i okaże się, że są już trojaczkami. Była ciekawa, czy mieszkają w lepszej dzielnicy, czy ojciec wyrwał się z ubogiej części miasta, ze skupisk rozpadających się bloków i ciasnych domków, gdzie niemal każdy, kogo znała, miał wśród krewnych osobę zatrudnioną na wysypisku Fresh Kills.
Na myśl o swojej rozbitej rodzinie poczuła w gardle palącą kulę i z trudem przełknęła ślinę. Nikt nie wiedział, gdzie ona teraz jest i co zamierza. Pomyślała, że jest jak piórko, które w każdej chwili może zostać porwane przez wiatr, i nikt nie będzie za nią tęsknił.
Poza Rosemary, bo ona by tęskniła. Gdyby jej nie oddano.
Rosemary. Jej siostra bliźniaczka. Ona żyje. Sage nadal nie mogła w to uwierzyć. Co poczuje, gdy znów się zobaczą? Czy będzie niezręcznie? Cudownie? Czy padną sobie w objęcia i wybuchną płaczem? Czy Rosemary będzie ją pamiętała? Czeka ją wspaniałe spotkanie po latach czy kolejna bolesna żałoba? Po grzbiecie przebiegł jej dreszcz strachu połączonego z ekscytacją.
Poprzedni wieczór, kiedy to dowiedziała się, że jej siostra bliźniaczka żyje, nadal jawił jej się jako sen albo scena z filmu. A gdyby nie znalazła się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze, nigdy nie dowiedziałaby się prawdy.
Było już po dwudziestej drugiej, gdy postanowiła się wymknąć i spotkać ze znajomymi. Klucząc między strzelbami myśliwskimi i plastikowymi koszami pełnymi pomiętych ubrań, przeszła przez przedpokój położonego na czwartym piętrze mieszkania. Nie znosiła go od dnia przeprowadzki. Może dlatego, że przypominało jej życie po odejściu ojca: chaotyczne, niepewne, pogmatwane. W małej, ciasnej kuchni stały bladożółta kuchenka i taka sama lodówka – sprzęty, które pamiętały lepsze czasy. Wnętrza szaf czuć było uryną i myszami, a cienkie ściany przepuszczały wszelkie odgłosy. Szum suszarki do włosów, kobiecy śmiech, okrzyki kibica oglądającego baseball, przytłumiona rozmowa telefoniczna – wszystko to przenikało przez tynk wraz z zapachem cudzego obiadu. Każdy powód był dobry, żeby stąd uciec. A może po prostu nie znosiła Alana.
Starając się nie potknąć o rozrzucone rzeczy, minęła na palcach wiszące na boazerii zdjęcia w plastikowych ramkach: jej i Rosemary ubranych w identyczne marszczone sukienki, Alana otaczającego ramieniem ich matkę w czasach, gdy przypominała jeszcze Elizabeth Taylor – czarne półdługie włosy miała starannie ułożone, a srebrzystoszare oczy lśniące i radosne. Alan – na oko zwyczajny facet o całkiem pospolitych rysach – też się uśmiechał, wyraźnie zadowolony i zakochany w żonie. W jego oczach czaił się jednak chłód i spokój. Kryły się w nich tajemnice. Sage wiedziała, że zdjęcia, jak i sami ludzie, mogą zwodzić: w uchwyconej na kliszy chwili wszyscy się cieszą i sprawiają wrażenie idealnych, a już minutę później mogą się sprzeczać i wychodzić teatralnie z pokoju. Albo wrzeszczeć i zadawać ciosy.
Nim dotarła do salonu, upewniła się, czy ma w kieszeni kurtki pieniądze wyjęte ze stolika nocnego przy łóżku Alana. Zazwyczaj okradała go z kasy na alkohol tylko w weekendy, gdy sama chciała wyjść, ale trwała przerwa świąteczna, a Heather i Dawn namawiały ją na wyjście do nowej dyskoteki w Castleton Corners, bo Heather znała tam jednego z bramkarzy, dzięki czemu mogłyby wejść bez okazywania dokumentów. Przed łukowatym wejściem do salonu zatrzymała się, nadstawiła uszu i zaczęła modlić, żeby Alan znów drzemał pijany przed telewizorem. Zgodnie z przewidywaniami odbiornik był włączony, ale ku jej przerażeniu ojczym z kimś rozmawiał. Głos gościa wskazywał na Larry’ego, kumpla z polowań. Sage przysunęła się bliżej i zajrzała ukradkiem do pokoju.
Salon był równie zagracony, co reszta domu; długie włosie pomarańczowej wykładziny było splątane i przetarte, a na meblach zalegała warstwa kurzu. Alan siedział bez koszuli na skraju rozkładanego kraciastego fotela i dźwigał hantle; twarz i klatka piersiowa lśniły mu od potu. Larry, rozwalony na sofie, z nogami zarzuconymi na stolik kawowy, palił i popijał piwo. Przynajmniej wyglądał, jakby się dzisiaj umył. Na ekranie telewizora rozgrywano mecz baseballu, ale odbiornik był przyciszony. Sage, z nadzieją, że przejdzie niezauważona, szykowała się do wymknięcia na klatkę schodową, ale zamarła z powodu słów, które padły z ust Larry’ego.
– A kiedy zaginęła?
– Prawie trzy dni temu – odpowiedział Alan, dysząc ciężko w rytm podnoszonych ciężarków.
Sage zmarszczyła brwi. Psiakrew. Znowu ktoś zaginął, tylko nie to.
– Czemu zadzwonili do ciebie dopiero teraz? – spytał Larry.
– A bo ja wiem. Może myśleli, że sami ją znajdą. Trzeba było zmienić numer telefonu, to teraz bym się nie użerał.
– No spieszyć to im się nie spieszyło. Trochę to dziwne, jeśli o mnie chodzi.
– Eee, zaraz tam dziwne – odparł Alan. – Ty w ogóle masz pojęcie, jaki to moloch? Facet powiedział przez telefon, że przeszukali czterdzieści budynków. Czterdzieści. Najpierw myśleli, że sobie poszła i się zgubiła, trafiła na inny oddział, ale teraz już przeszukują lasy. Mówił, że obszar Willowbrook ma sto czterdzieści hektarów. Ty sobie wyobrażasz, ilu oni tam mają tych jełopów? Trochę czasu minie, zanim wszystko sprawdzą.
Sage zaczęła główkować. Kto z ich krewnych lub znajomych może przebywać w Willowbrook? Wiedziała tylko, że to zakład dla dzieci opóźnionych w rozwoju i niepełnosprawnych umysłowo, a rodzice grożą własnym pociechom, że je tam poślą, jeśli będą niegrzeczne. Nawet sklepikarze straszyli niesfornych nastolatków, że wezwą do nich ludzi z Willowbrook. Dziewczyny przestrzegano, że jeśli zajdą przedwcześnie w ciążę, dziecko urodzi się z niedorozwiniętym mózgiem i zostanie im odebrane, a następnie umieszczone w tym miejscu. Sage nie słyszała jednak o nikim, kogo by tam faktycznie odesłano. A jeśli ktoś stamtąd zaginął – albo stamtąd, albo skądkolwiek indziej – to dlaczego zadzwonili akurat do Alana? Co on mógł na to poradzić?
– Policję wezwali? – zainteresował się Larry.
– Chyba nie – odpowiedział Alan. – To znaczy jeszcze nie. Facet mówił, że pracuje tam jako psychiatra. Pewnie nie chcą jeszcze wzywać glin, żeby nie wywoływać paniki.
– To po kiego wała do ciebie zadzwonili? – zdziwił się Larry. – Co ty masz niby na to poradzić?
– Musieli do mnie zadzwonić – wyjaśnił Alan. – Jestem prawnym opiekunem Rosemary.
Sage zesztywniała. O czym on, do cholery, mówi? Przecież jej siostra nie żyje. Zmarła na zapalenie płuc sześć lat wcześniej, piętnaście dni przed Bożym Narodzeniem, dwie noce po tym, jak skończyły pisanie listów do świętego mikołaja, prosząc o prezenty, których nigdy nie miały dostać.
Sage nie zapomni chwili, w której się o tym dowiedziała. Nie zapomni tego, jak się czuła, gdy z płuc uszło jej całe powietrze, a piersi rozsadził nagły ból, jakby ktoś ugodził ją rozpalonym do białości ostrzem. Nie zapomni, jak krzyczała, aż brakło jej tchu. Nigdy nie spotkało jej nic gorszego niż śmierć siostry. Prawie równie okropne może było tylko odejście ojca. Śmierć siostry bliźniaczki pozostawiła w jej sercu i duszy wyrwę, której nic nie mogło zapełnić.
Jak to Rosemary zaginęła? Martwi ludzie nie mogą zaginąć. Matka rozsypała przecież jej prochy nad rzeką Hudson, sąsiedzi znosili ciasta i zapiekanki. To się nie trzyma kupy.
Czuła, że dzieje się z nią coś dziwnego. Jakby oglądała stare filmy rodzinne, ale nikogo nie rozpoznawała, jakby wydarto jej wszystkie wspomnienia i zastąpiono czymś nieznajomym. Poczuła to też w piersi – coś w niej tężało, gęstniało, jakiś ciężar utrudniał jej oddychanie. Położyła dłoń na brzuchu, łapczywie wzięła głęboki wdech i próbowała się uspokoić. Może coś źle usłyszała. Może źle zrozumiała. Może dźwięk telewizora przeinaczył słowa Alana.
Nie. Usłyszała, co usłyszała. Ojczym powiedział, że Rosemary była w Willowbrook i od trzech dni uznaje się ją za zaginioną. To niemożliwe. Niewiarygodne. Czy ktoś tu zwariował?
Zebrała się w sobie i weszła do salonu. Na jej widok Alan odłożył hantle i wstał.
– A ty co, do cholery? Nie idziesz rano do szkoły?
– Nie. Mamy jeszcze przerwę.
– Czego chcesz?
– Chcę usłyszeć, co mówiłeś o Rosemary.
Alan rzucił Larry’emu nerwowe spojrzenie, po czym znów popatrzył na Sage, a wargi wygięły mu się w szpetnym grymasie. Larry udawał nieobecnego: nie odrywając wzroku od ekranu telewizora, zdjął nogi z blatu stolika, wychylił się i zgasił papierosa w przesypującej się popielniczce.
– Słuchałaś, co mówimy? – spytał Alan innym tonem, tym dobrze jej znanym. To był ton władzy, morałów, życzeniowego narzucania zasad.
– Nie.
– Nie kłam. Przyznaj się. Podsłuchiwałaś.
– Nie, ja tylko…
– Znowu chciałaś się wymknąć?
Pokręciła głową.
– To czemu, do jasnej ciasnej, masz na sobie kurtkę?
Sage zapiekły policzki. Zapomniała, że włożyła kurtkę, całkiem zapomniała, że miała wyjść ze znajomymi.
– Powtórz, co mówiłeś o Rosemary – zażądała.
– Nic o niej nie mówiłem – zapewnił Alan. – Może powinnaś sobie przebadać słuch. – Zachichotał bez przekonania i spojrzeniem poszukał ratunku u Larry’ego, ale ten go zignorował i sięgnął po piwo.
W Sage wezbrała złość. Kłamał jak zwykle. Kłamał, że płaci czynsz, że chodzi do szkoły na rozmowy z nauczycielami, że spędza noce gdzieś tam.
– Owszem, mówiłeś – naciskała. – Słyszałam. Powiedziałeś, że dzwonił ktoś z Willowbrook z informacją, że zaginęła. I że musiał zadzwonić do ciebie, bo jesteś jej opiekunem prawnym.
Z gardła Alana wydobył się paskudny dźwięk, coś jak zwierzęcy pomruk.
– Coś ci się pomieszało – burknął i otarł czoło wierzchem dłoni. – A teraz nie zawracaj mi gitary. Idź pić, łajdaczyć się czy co tam robisz z tymi swoimi puszczalskimi psiapsiółkami. Mam to gdzieś, tylko zostaw mnie w spokoju.
– Nie – sprzeciwiła się Sage. – Rosemary to moja siostra. Mam prawo wiedzieć, co się dzieje.
Spojrzał na nią szybko.
– Masz prawo?
– Tak, musisz mi powiedzieć.
– Bo?
– Bo powiem twojemu szefowi, że pijesz w pracy. Wiem, co wlewasz rano do termosu.
Zbliżył się do niej z twarzą wykrzywioną wściekłością, dłonie zacisnął w pięści. Jak cierpka chmura napłynął w jej stronę odór piwa i potu.
– Grozisz mi, dziewczynko?
– Mów prawdę, bo inaczej…
Nim zdołała wymówić kolejne słowo, dostała mocno w twarz z otwartej dłoni. Zarzuciło jej głową, zagrzechotały zęby. Wstrząśnięta przyłożyła palce do policzka i powstrzymując łzy gniewu, spojrzała na ojczyma spode łba. Od miesięcy jej nie uderzył. Ostatnio zdarzyło się to wtedy, gdy zastał ją śpiącą na sofie, cuchnącą piwem i w rozpiętych dżinsach. Wróciła do domu, poszła do toalety i nim się położyła, żeby pooglądać telewizję, zapomniała zasunąć suwak. On jednak pomyślał, że robiła coś innego, więc ją spoliczkował, wyzwał od dziwek, a potem poszedł za nią do jej pokoju i pchnął ją z progu na łóżko. Była wtedy zbyt oszołomiona i odurzona, żeby coś z tym zrobić, ale z miejsca postanowiła, że jeśli Alan znów ją uderzy, wezwie policję.
Larry odstawił piwo i wstał.
– To ja lepiej pójdę – oznajmił.
– Nie – odparł stanowczo Alan. – Chcę, żebyś tu był. Żeby nie powiedziała potem, że ją okłamywałem.
Larry usiadł z powrotem z miną człowieka, który chciałby się znaleźć gdzie indziej. Alan podszedł do fotela, podniósł koszulkę i wciągnął ją na siebie.
– Rozumiem, dlaczego wtedy wasza matka nie chciała, żebyś poznała prawdę, ale teraz jesteś na tyle duża, że będziesz trzymać gębę na kłódkę.
Utkwiła w nim spojrzenie załzawionych oczu i wstrzymała oddech; nie mogła się doczekać jego słów, ale zarazem się ich bała.
– Trzymać w jakiej sprawie? – spytała. Trzęsły jej się nogi.
– Rosemary od sześciu lat mieszka w internacie Szkoły Publicznej Willowbrook – powiedział. – Lekarze orzekli, że tam jej będzie najlepiej.
Pokój zaczął wirować. Najbardziej na świecie chciała teraz usiąść, ale nie zamierzała dawać Alanowi przewagi.
– Przecież mówiliście z mamą, że dostała zapalenia płuc. Mówiliście, że… że umarła.
– Tłumaczyłem twojej matce, że kłamstwo ma cholernie krótkie nogi, ale nie słuchała.
– Nic z tego nie rozumiem. Czemu ją tam posłaliście? I czemu mama miałaby mnie okłamywać? – Pokręciła głową i choć usilnie próbowała powstrzymać łzy, to się nie udało. – To nie ma żadnego sensu.
– E, daj spokój – odpowiedział Alan. – Twoja siostra jest niedorozwinięta. Nawet nie mów, że nie wiedziałaś.
Sage nie mogła złapać oddechu. Przed oczami miała siostrę, swoją najlepszą przyjaciółkę: bladą, śliczną, wątłą jak wierzbowa witka. Pasowały do siebie jak dwie połówki jabłka, jak pasować mogą tylko bliźnięta. Kochały siebie nawzajem i kochały to samo robić: budować baśniowe domki z patyków i kory, grać w gumę, kręcić hula-hoopem, oglądać bajki w sobotnie poranki. Owszem, Rosemary była inna, ale najczęściej lepsza. Świat ożywał na jej oczach, a ona się nim ze wszystkimi dzieliła: pokazywała motyle i dmuchawce, słoneczne refleksy migoczące jak brylanty na śniegu i wodzie, blask urodzinowych świeczek na suficie, gdy gasło światło.
W jej życiu byli też jednak lekarze – zbyt wielu, by dało się ich zliczyć – oraz tajemnicze dwudniowe wizyty w szpitalu. Można było odnieść wrażenie, że Rosemary ciągle choruje. I owszem, Sage musiała przyznać, że siostra czasem ją przerażała: wytrącona z równowagi trzepotała rękami, krzyczała i biła każdego, kto się nawinął. Albo w środku nocy stała nad łóżkiem Sage i wpatrywała się w nią bez słowa. Czasem przesuwała po ciemku sprzęty w ich pokoju: biurko, krzesła i zabawki rozmieszczała po kątach, a rano twierdziła, że to nie ona, że gdy się zbudziła, wszystko już tak wyglądało. Innym razem mówiła przez sen, rozmawiała z niewidzialnymi ludźmi albo paplała od rzeczy, a jej słowa splątywały się jak źle nawinięta włóczka.
Gdy była w lepszej formie, zwierzała się Sage, że słyszy głosy podszeptujące jej okropne rzeczy, i zawsze przepraszała, że ją straszy. Kiedy oglądały _The Beverly Hillbillies_ i liczyły zbierane przez matkę kupony rabatowe, kazała siostrze przyrzec, że ta nie zapomni o jej opowieściach, a Sage obiecywała, że w miarę możliwości zawsze będzie ją chronić. Matka twierdziła, że Rosemary miesza się w głowie i prosiła Sage o zgłaszanie jej dziwacznych zachowań, ale ona nie chciała być skarżypytą. Czasem miała poczucie, że ponosi winę za problemy siostry, że może ją jakoś skrzywdziła, gdy były jeszcze w brzuchu: pobierała za dużo substancji odżywczych, krwi, miejsca w macicy. W końcu przy porodzie ważyła prawie kilogram więcej i przedarła się na świat trzydzieści pięć minut wcześniej. Nieraz odnosiła wrażenie, że obwinia ją też matka, której musiała przyrzekać, że dopóki nie ustalą, co dolega Rosemary, będzie dla niej szczególnie miła i wyrozumiała.
Ale teraz Sage poznała prawdę. Matka pozbyła się Rosemary jak starego rupiecia. Może dlatego zaczęła coraz więcej pić. Może zabiło ją poczucie winy.
Sage zacisnęła zęby. W obecności Alana nie chciała więcej płakać, nie chciała dawać mu satysfakcji.
– Trzeba było mi powiedzieć prawdę – odezwała się.
– To nie ja postanowiłem ci tego oszczędzić, więc na mnie nie zwalaj. Twoja matka nie chciała, żebyś to rozpowiadała na prawo i lewo. Lekarze stwierdzili, że Rosemary nigdy się nie poprawi, a wiesz, jak to jest, gdy ludzie się dowiadują, że w jakiejś rodzinie jest ktoś nienormalny. Twoja matka nie mogłaby się nigdzie pokazać, bo zaraz by szeptano za jej plecami.
– I dlatego wmówiła wszystkim, że Rosemary umarła. W tym mnie.
– Powinnaś być wdzięczna. Chcieliśmy cię oszczędzić.
– Oszczędzić? Mówiąc mi, że moja siostra umarła?
– E, przestań zgrywać ofiarę. Wiesz przecież, co było z Rosemary. Lekarze mówili, że jest schizolem, między innymi. Było jasne, że nigdy nie będzie normalna, choćbyście nie wiadomo jak chciały, ty i twoja matka. Oddanie jej do zakładu to było najlepsze, co mogliśmy dla niej zrobić. Jej stan się pogarszał i przestawaliśmy sobie radzić. Ci z Willowbrook wiedzą, jak zajmować się przygłupami.
Wzbierająca w niej nienawiść paliła ją w pierś i pełzła ku uszom, aż głowa zaczęła ją rwać, jakby stanęła nagle w ogniu. Jak on ma czelność udawać, że go to obchodziło! Jak śmie uważać, że wiedział, co dla jego siostry najlepsze!
– Skoro w Willowbrook umieli się zająć Rosemary, to dlaczego zaginęła?
– A skąd ja mam to, do cholery, wiedzieć?
W skołowanej głowie Sage kłębiły się jak tornado tysiące myśli i pytań. Przez sześć ostatnich lat widywała i wyczuwała cienie zmarłej siostry w każdym zakamarku mieszkania. Jej ulubioną Barbie o krótkich rudych włosach, w dzierganej kamizelce. Woń balsamu lawendowego, którym lubiła się smarować. Zakurzone fiolki z lekami na toaletce. Jak miała teraz przyjąć do wiadomości informację, że Rosemary żyje? Że przez cały ten czas siedziała zamknięta w Willowbrook?
I kto jeszcze znał prawdę?
– Mówiliście mojemu ojcu, że ją oddaliście? – spytała.
Alan spojrzał na nią jak na kosmitkę.
– A myślisz, że nie ma tego w dupie?
– Jesteśmy jego córkami.
– Ach tak? – zadrwił. – Kto by pomyślał.
Wyszarpał papierosa z paczki leżącej na stoliku kawowym, zapalił, zaciągnął się głęboko, po czym nie wypuszczając go z palców, dźgnął nimi powietrze.
– I to wasz ojciec zapewnia ci dach nad głową? Płaci za twoje ubrania i jedzenie?
Spuściła wzrok przepełniona dławiącą odrazą. Ten argument pojawiał się już chyba po raz setny i w tej sprawie Alan miał przewagę. To ojciec był tym złym i taki już pozostanie. Nawet jeśli przez te wszystkie lata przysyłał im pieniądze, matka i ojczym nigdy by tego nie przyznali. A Alan pewnie się jej jeszcze nie pozbył wyłącznie z powodu tych dodatkowych wpływów.
– A odwiedziliście ją chociaż? – spytała. – Byliście z mamą w Willowbrook?
Alan sięgnął po piwo, pociągnął duży haust i przytaknął.
– Raz.
– Raz? – Wytrzeszczyła oczy. – Tylko raz?
– Twoja matka nie mogła więcej oglądać swojego dziecka w takim stanie. A twoja siostra nawet nas nie rozpoznała. Była w śpiączce czy czymś takim. Miała szeroko otwarte oczy, ale jakby nic nie widziała. Nie wiedziała, co się dzieje.
– Boże święty. I mama nie chciała do niej zaglądać? Sprawdzać, czy się trzyma? Przecież Rosemary musiała być kompletnie przerażona i zagubiona!
Alan odstawił z hukiem butelkę, twarz miał czerwoną ze złości.
– Słuchaj no! Twoja matka zrobiła, co było w jej mocy! W niczym nie zawiniła, więc przestań ją oskarżać.
Sage patrzyła na niego gniewnie i sama nie wiedziała, czy zacznie zaraz krzyczeć, czy wymiotować. Jej siostra żyje i od sześciu lat mieszka w zakładzie zamkniętym. A matka odwiedziła ją tylko raz. Raz. Zrozpaczona Rosemary na pewno umierała ze strachu i nie rozumiała, czym sobie zasłużyła na takie okropne traktowanie. Zastanawiała się też prawdopodobnie, co się dzieje z Sage, dlaczego jej ukochana siostra bliźniaczka jej nie odwiedziła, nie ocaliła czy choćby nie wysłała listu albo kartki. Sage poczuła, że się w niej gotuje.
– Ja bym ją odwiedziła – podkreśliła. – Gdybyście tylko powiedzieli mi prawdę.
Alan wzruszył ramionami.
– I co ja ci poradzę? Już mówiłem, że to nie zależało ode mnie.
– Mogłeś mi powiedzieć po śmierci mamy.
– Po co? Co by to dało?
– Mogłabym do niej pojechać! Powiedzieć jej, że ją kocham. Spróbować pomóc jej wyzdrowieć.
Alan przewrócił oczami.
– Co ty pieprzysz? Nie masz o niczym pojęcia. Każdą wizytę trzeba było umawiać miesiąc wcześniej, a koniec końców najczęściej je odwoływali pod byle pretekstem. Zawsze powtarzali, że to dla dobra pacjentki.
– Czyli próbowaliście tam jeszcze wracać?
– Uhm, parę razy. Ale jak wspomniałem: dla twojej matki to było za dużo.
– A jej pokój? Wiesz przecież, że w środku nocy potrafiła wstawać i się kręcić tu i tam. Sprawdziliście, czy mieszka w wygodnych i bezpiecznych warunkach?
Pokręcił głową.
– Do pokoju nas nie wpuścili. Wyprowadzili ją do holu głównego. Strasznie tam waliło.
Łzy napłynęły jej do oczu. Biedna Rosemary.
– Wybierasz się do Willowbrook, żeby się dowiedzieć, co się z nią stało?
– Nie. Co my możemy poradzić? Mnie na pewno nie będzie pamiętała. Mówili, że zadzwonią, jak tylko ją znajdą.
– Możemy pomóc w poszukiwaniach – podsunęła Sage. – Dołączyć do ekipy.
– Nie mogę. Robota.
– To weź wolne.
– Powiedziałem: nie mogę. Zresztą ten lekarz, co dzwonił, mówił, że najlepiej zostawić sprawę specjalistom.
Zorientowała się, że znów wzbiera w nim wściekłość: nozdrza mu drgały, szczęki się zacisnęły. Ale miała to gdzieś.
– Uhm, akurat – rzuciła szyderczo. – Nie daj Boże, żebyś w przerwie na lunch nie mógł pić i rżnąć z kumplami w karty. Nie daj Boże, żebyś pomyślał o kimś innym niż o sobie.
Zbliżył się do niej gotów do wybuchu.
– Ty lepiej zamknij jadaczkę, pannico. Póki mieszkasz pod moim dachem, masz mi okazywać szacunek.
– Po moim trupie! – wypaliła. – Szczególnie po tym, co zrobiłeś Rosemary! I jeszcze przez lata mnie okłamywałeś!
Odsłonił zęby i podniósł rękę, ale nim zdołał ją znów uderzyć, obróciła się na pięcie i wypadła z salonu jak burza. Przebiegła przez przedpokój i wyskoczyła na klatkę, hamując łzy wściekłości i frustracji. Musiała się napić. I musiała opowiedzieć Heather i Dawn, co się zdarzyło; one pomogą jej zdecydować, co dalej.
Tyle że przyjaciółki wcale nie pomogły. Dopytywały nawalone, czy według niej jej siostrę porwał Cropsey i co Sage zrobi, jeśli się okaże, że tym razem Rosemary naprawdę nie żyje.