Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Zaginiony metal - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 listopada 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zaginiony metal - ebook

Waxillium Ladrian, stróż prawa z Dziczy, który został senatorem w wielkim mieście, przez lata podążał śladem tajemniczej organizacji zwanej Kręgiem, którą kierowali jego nieżyjący wuj i siostra, a która porywała ludzi pochodzących z rodzin Allomantów. Kiedy detektyw Marasi Colms i jej partner Wayne natrafiają na magazyn broni przeznaczonej dla Bilming, jednego z zewnętrznych miast, pojawia się nowy trop. Konflikt między stolicą Elendel a zewnętrznymi miastami przynosi korzyść Kręgowi, ich macki sięgają teraz Senatu Elendel, a Bilming jest jeszcze bardziej uwikłane.

Po tym, jak Wax odkrywa nowy rodzaj materiału wybuchowego, który ma bezprecedensową niszczycielską moc, i uświadamia sobie, że Krąg z pewnością już go zna, nieśmiertelny kandra wyjawia, że moc Harmonii nie sięga Bilming. To znaczy, że miasto uległo wpływom innego boga – Trella, którego wyznaje Krąg. A Trell nie jest jedyną istotą przybywającą z szerszego cosmere – Marasi zostaje zwerbowana przez ludzi spoza świata, obdarzonych dziwnymi umiejętnościami i twierdzących, że ich celem jest ochrona Scadrialu… za wszelką cenę.

Wax musi zdecydować, czy odłożyć na bok swój konflikt z Bogiem i znów stać się Mieczem, wykutym przez Harmonię. Jeśli nikt nie odważy się zostać bohaterem, którego potrzebuje Scadrial, planetę i miliony jej mieszkańców czeka gwałtowny i tragiczny koniec.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67353-67-0
Rozmiar pliku: 6,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Wayne sły­szał o łóż­kach. Inne dzie­ciaki w Osa­dzie Cyno­wagi je miały. Łóżko brzmiało znacz­nie lepiej niż mata na ziemi – zwłasz­cza taka, którą musiał dzie­lić z mamą, kiedy noce były zimne, bo nie mieli węgla.

Poza tym pod łóż­kami były potwory.

Ano, sły­szał o mgiel­nych upio­rach. Ukry­wały się pod łóż­kiem i kra­dły twa­rze ludzi, któ­rych zna­łeś. Co zna­czyło, że łóżka były mięk­kie na górze, a pod spodem był ktoś, z kim można było poga­dać. To było zardze­wiałe niebo.

Inne dzie­ciaki bały się mgiel­nych upio­rów, ale Wayne doszedł do wnio­sku, że po pro­stu nie umiały nego­cjo­wać. On mógł się zaprzy­jaź­nić z czymś, co miesz­kało pod łóż­kiem. Trzeba mu tylko było dać coś, czego chciało, na przy­kład kogoś innego do zje­dze­nia.

Tak czy siak, nie miał łóżka. Ani krze­seł. Mieli stół. Zro­biony przez wujka Gre­gra. Zanim zmiaż­dżył go milion kamieni i zmie­nił w mia­zgę, co to już nie mogła tłuc ludzi. Wayne cza­sami kopał w stół, na wypa­dek gdyby duch Gre­gra patrzył i lubił mebel. Rdza jedna wie, w całym domku z jed­nym oknem nie było poza nim niczego, czym wujek Gregr się przej­mo­wał.

Ale Wayne miał sto­łek, więc usiadł na nim i bawił się kar­tami – roz­da­wał i cho­wał je w ręka­wie – kiedy cze­kał. To była ner­wowa pora dnia. Każ­dego wie­czoru bał się, że ona nie wróci do domu. Nie żeby go nie kochała. Mama była jak bukiet słod­kich kwia­tów w szam­bie świata. Ale dla­tego, że pew­nego dnia tato nie wró­cił do domu. Pew­nego dnia wujek Gregr – Wayne kop­nął w stół – nie wró­cił do domu. Więc mama…

Nie myśl o tym, pomy­ślał Wayne. Sfu­sze­ro­wał taso­wa­nie i karty pole­ciały na stół i zie­mię. I nie patrz. Dopóki nie zoba­czysz świa­tła.

Czuł kopal­nię. Nikt nie chciał miesz­kać obok, więc Wayne i mama miesz­kali.

Celowo pomy­ślał o czymś innym. Ster­cie rze­czy pod ścianą, które wcze­śniej uprał. To była stara robota mamy, co to nie dawała dużo pie­nię­dzy. Teraz on to robił, kiedy ona pchała wózki w kopalni.

Robota mu nie prze­szka­dzała. Mie­rzył różne ciu­chy – czy to sta­rusz­ków, czy mło­dych kobiet – i uda­wał, że nimi jest. Mama przy­ła­pała go parę razy i się zezło­ściła. Jej iry­ta­cja wciąż go dzi­wiła. Dla­czego miałby ich nie przy­mie­rzyć? Po to są ubra­nia. Nie było w tym nic dzi­wacz­nego.

Poza tym cza­sami ludzie zosta­wiali rze­czy po kie­sze­niach. Jak talia kart.

Znów sfu­sze­ro­wał taso­wa­nie, a kiedy zbie­rał karty, nie wyj­rzał przez okno, cho­ciaż czuł kopal­nię. Ta zie­jąca tęt­nica, jak dziura w szyi, czer­wona od środka, z któ­rej wyle­wało się świa­tło jak krew i ogień. Mama musiała grze­bać we wnętrz­no­ściach bestii, szu­ka­jąc metali, a póź­niej ucie­kać przed jej gnie­wem. Ale czło­wie­kowi w końcu zawsze zabra­kło szczę­ścia.

I wtedy je zauwa­żył. Świa­tło. Z ulgą wyj­rzał przez okno i zoba­czył kogoś idą­cego ścieżką i trzy­ma­ją­cego latar­nię, żeby oświe­tlić sobie drogę. Wayne pośpiesz­nie scho­wał karty pod matą i poło­żył się na niej. Kiedy drzwi się otwo­rzyły, uda­wał, że śpi. Oczy­wi­ście, widziała, jak zga­sił świa­tło, ale doce­niała wysi­łek, jaki wkła­dał w uda­wa­nie.

Usia­dła na stołku, a Wayne ostroż­nie uniósł powieki. Mama nosiła spodnie i koszulę zapi­naną na guziki, upi­nała włosy w kok, a jej ubra­nie i twarz były zabru­dzone. Sie­działa wpa­trzona w pło­mień latarni, przy­glą­dała się, jak tań­czy, a jej twarz wyda­wała się bar­dziej wychu­dzona niż wcze­śniej. Jakby ktoś wydrą­żył jej policzki kilo­fem.

Ta kopal­nia ją zżera, pomy­ślał. Nie pochło­nęła jej tak jak tatę, ale ją pod­gryza.

Mama zamru­gała i sku­piła wzrok na czymś innym. Na kar­cie, którą zosta­wił na stole. Ech, do dia­ska.

Pod­nio­sła ją i spoj­rzała na niego. Prze­stał uda­wać, że śpi. Ina­czej obla­łaby go wodą.

– Wayne, skąd wzią­łeś te karty?

– Nie pamię­tam.

– Wayne…

– Zna­la­złem.

Wycią­gnęła rękę, a on nie­chęt­nie wyjął talię i ją oddał. Scho­wała zna­le­zioną kartę do pudełka. Do dia­ska. Cały dzień będzie cho­dziła po Cyno­wa­dze, szu­ka­jąc kogoś, kto je „zgu­bił”. Nie pozwoli, żeby przez niego mar­no­wała czas.

– Tark Vesting­dow – mruk­nął Wayne. – Były w kie­szeni jego kom­bi­ne­zonu.

– Dzię­kuję – odparła cicho.

– Mamo, muszę się nauczyć kart. W ten spo­sób zaro­bię na nas dwoje.

– Zaro­bisz? Kar­tami?

– Nie martw się – powie­dział szybko. – Będę oszu­ki­wał! Nie da się zaro­bić, jeśli się nie wygrywa, sama wiesz.

Wes­tchnęła i roz­ma­so­wała skro­nie.

Wayne spoj­rzał na karty.

– Tark. On jest Ter­ri­sa­ni­nem. Jak tato.

– Tak.

– Ter­ri­sa­nie zawsze robią to, co im się każe. To co jest ze mną nie w porządku?

– Nic nie jest z tobą nie w porządku, kocha­nie. Po pro­stu nie mia­łeś dobrego rodzica, który by tobą pokie­ro­wał.

– Mamo. – Zsu­nął się z maty i wziął ją za rękę. – Nie mów tak. Jesteś wspa­niałą mamą.

Przy­tu­liła go, ale czuł jej napię­cie.

– Wayne, zabra­łeś scy­zo­ryk Demmy’ego?

– Wyga­dał? Niech go rdza weź­mie, tego zardze­wia­łego sukin­syna!

– Wayne, nie prze­kli­naj.

– Niech rdza porwie tego zardze­wia­łego sukin­syna! – powie­dział z akcen­tem robot­nika kole­jo­wego.

Uśmiech­nął się do niej nie­win­nie i został nagro­dzony uśmie­chem, któ­rego nie umiała ukryć. Naśla­do­wa­nie gło­sów zawsze ją uszczę­śli­wiało. Tato był w tym dobry, ale Wayne był lep­szy. Szcze­gól­nie teraz, kiedy tato nie żył i nie mógł już mówić.

Po chwili jej uśmiech znik­nął.

– Nie możesz zabie­rać rze­czy, które do cie­bie nie należą, Wayne. Tak robią zło­dzieje.

– Nie chcę być zło­dzie­jem – powie­dział cicho Wayne i poło­żył scy­zo­ryk na stole obok kart. – Chcę być grzecz­nym chłop­cem. To się po pro­stu… zda­rza.

Przy­tu­liła go moc­niej.

– Jesteś grzecz­nym chłop­cem. Zawsze byłeś grzecz­nym chłop­cem.

Kiedy to mówiła, wie­rzył jej.

– Chcesz usły­szeć histo­rię, kocha­nie? – spy­tała.

– Jestem za stary na histo­rie – skła­mał, choć roz­pacz­li­wie pra­gnął, by ją opo­wie­działa. – Mam jede­na­ście lat. Jesz­cze rok i będę mógł pić w gospo­dzie.

– Co? Kto ci to powie­dział?!

– Dug.

– Dug ma dzie­więć lat.

– Dug wie różne rze­czy.

– Dug ma dzie­więć lat.

– Zna­czy się za rok będę zwi­jał dla niego gorzałę, bo sam jesz­cze nie będzie mógł jej kupić? – Spoj­rzał jej w oczy i zaczął chi­cho­tać.

Pomógł jej przy­go­to­wać kola­cję – zimną owsiankę z fasolą. Przy­naj­mniej nie była to sama fasola. Póź­niej zwi­nął się pod kocem na macie, uda­jąc, że znów jest dziec­kiem, żeby wysłu­chać histo­rii. Łatwo było mu uda­wać. Wciąż miał odpo­wied­nie ubra­nie.

– Oto histo­ria o Bez­czel­nym Bar­mie, Nie­my­tym Ban­dy­cie.

– Ooch… Nowa?

Matka pochy­liła się i gesty­ku­lo­wała łyżką.

– Był naj­gor­szy z nich wszyst­kich, Wayne. Naj­pa­skud­niej­szy, naj­wred­niej­szy, naj­bar­dziej śmier­dzący z ban­dy­tów. Ni­gdy się nie mył.

– Bo porządne zabru­dze­nie się wymaga kupy roboty?

– Nie, bo on… Zaraz, żeby się pobru­dzić, trzeba się naro­bić?

– No wiesz, trzeba się wyta­rzać.

– Na Har­mo­nię, dla­czego miał­byś to zro­bić?

– Żeby myśleć jak zie­mia.

– Żeby… – Uśmiech­nęła się. – Och, Wayne. Jesteś taki uro­czy.

– Dzięki. Dla­czego mi wcze­śniej nie opo­wia­da­łaś o tym Bez­czel­nym Bar­mie? Skoro był taki zły, dla­czego nie opo­wie­dzia­łaś mi jego histo­rii na samym początku?

– Byłeś za mały. – Odchy­liła się do tyłu. – A histo­ria jest zbyt prze­ra­ża­jąca.

Ooooch… Ta będzie dobra. Wayne aż pod­sko­czył.

– Kto go dopadł? Stróż prawa?

– Allo­manta Jak.

– On? – jęk­nął Wayne.

– Myśla­łam, że go lubisz.

No, wszyst­kie dzie­ciaki go lubiły. Jak był nowy, inte­re­su­jący i przez ostatni rok roz­wią­zy­wał różne skom­pli­ko­wane sprawy kry­mi­nalne. Przy­naj­mniej tak mówił Dug.

– Ale Jak zawsze dopro­wa­dza złych gości pod sąd – jęk­nął Wayne. – Żad­nego nie zastrze­lił.

– Nie tym razem. – Mama zabrała się za owsiankę. – Wie­dział, że Bez­czelny Barm był naj­gor­szy. Zabójca do szpiku kości. Nawet towa­rzy­sze Barma, Gud Zabójca i Nie­moż­liwy Joe, byli dzie­sięć razy gorsi niż jaki­kol­wiek inny ban­dyta, który kie­dy­kol­wiek włó­czył się po Dzi­czy.

– Dzie­sięć razy? – powtó­rzył Wayne.

– Aha.

– To dużo! Pra­wie podwój­nie!

Mama zmarsz­czyła na chwilę czoło, ale póź­niej znów się pochy­liła.

– Ukra­dli wypłaty. Zabrali pie­nią­dze nie tylko tłu­ścio­chom z Elen­del, ale wypłaty zwy­kłych ludzi.

– Sukin­syny!

– Wayne!

– Dobra! Zwy­kłe psy w takim razie!

Znów się zawa­hała.

– Czy ty… wiesz, co zna­czy słowo „sukin­syn”?

– To taki bar­dzo wredny, wście­kły pies.

– A wiesz to, bo…

– Dug mi powie­dział.

– Oczy­wi­ście, że tak. W każ­dym razie Jak nie mógł znieść okra­da­nia zwy­kłych ludzi z Dzi­czy. Bycie ban­dytą to jedno, ale wszy­scy wie­dzą, że krad­nie się pie­nią­dze, które idą do mia­sta. Nie­stety Bez­czelny Barm dobrze znał oko­licę. Więc poje­chał w naj­trud­niej­sze tereny Dzi­czy i zosta­wił swo­ich dwóch towa­rzy­szy, żeby pil­no­wali klu­czo­wych punk­tów na dro­dze. Całe szczę­ście Jak był naj­dziel­niej­szym z ludzi. I naj­sil­niej­szym.

– Jeśli był naj­dziel­niej­szy i naj­sil­niej­szy, to czemu był stró­żem prawa? Mógł zostać ban­dytą i nikt by go nie powstrzy­mał!

– Co jest trud­niej­sze, kocha­nie? Postę­po­wa­nie wła­ściwe czy niewła­ściwe?

– Wła­ściwe.

– To kto jest sil­niej­szy? Gość, który robi to, co łatwe, czy ten, co robi to, co trudne?

Hm. Poki­wał głową. Ano. Ano, rozu­miał.

Mama przy­su­nęła latar­nię bli­żej, aż jej twarz zaświe­ciła.

– Pierw­szą próbą Jaka był Czło­wiek, potężna rzeka na gra­nicy daw­nego tery­to­rium kolos­sów. Woda pły­nęła szybko jak pociąg, to była naj­szyb­sza rzeka na całym świe­cie… i pełna kamieni. Roz­ło­żył się tam Gud Zabójca, na dru­gim brzegu, i wyglą­dał stró­żów prawa. Miał takie dobre oko i pewną rękę, że z odle­gło­ści trzy­stu kro­ków potra­fił zestrze­lić z czło­wieka muchę.

– A po co miałby to robić? Lepiej strze­lić czło­wie­kowi pro­sto w muchę. To musi bar­dzo boleć.

– Nie taką muchę, kocha­nie.

– To co zro­bił Jak? Pod­kradł się? Stró­żo­wie prawa się nie pod­kra­dają. A w każ­dym razie myślę, że tego nie robią. Założę się, że się nie pod­kradł.

– No więc…

Wayne ści­skał koc i cze­kał.

– Jak strze­lał jesz­cze lepiej – szep­nęła. – Kiedy Gud Zabójca wyce­lo­wał w niego, Jak strze­lił pierw­szy… pro­sto nad rzeką.

– Jak zgi­nął Gud? – szep­nął Wayne.

– Od kuli, kocha­nie.

– W oko?

– Pew­nie tak.

– Więc Gud wymie­rzył i Jak też, ale Jak strze­lił pierw­szy i tra­fił Guda pro­sto przez celow­nik w oko! Tak, mamo?!

– Aha.

– I jego głowa wybu­chła, jak owoc, jeden z tych kru­chych, co to mają twardą sko­rupę, ale w środku mają maź. Tak to się stało?

– Abso­lut­nie.

– Niech to, mamo. To kosz­marne. Naprawdę powin­naś mi opo­wia­dać tę histo­rię?

– Mam prze­stać?

– Do dia­ska, nie! Jak Jak prze­do­stał się na drugą stronę rzeki?

– Prze­le­ciał. – Mama odsta­wiła pustą miskę i mach­nęła rękami. – Wyko­rzy­stu­jąc moce Allo­man­cji. Jak lata, roz­ma­wia z pta­kami i zjada kamie­nie.

– Rany. Zjada kamie­nie?

– Aha. Więc prze­le­ciał nad rzeką. Ale następne wyzwa­nie było jesz­cze gor­sze. Kanion Śmierci.

– Ooooch… Założę się, że jest ładny.

– Dla­czego tak mówisz?

– Bo nikt by nie odwie­dził miej­sca nazwa­nego „Kanion Śmierci”, gdyby nie było ładne. Ale ktoś je odwie­dził, bo znamy nazwę. Więc musi być ładne.

– Piękne. Kanion wijący się mię­dzy roz­pa­da­ją­cymi się skal­nymi igli­cami. Popę­kane szczyty są wie­lo­barwne, jakby ktoś je poma­lo­wał. Ale to miej­sce jest rów­nie nie­bez­pieczne, jak piękne.

– Ano. Ma sens.

– Jak nie mógł nad nim prze­le­cieć, bo drugi z ban­dy­tów ukrył się w kanio­nie. Nie­moż­liwy Joe. Był mistrzem pisto­le­tów i też umiał latać, i zmie­niać się w smoka, i jeść kamie­nie. Gdyby Jak pró­bo­wał się prze­śli­zgnąć, Joe strze­liłby mu w plecy.

– To sprytny spo­sób, żeby do kogoś strze­lać. Bo ten ktoś nie może odpo­wie­dzieć tym samym.

– Fakt. Dla­tego Jak do tego nie dopu­ścił. Musiał zejść do kanionu… ale w nim było pełno węży.

– Niech to prze­klęta rdza porwie!

– Wayne…

– No to zwy­kła nudna rdza! Ile węży?

– Milion węży.

– Niech to prze­klęta rdza porwie!

– Ale Jak był sprytny. I pomy­ślał, by zabrać ze sobą jedze­nie dla węży.

– Milion kawał­ków jedze­nia dla węży?

– E tam, tylko jeden. Ale węże się o niego pobiły, więc poza­bi­jały się nawza­jem. A ten, który został, był oczy­wi­ście naj­sil­niej­szy.

– Oczy­wi­ście.

– Więc Jak prze­ko­nał go do ugry­zie­nia Nie­moż­li­wego Joego.

– A Joe zro­bił się cały fio­le­towy! I krwa­wił z uszu! I kości mu się roz­to­piły, a taki sto­piony sok z kości popły­nął mu z nosa! I zmie­nił się w kupkę sfla­cza­łej skóry, ale przez cały czas syczał i beczał, bo zęby mu się topiły!

– Dokład­nie.

– Niech to, mamo, ty to opo­wia­dasz naj­lep­sze histo­rie.

– Jest jesz­cze lepiej – powie­działa cicho i pochy­liła się. Ich lampa już doga­sała. – Bo zakoń­cze­nie jest nie­spo­dzianką.

– Jaką nie­spo­dzianką?

– Kiedy Jak prze­był kanion, który śmier­dział teraz mar­twymi wężami i sto­pio­nymi zębami, dostrzegł ostat­nie wyzwa­nie: Samotną Mesę. Ogromny pła­sko­wyż pośrodku rów­niny, która poza nim była cał­kiem pła­ska.

– To żadne wyzwa­nie. Mógł pofru­nąć na szczyt.

– No i spró­bo­wał – szep­nęła. – Ale mesa była Bez­czel­nym Bar­mem.

– CO?!

– Zga­dza się. Barm doga­dał się z kolos­sami, tymi, co to zmie­niają się w wiel­kie potwory, nie tymi nor­mal­nymi, jak star­sza pani Nock. A one poka­zały mu, jak zmie­nić się w ogrom­nego potwora. Więc kiedy Jak pró­bo­wał na niej wylą­do­wać, mesa go połknęła.

Wayne sap­nął.

– A póź­niej zmiaż­dżyła go zębami, łamiąc jego kości jak…

– Nie. Pró­bo­wała go połknąć. Ale Jak był nie tylko sprytny i nie tylko dobrze strze­lał. Był czymś jesz­cze.

– Czym?

– Wiel­kim wrzo­dem na dupie.

– Mamo! To prze­kli­na­nie.

– W histo­riach można. Posłu­chaj, Jack był wrzo­dem. Zawsze robił dobre rze­czy. Poma­gał ludziom. Utrud­niał życie złym ludziom. Zada­wał pyta­nia. Dosko­nale wie­dział, jak zepsuć dzień ban­dy­tom. Więc kiedy został połknięty, wycią­gnął ręce i nogi, a póź­niej popchnął… i sta­nął Bez­czel­nemu Bar­mowi w gar­dle tak, że potwór nie mógł oddy­chać. Wiesz, takie potwory to potrze­bują kupę powie­trza. A Allo­manta Jak udu­sił Barma od środka. Póź­niej, kiedy potwór leżał mar­twy na ziemi, Jak wyszedł spo­koj­nie po jego języku, jakby to był dywan uło­żony przed powo­zem dla jakie­goś boga­cza.

A niech to.

– To była dobra histo­ria, mamo.

Uśmiech­nęła się.

– Mamo. Czy to histo­ria… o kopalni?

– No, pew­nie my wszy­scy od czasu do czasu musimy wejść do pyska bestii. Więc… może i tak.

– No to jesteś jak stróż prawda.

– Każdy może być.

Zdmuch­nęła latar­nię.

– Nawet ja?

– Zwłasz­cza ty. – Poca­ło­wała go w czoło. – Jesteś tym, kim zechcesz, Wayne. Jesteś wia­trem. Jesteś gwiaz­dami. Jesteś wszyst­kimi nie­skoń­czo­nymi rze­czami.

To był wiersz, który lubiła. On też go lubił. Bo kiedy to mówiła, wie­rzył jej. Nie mógł ina­czej. Mama nie kła­mała. Dla­tego zwi­nął się pod kocem i usnął. Na świe­cie działo się wiele złych rze­czy, ale kilka było w porządku. A jak długo ona była przy nim, histo­rie coś zna­czyły. Były praw­dziwe.

Aż do następ­nego dnia, kiedy w kopalni był kolejny zawał. Tego wie­czoru jego mama nie wró­ciła do domu.Rozdział 1

_Dzie­więt­na­ście lat póź­niej_

Marasi ni­gdy wcze­śniej nie zeszła do kana­łów, ale było dokład­nie tak kosz­mar­nie, jak sobie wyobra­żała. Nie­wia­ry­godny smród, rzecz jasna. Co jesz­cze gor­sze, cza­sami pode­szwy jej butów śli­zgały się na czymś, przez krótką chwilę gro­żąc prze­wró­ce­niem się w „błoto”.

Przy­naj­mniej zacho­wała dość roz­sądku, by wło­żyć mun­dur ze spodniami, jak rów­nież wyso­kie do kolan buty robo­cze ze skóry. Ale nic nie chro­niło przed smro­dem, odczu­ciami i – nie­stety – dźwię­kami. Kiedy robiła krok – z mapą w jed­nej ręce, a kara­bi­nem w dru­giej – jej pode­szwy odry­wały się od pod­łoża z chlu­po­tem nie­mal mitycz­nych roz­mia­rów. Byłby to naj­gor­szy dźwięk na świe­cie, gdyby nie dorów­ny­wało mu narze­ka­nie Wayne’a.

– Wax ni­gdy nie zapro­wa­dził mnie do zardze­wia­łego kanału – mruk­nął, uno­sząc latar­nię.

– W Dzi­czy są kanały?

– No nie – przy­znał. – Pastwi­ska śmier­dzą nie­mal rów­nie paskud­nie, a on zmu­sił mnie, żeby­śmy przez nie cho­dzili. Ale, Marasi, tam przy­naj­mniej nie ma pają­ków.

– Pew­nie są. – Unio­sła mapę do jego latarni. – Po pro­stu ich nie widzia­łeś.

– Moż­liwe – jęk­nął. – Ale kiedy widać paję­czyny, jest gorzej. No i jesz­cze są, no wiesz, ścieki.

Marasi ski­nęła w stronę bocz­nego tunelu i oboje skrę­cili w tę stronę.

– Chcesz o tym poroz­ma­wiać?

– O czym? – spy­tał ostro.

– Twoim nastroju.

– Z moim zardze­wia­łym nastro­jem wszystko w porządku. To dokład­nie taki nastrój, jaki powi­nien mieć czło­wiek, kiedy part­ner zmu­sza go do wepchnię­cia nosa w te wszyst­kie rze­czy, które wycho­dzą z zadka.

– A tydzień temu? Kiedy pro­wa­dzi­li­śmy śledz­two w skle­pie z per­fu­mami?

– Zardze­wiali per­fu­mia­rze. – Wayne zmru­żył oczy. – Ni­gdy nie wia­domo, co ukry­wają za tymi wyszu­ka­nymi zapa­chami. Nie można zaufać męż­czyź­nie, który nie pach­nie tak, jak powi­nien męż­czy­zna.

– Potem i gorzałą?

– Potem i tanią gorzałą.

– Wayne, jak ty możesz mieć pre­ten­sje, że ktoś udaje lep­szego? Ty zmie­niasz oso­bo­wość za każ­dym razem, kiedy zmie­niasz czapkę.

– Czy mój zapach się zmie­nia?

– Pew­nie nie.

– Wygra­łem dys­ku­sję. W moich argu­men­tach nie ma dosłow­nie żad­nych dziur. Koniec roz­mowy.

Popa­trzyli po sobie.

– Powi­nie­nem sobie kupić jakieś per­fumy, co? Ktoś przej­rzy moje prze­bra­nie, jeśli zawsze będzie mnie czuć potem i tanią gorzałą.

– Jesteś bez­na­dziejny.

– Tym, co jest bez­na­dziejne, są moje biedne pan­to­fle.

– Mogłeś wło­żyć cięż­kie buty, jak ci radzi­łam.

– Nie mam cięż­kich butów. Wax mi je ukradł.

– Wax ukradł ci buty. Naprawdę.

– No, są w jego sza­fie. Zamiast trzech par jego naj­bar­dziej ele­ganc­kich pan­to­fli. Które jakimś cudem tra­fiły do mojej szafy, zupeł­nym przy­pad­kiem. – Spoj­rzał na nią. – To była uczciwa wymiana. Lubi­łem te buty.

Marasi się uśmiech­nęła. Pra­co­wali razem od pra­wie sze­ściu lat, od kiedy Wax prze­szedł na eme­ry­turę po odkry­ciu Żałob­nych Opa­sek. Wayne był ofi­cjal­nie kon­sta­blem, nie jakimś oby­wa­te­lem z upraw­nie­niami, dzia­ła­ją­cym led­wie w gra­ni­cach prawa. Nawet od czasu do czasu nosił mun­dur. I…

…i Marasi znów się pośli­zgnęła. Zardze­wiałe pie­kło. Gdyby się prze­wró­ciła, on nie prze­stałby się śmiać. Ale wyda­wało się, że to naj­lep­sza droga. Trwała budowa sieci pod­ziem­nej kolei obej­mu­ją­cej całe mia­sto, a przed dwoma dniami jeden z robot­ni­ków zło­żył inte­re­su­jący raport. Nie chciał wysa­dzić kolej­nego odcinka, bo odczyty sej­smiczne wska­zy­wały, że znaj­dują się w pobliżu jaskini, któ­rej nie było na mapach.

W tych oko­li­cach pod Elen­del pełno było sta­ro­żyt­nych jaskiń. Jed­no­cze­śnie w tym rejo­nie czę­sto poja­wiali się i zni­kali człon­ko­wie jed­nego z lokal­nych gan­gów. Jakby mieli ukryte wej­ście do nie­zna­nej, nie­wi­dzial­nej kry­jówki.

Przyj­rzała się mapie, na któ­rej znaj­do­wały się uwagi inży­nie­rów – jak rów­nież star­sze notatki wska­zu­jące na pobli­ską oso­bli­wość dostrze­żoną przed laty przez budow­ni­czych kana­łów, która jed­nak ni­gdy nie została zba­dana.

– Myślę, że MeLaan zamie­rza ze mną zerwać – powie­dział cicho Wayne. – Może dla­tego ostat­nio moje ogólne uspo­so­bie­nie bywa nie­ty­powo przy­ga­szone.

– Dla­czego myślisz, że ona to zrobi?

– Bo powie­działa mi „Wayne, pew­nie za parę tygo­dni z tobą zerwę”.

– To uprzejme z jej strony.

– Myślę, że dostała nową robotę od gościa na górze. Ale to nie w porządku, że robi to tak powoli. To nie jest wła­ściwy spo­sób, żeby zerwać z chło­pa­kiem.

– A jaki jest wła­ściwy spo­sób, żeby zerwać z chło­pa­kiem?

– Wal­nąć go czymś w głowę. Sprze­dać jego rze­czy. Powie­dzieć jego kum­plom, że jest dup­kiem.

– Mia­łeś inte­re­su­jące związki.

– Nie, prze­waż­nie kiep­skie. Spy­ta­łem Jammi Walls, co jej zda­niem powi­nie­nem zro­bić… Znasz ją? Pra­wie co wie­czór można ją spo­tkać w gospo­dzie.

– Znam ją. To kobieta o… złej repu­ta­cji.

– Co takiego? Kto tak mówi? Jammi ma dosko­nałą repu­ta­cję. Ze wszyst­kich dzi­wek w oko­licy, ona naj­le­piej robi…

– Nie muszę sły­szeć dal­szego ciągu. Dzię­kuję.

– Zła repu­ta­cja. – Zaśmiał się. – Powiem Jammi, że tak powie­dzia­łaś, Marasi. Ona ciężko zapra­co­wała na swoją repu­ta­cję. Liczy sobie cztery razy wię­cej niż wszyst­kie inne! Zła repu­ta­cja, naprawdę.

– I co ona powie­działa?

– Powie­działa, że MeLaan chce, żebym bar­dziej się posta­rał w naszym związku. Ale myślę, że w tym przy­padku Jammi się pomy­liła. Bo MeLaan się nie bawi w gierki. Kiedy coś mówi, naprawdę tak myśli. Czyli to… no wiesz…

– Przy­kro mi, Wayne. – Marasi wsu­nęła mapę pod pachę i poło­żyła mu dłoń na ramie­niu.

– Wie­dzia­łem, że to nie będzie trwało wiecz­nie. Na rdzę, wie­dzia­łem, wiesz? Ona ma… Ile? Tysiąc lat?

– Jakieś dwie trze­cie tego.

– A ja nie mam nawet czter­dziestki. Bli­żej szes­na­stu, jeśli wziąć pod uwagę moją dziar­ską mło­dzień­czą kon­sty­tu­cję.

– I poczu­cie humoru.

– Święta prawda. – Wes­tchnął. – Ostat­nio było… ciężko. Wax się zro­bił ele­gancki i w ogóle, a MeLaan zni­kała na całe mie­siące. Mam wra­że­nie, że nikt mnie nie chce. Może moje miej­sce jest w kana­łach, wiesz?

– Wcale nie. Jesteś naj­lep­szym part­ne­rem, jakiego kie­dy­kol­wiek mia­łam.

– Jedy­nym part­ne­rem.

– Jedy­nym? Gor­glen się nie liczy?

– Nie. Nie jest czło­wie­kiem. Mam papiery potwier­dza­jące, że jest żyrafą w prze­bra­niu. – Uśmiech­nął się. – Ale… dzięki, że spy­ta­łaś. Dzięki, że się przej­mu­jesz.

Poki­wała głową i ruszyła naprzód. Kiedy wyobra­żała sobie swoje życie jako detek­tywa i stróża prawa, nie prze­wi­działa tego. Przy­naj­mniej już tak nie śmier­działo. A może się przy­zwy­cza­iła?

Z ogromną satys­fak­cją zna­la­zła, dokład­nie w miej­scu zazna­czo­nym na mapie, stare meta­lowe drzwi w ścia­nie kanału. Wayne uniósł latar­nię i nie potrze­bo­wali wyczu­lo­nego wzroku detek­ty­wów, by dostrzec, że nie­dawno z nich korzy­stano. Sre­brzy­ste zadra­pa­nia po jed­nej stro­nie futryny, klamka wytarta z wszech­obec­nego brudu i paję­czyn.

Ludzie, któ­rzy wybu­do­wali kanały, odkryli je i ozna­czyli jako miej­sce o poten­cjal­nym zna­cze­niu histo­rycz­nym. Ale notatka zagi­nęła ze względu na non­sensy biu­ro­kra­cji.

– Nie­źle. – Wayne pochy­lił się obok niej. – Robota detek­ty­wi­styczna pierw­sza klasa, Marasi. Jak wiele sta­rych map musia­łaś przej­rzeć, żeby to zna­leźć?

– Za wiele. Ludzie byliby zasko­czeni, wie­dząc, ile czasu spę­dzam w archi­wach.

– W histo­riach pomi­jają zbie­ra­nie infor­ma­cji.

– Robi­łeś to w Dzi­czy?

– Odmianę typową dla Dzi­czy. Zwy­kle trzeba było wci­snąć jakie­goś gościa twa­rzą do koryta, aż przy­po­mniał sobie, komu pod­kradł prawa do poszu­ki­wań, ale zasada jest taka sama. Tylko wię­cej prze­kleństw.

Podała mu kara­bin, a sama przyj­rzała się drzwiom. Wayne nie robił z tego wiel­kiej sprawy, ale ostat­nimi czasy trzy­mał broń i ręce mu nie drżały. Ni­gdy nie widziała, by strze­lał, ale powie­dział, że zro­biłby to, gdyby to było konieczne.

Drzwi zostały zatrza­śnięte, a po tej stro­nie nie było zamka. Naj­wy­raź­niej ludzie, na któ­rych polo­wała, też zna­leźli je zamknięte – wzdłuż jed­nej kra­wę­dzi było sporo zadra­pań. I dość miej­sca, by wsu­nąć coś mię­dzy drzwi i futrynę.

– Potrze­buję noża, żeby się przez to prze­do­stać – powie­działa.

– Możesz wyko­rzy­stać mój ostry jak brzy­twa umysł.

– Nie­stety, Wayne, nie jesteś typem narzę­dzia, któ­rego teraz potrze­buję.

– Ha! Podoba mi się.

Podał jej nóż z ple­caka, w któ­rym trzy­mali mię­dzy innymi linę i zapas metali, na wypa­dek gdyby mieli sta­wić czoło Meta­licz­nym. W takim gangu nie powinno być Allo­manty – to byli goście z rodzaju „potrzą­snąć skle­pi­ka­rzami, żeby dostać pie­nią­dze za ochronę”. Jed­nak nie­które raporty wzbu­dzały jej nie­po­kój i była coraz bar­dziej prze­ko­nana, że za tą grupą stał Krąg.

Minęły lata, a ona wciąż szu­kała odpo­wie­dzi na pyta­nia, które drę­czyły ją od samego początku jej kariery jako stróża prawa. Grupą znaną jako Krąg nie­gdyś kie­ro­wał wuj Waxa, Edwarn, a póź­niej oka­zało się, że nale­żała do niej rów­nież jego sio­stra Tel­sin. Grupa ta wyzna­wała mroczną postać zwaną Trel­lem, odda­wała jej cześć, a może nawet poma­gała jej reali­zo­wać plany. To był bóg, tak myślała. Ze sta­ro­żyt­nych cza­sów.

Gdyby udało jej się zła­pać wła­ści­wych ludzi, może w końcu uzy­ska­łaby odpo­wie­dzi. Ale nie­ustan­nie jej się nie uda­wało. Naj­bli­żej odpo­wie­dzi była przed sze­ścioma laty, ale wtedy wszy­scy, któ­rych poj­mali – w tym wuj Waxa – zgi­nęli w wybu­chu. I tak oto ona wciąż goniła za cie­niami, a reszta elity Elen­del pra­co­wi­cie igno­ro­wała zagro­że­nie. Bez dowo­dów ona i Wax nie mieli jak potwier­dzić, że Krąg w ogóle ist­niał, poza słu­gu­sami Edwarna.

Za pomocą noża udało jej się unieść sztabę, która zamy­kała drzwi z dru­giej strony. Kawał metalu spadł z cichym brzę­kiem, a Marasi ostroż­nie otwo­rzyła wej­ście, za któ­rym znaj­do­wał się pry­mi­tywny tunel pro­wa­dzący w dół. Jeden z wielu w tym rejo­nie, pocho­dzący z cza­sów sta­ro­żyt­nych przed Kata­cen­dre. Z cza­sów mitów i boha­te­rów, opa­dów popiołu i tyra­nów.

Ona i Wayne wśli­zgnęli się do środka i zamknęli za sobą drzwi. Na wszelki wypa­dek przy­ga­sili latar­nię i ruszyli w głąb.Rozdział 2

– Fular? – Ste­ris odczy­ty­wała z listy.

– Zawią­zany i spięty. – Wax go popra­wił.

– Buty?

– Wypa­sto­wane.

– Pierw­szy dowód?

Wax wyrzu­cił w powie­trze sre­brzy­sty meda­lion i zła­pał go.

– Drugi dowód? – Ste­ris zazna­czyła punkt na liście.

Wyjął z kie­szeni nie­wielki plik doku­men­tów.

– Tutaj.

– Trzeci dowód?

Wax spraw­dził kolejną kie­szeń, zatrzy­mał się i rozej­rzał po nie­wiel­kim gabi­ne­cie – jego biu­rze sena­tora w Domu Obrad. Zosta­wił je…

– Na biurku w domu. – Ude­rzył się w czoło.

– Przy­nio­słam zapas. – Ste­ris się­gnęła do torebki.

Wax uśmiech­nął się sze­roko.

– Oczy­wi­ście, że tak.

– A nawet dwa. – Ste­ris podała mu kartkę papieru, którą scho­wał. Następ­nie znów przyj­rzała się liście.

Mały Maxil­lium pod­szedł do matki i z powagą wpa­trzył się w swoją listę bazgro­łów. W wieku pię­ciu lat znał litery, ale wolał two­rzyć wła­sne.

– Rysu­nek psa – powie­dział Max, jakby czy­ta­jąc z listy.

– Może się przy­dać – zgo­dził się ojciec. – Są cał­kiem uży­teczne.

Chło­piec podał go z poważną miną i powie­dział:

– Rysu­nek kota.

– Też mi się jeden przyda.

– Nie radzę sobie z kotami. – Max podał mu kolejną kartkę. – Dla­tego wygląda jak wie­wiórka.

Wax uści­skał syna i z sza­cun­kiem odło­żył kartki razem z innymi. Sio­stra chłopca – Tin­dwyl, bo Ste­ris lubiła tra­dy­cyjne imiona – gawo­rzyła w kącie pod opieką guwer­nantki Kath.

W końcu żona podała mu pisto­lety, jeden po dru­gim. Wypo­sa­żone w dłu­gie lufy i cięż­kie, zostały zapro­jek­to­wane przez Ranette, by robić groźne wra­że­nie – ale miały dwa bez­piecz­niki i nie były nała­do­wane. Od dłuż­szego czasu nie musiał do nikogo strze­lać, ale wciąż wyko­rzy­sty­wał swoją repu­ta­cję „Sena­tora Stróża Prawa z Dzi­czy”. Ludzie z mia­sta, szcze­gól­nie poli­tycy, łatwo dawali się zastra­szyć bro­nią palną. Woleli zabi­jać ludzi nowo­cze­śniej­szymi bro­niami – ubó­stwem i roz­pa­czą.

– Czy poca­łu­nek od żony jest na tej liście? – spy­tał Wax.

– Wła­ści­wie to nie – odparła zasko­czona.

– Rzad­kie prze­ocze­nie. – Cało­wał ją przez dłuż­szą chwilę. – To ty powin­naś tam wyjść, Ste­ris. Zaj­mo­wa­łaś się przy­go­to­wa­niami bar­dziej niż ja.

– Ty jesteś głową rodu.

– Mógł­bym wyzna­czyć cię jako przed­sta­wi­cielkę wypo­wia­da­jącą się w naszym imie­niu.

– Pro­szę, nie. Wiesz, jak się czuję w obec­no­ści ludzi.

– Czu­jesz się dobrze w obec­no­ści wła­ści­wych ludzi.

– A czy poli­tycy kie­dy­kol­wiek zacho­wują się wła­ści­wie?

– Mam nadzieję. – Obcią­gnął mary­narkę i odwró­cił się w stronę drzwi. – Bo się do nich zali­czam.

Wyszedł ze swo­jej kom­naty i ruszył do sali obrad Senatu. Ste­ris miała patrzeć ze swo­jego miej­sca na bal­ko­nie dla widzów – wszy­scy już się nauczyli, jak bar­dzo zale­żało jej na tym, by zawsze sie­dzieć na tym samym krze­śle.

Kiedy Wax zna­lazł się w ogrom­nej sali – w któ­rej pano­wał gwar, kiedy sena­to­ro­wie wró­cili po krót­kiej prze­rwie – nie udał się na swoje miej­sce. Sena­to­ro­wie przez ostat­nie kilka dni deba­to­wali nad obecną ustawą, a jego prze­mowa była ostat­nia w kolejce. Zdo­był to miej­sce dzięki wielu obiet­ni­com i wymia­nom przy­sług, bo liczył, że pomoże to jego argu­men­tom, da mu naj­więk­szą szansę na zapo­bie­że­nie kosz­mar­nej decy­zji.

Sta­nął z boku pod­wyż­sze­nia dla mów­ców i cze­kał, aż wszy­scy usiądą. Zało­żył kciuk za pas z pisto­le­tami i góro­wał. W Dzi­czy trzeba było nauczyć się dobrze góro­wać, kiedy prze­słu­chi­wało się więź­niów – a Wax był wstrzą­śnięty, jak wiele z tych umie­jęt­no­ści dzia­łało rów­nież tutaj.

Guber­na­tor Var­lance nie patrzył na niego. Popra­wił fular i spraw­dził puder – z jakie­goś tajem­ni­czego powodu wid­mowo blada cera była ostat­nio bar­dzo modna. Póź­niej wyło­żył medale na biurko, jeden po dru­gim.

Na rdzę, tęsk­nię za Ara­de­lem, pomy­ślał Wax. Kom­pe­tentny guber­na­tor był miłą odmianą. Jak… zamó­wie­nie jedze­nia w hotelu i odkry­cie, że nie jest naj­gor­sze, albo spę­dze­nie czasu z Wayne’em i zorien­to­wa­nie się, że wciąż ma się zega­rek.

Jed­nakże cha­rak­ter pracy guber­na­tora był taki, że nisz­czył dobrych ludzi, złym zaś pozwa­lał rado­śnie uno­sić się z prą­dem. Ara­del odszedł przed dwoma laty. A wybór woj­sko­wego jako kolej­nego guber­na­tora miał sens, ze względu na napięte kon­takty z Połu­dnio­wym Kon­ty­nen­tem. Wielu miesz­kań­ców nie­dawno odkry­tych krain – tam, gdzie mieli statki powietrzne i dziwne maski – nie było zado­wo­lo­nych z prze­biegu wyda­rzeń przed sze­ścioma laty. A dokład­niej z faktu, że Żałobne Opa­ski tra­fiły do Kotliny Elen­del.

Obec­nie Elen­del musiało sta­wić czoło dwóm pod­sta­wo­wym pro­ble­mom. Pierw­szym byli miesz­kańcy Połu­dnio­wego Kon­ty­nentu, z któ­rych naj­waż­niej­szą nację zwano Mal­wia­nami. Nie­mal bez ustanku powta­rzali, że Kotlina jest mała i słaba. Byli agre­sywni, wyma­chi­wali sza­bel­kami. Var­lance miał być pło­tem, który przed tym ochroni, choć Wax zasta­na­wiał się, gdzie zdo­był te wszyst­kie medale. O ile Wax się orien­to­wał, nie­dawno powstała armia nie uczest­ni­czyła jesz­cze w żad­nych potycz­kach.

Drugi pro­blem był znacz­nie bliż­szy. Cho­dziło o czę­ści Kotliny znaj­du­jące się poza sto­licą, ludzi miesz­ka­ją­cych w tym, co nazy­wano zbior­czo zewnętrz­nymi mia­stami. Od lat, może dzie­się­cio­leci, napię­cia mię­dzy sto­licą i całą resztą nara­stały.

Zagro­że­nie ze strony innego kon­ty­nentu było wystar­cza­jąco dużym pro­ble­mem. Ale w oczach Waxa było bar­dziej odle­głe. Tym, które uwa­żał za bez­po­śred­nie i które wzbu­dzało jego naj­więk­szy nie­po­kój, była per­spek­tywa wojny domo­wej mię­dzy jego wła­snymi roda­kami. On i Ste­ris od lat pró­bo­wali jej zapo­biec.

Var­lance w końcu ski­nął na wice­gu­ber­na­torkę, Ter­ri­sankę. Miała krę­cone ciemne włosy i nosiła tra­dy­cyjną szatę. Waxowi wyda­wało się, że znał ją w Wio­sce, ale to mogła być jej sio­stra, a nie miał pomy­słu, jak o to spy­tać. Tak czy ina­czej, posia­da­nie Ter­ri­sa­nina wśród per­so­nelu było dobrze widziane. Więk­szość guber­na­to­rów miała przy­naj­mniej jedno z nich w swoim gabi­ne­cie – zupeł­nie jakby Ter­ri­sa­nie byli kolej­nym meda­lem, któ­rym można się było pochwa­lić.

Ada­wa­th­wyn pod­nio­sła się i ogło­siła:

– Guber­na­tor wysłu­cha sena­tora z rodu Ladria­nów.

Choć Wax na to cze­kał, nie­śpiesz­nie wkro­czył na pod­wyż­sze­nie – oświe­tlane od góry potęż­nym elek­trycz­nym reflek­to­rem. Obró­cił się powoli, roz­glą­da­jąc się po okrą­głej sali. Z jed­nej strony sie­dzieli urzęd­nicy obie­ralni – sena­to­ro­wie, któ­rzy zostali wybrani na sta­no­wi­sko, by repre­zen­to­wać gil­dię, zawód lub histo­ryczną grupę. Po dru­giej sie­dzieli lor­do­wie – sena­to­ro­wie, któ­rzy uzy­skali swoje sta­no­wi­sko dzięki uro­dze­niu.

– Ta ustawa… – ogło­sił Wax, a jego głos odbi­jał się echem w całej sali – …to bez­na­dziej­nie głupi pomysł.

Nie­gdyś, na początku jego kariery poli­tycz­nej, mówie­nie tak otwar­cie ścią­gało na niego gniew. Teraz dostrzegł uśmie­chy na twa­rzach nie­któ­rych sena­to­rów. Spo­dzie­wali się tego po nim – a nawet to doce­niali. Wie­dzieli, jak wiele pro­ble­mów miała Kotlina, i cie­szyli się, że był wśród nich ktoś gotów mówić o nich gło­śno.

– Kon­takty z Mal­wia­nami są bar­dziej napięte niż kie­dy­kol­wiek dotąd. To czas, by zjed­no­czyć Kotlinę, a nie wbi­jać klin pomię­dzy naszymi mia­stami!

– Tu cho­dzi o zjed­no­cze­nie! – zawo­łał ktoś. Sena­tor doke­rów, Mel­strom. Był mario­netką Hastin­gów i Eri­kel­lów, szla­chet­nych rodów, które kon­se­kwent­nie były cier­niem w oku Waxa. – Potrze­bu­jemy jed­nego przy­wódcy całej Kotliny. Ofi­cjal­nie!

– Zgoda. Ale w jaki spo­sób wynie­sie­nie guber­na­tora Elen­del, sta­no­wi­ska, na które nie może gło­so­wać nikt spoza mia­sta, zjed­no­czy ludzi?

– Da im kogoś, kto będzie dla nich auto­ry­te­tem. Sil­nego, kom­pe­tent­nego przy­wódcę.

A to, pomy­ślał Wax, spo­glą­da­jąc na Var­lance’a, jest kom­pe­tentny przy­wódca? Mamy szczę­ście, że w ogóle przy­słu­chuje się tym nara­dom, zamiast prze­glą­dać har­mo­no­gram spo­tkań pro­mo­cyj­nych. Na razie, w cza­sie dwóch pierw­szych lat urzę­do­wa­nia, Var­lance ponow­nie otwo­rzył sie­dem­na­ście miej­skich par­ków. Lubił kwiaty.

Wax trzy­mał się planu, wycią­gnął meda­lion i pod­rzu­cił go w powie­trze.

– Przed sze­ścioma laty mia­łem małą przy­godę. Wszy­scy o tym wie­cie. Zna­la­złem roz­bity mal­wiań­ski sta­tek powietrzny i pokrzy­żo­wa­łem plany zewnętrz­nych miast, by wyko­rzy­stać jego tajem­nice prze­ciwko Elen­del. Powstrzy­ma­łem to. Przy­wio­złem ze sobą Żałobne Opa­ski, by zostały bez­piecz­nie prze­cho­wane.

– I pra­wie zaczą­łeś wojnę – mruk­nął ktoś z sali.

– Wole­li­by­ście, żebym pozwo­lił, by spi­sek doszedł do skutku?! – odkrzyk­nął Wax. Nie było żad­nej odpo­wie­dzi, więc pod­rzu­cił meda­lion i znów go zła­pał. To był jeden z wpły­wa­ją­cych na cię­żar meda­lionów, dzięki któ­rym statki Mal­wian mogły latać. – Czy ktoś na tej sali odważy się zakwe­stio­no­wać moją lojal­ność wobec Elen­del? Możemy się poje­dyn­ko­wać. Nawet pozwolę, żeby ten ktoś strze­lił jako pierw­szy.

Cisza. Zasłu­żył na to. Wielu obec­nych na sali go nie lubiło, ale go sza­no­wali. I wie­dzieli, że nie był agen­tem zewnętrz­nych miast.

Pod­rzu­cił meda­lion i Pchnął go wyżej, aż do skle­pie­nia. Kawa­łek metalu opadł, migo­cząc w świe­tle reflek­tora. Kiedy go zła­pał, spoj­rzał na admi­rał Jon­nes, obecną amba­sa­dorkę Mal­wian. Sie­działa na spe­cjal­nie wyzna­czo­nym miej­scu w sali Senatu, gdzie zasia­dali rów­nież bur­mi­strzo­wie zewnętrz­nych miast, kiedy odwie­dzali sto­licę. Żadne nie przy­było na to posie­dze­nie. Widoczna oznaka ich zło­ści.

Ta ustawa, gdyby została przy­jęta, wynio­słaby guber­na­tora Elen­del ponad wszyst­kich bur­mi­strzów zewnętrz­nych miast, pozwa­la­jąc jemu lub jej inter­we­nio­wać w lokal­nych spo­rach. Aż do etapu usu­nię­cia bur­mi­strza, ogło­sze­nia wybo­rów nad­zwy­czaj­nych i apro­bo­wa­nia kan­dy­da­tów. Choć Wax zga­dzał się, że jeden przy­wódca byłby waż­nym kro­kiem do zjed­no­cze­nia Kotliny, ta ustawa była jawną obe­lgą wobec wszyst­kich ludzi miesz­ka­ją­cych poza sto­licą.

– Znam wasze sta­no­wi­sko lepiej niż kto­kol­wiek. – Wax obra­cał meda­lion w pal­cach. – Chce­cie zade­mon­stro­wać siłę wobec Mal­wian. Udo­wod­nić, że potra­fimy zmu­sić nasze mia­sta, by ustą­piły wobec naszych zasad. Dla­tego przed­sta­wi­li­ście tę ustawę. Ale to jedy­nie poka­zuje, dla­czego tak fru­stru­jemy wszyst­kich spoza Elen­del! Rewo­lu­cjo­ni­ści w innych mia­stach nie zaszliby tak daleko, gdyby nie mieli popar­cia miesz­kań­ców. Gdyby prze­ciętna osoba żyjąca poza Elen­del nie była tak rdzawo wście­kła na naszą poli­tykę han­dlową i ogólną aro­gan­cję, nie zna­leź­li­by­śmy się w tej sytu­acji.

– Ta ustawa ich nie udo­bru­cha! To nie jest „pokaz siły”. Została opra­co­wana, żeby wzbu­dzić obu­rze­nie ludzi. Jeśli ją uchwa­limy, to tak, jak­by­śmy wręcz doma­gali się wojny domo­wej.

Pozwo­lił, by to do nich dotarło. Pozo­stali byli zde­ter­mi­no­wani, by robić wra­że­nie sil­nych wobec wro­gów zewnętrz­nych. Ale gdyby pozwo­lić im swo­bod­nie dzia­łać, zmu­si­liby samych sie­bie do wojny kon­flik­tami wewnętrz­nymi. Pro­blemy z Mal­wia­nami były realne, ale nie tak pilne. Z dru­giej strony wojna domowa byłaby nisz­czy­ciel­ska.

Co naj­gor­sze, ktoś w tajem­nicy ich do niej popy­chał. Wax był prze­ko­nany, że Krąg znów wtrą­cał się do poli­tyki Elen­del. Jego… sio­stra była zamie­szana. Nie był pewien, dla­czego chcieli wojny domo­wej, ale sta­rali się od lat. Gdyby pozwo­lił, by trwało to dalej, tylko przy­słu­ży­liby się praw­dzi­wym wro­gom, a ota­cza­jąca go teraz elita i rewo­lu­cjo­ni­ści w zewnętrz­nych mia­stach mie­liby powód do pła­czu.

Wax wyjął plik doku­men­tów z lewej kie­szeni. Scho­wał rysunki psa i kota, a resztę uniósł, poka­zu­jąc ją zgro­ma­dzo­nym.

– Mam tu sześć­dzie­siąt listów od poli­ty­ków z zewnętrz­nych miast. Repre­zen­tują dużą frak­cję, która nie chce kon­fliktu. To są roz­sądni ludzie. Chęt­nie, wręcz z zapa­łem współ­pra­co­wa­liby z Elen­del. Ale są też prze­ra­żeni na myśl o tym, co ich ludzie zro­bią, jeśli wciąż będziemy im narzu­cać tyrań­ską, impe­ria­li­styczną poli­tykę. Pro­po­nuję, byśmy odrzu­cili tę ustawę i zaczęli pracę nad czymś lep­szym. Czymś, co rze­czy­wi­ście będzie dzia­łać na rzecz pokoju i jed­no­ści. Zgro­ma­dze­nie naro­dowe, z przed­sta­wi­cie­lami każ­dego z zewnętrz­nych miast… i obie­ral­nym naj­wyż­szym urzęd­ni­kiem wybie­ra­nym przez to ciało.

Spo­dzie­wał się gwiz­dów i kilka usły­szał. Ale więk­szość zebra­nych mil­czała i patrzyła, jak unosi te listy. Nie chcieli pozwo­lić, by wła­dza opu­ściła sto­licę. Bali się, że wpływ zewnętrz­nych miast zmieni ich kul­turę. Byli tchó­rzami.

Może on też, bo wizja, że Krąg pocią­gał za sznurki, go prze­ra­żała. Kto z tych, któ­rzy patrzyli teraz na niego, był w tajem­nicy jed­nym z ich agen­tów? Na rdzę, nawet nie rozu­miał ich moty­wa­cji. Chcieli wojny – jako drogi do zyska­nia wła­dzy, z całą pew­no­ścią. Ale kryło się w tym coś wię­cej.

Słu­chali roz­ka­zów cze­goś zna­nego jako Trell.

Wax obró­cił się powoli, wciąż uno­sząc listy, i poczuł ukłu­cie nie­po­koju, kiedy sta­nął ple­cami do Mel­stroma. On strzeli, pomy­ślał.

– Z całym sza­cun­kiem, lor­dzie Ladria­nie – powie­dział Mel­strom. – Nie­dawno został pan ojcem i wyraź­nie nie wie pan, jak należy wycho­wy­wać dzieci. Nie może się pan pod­da­wać ich żąda­niom, musi pan zacho­wać sta­now­czość, wie­dząc, że pań­skie decy­zje są dla nich naj­lep­sze. W końcu to zro­zu­mieją. A Elen­del jest jak ojciec dla dzieci, zewnętrz­nych miast.

Pro­sto w plecy, pomy­ślał Wax, odwra­ca­jąc się.

Nie odpo­wie­dział od razu. Zanim odpo­wie­działo się ogniem, trzeba było sta­ran­nie wyce­lo­wać. Już wcze­śniej dys­ku­to­wał na ten temat – głów­nie pry­wat­nie – z wie­loma z sena­to­rów na tej sali. Robił postępy, ale potrze­bo­wał czasu. Z tymi listami mógł wró­cić do każ­dego waha­ją­cego się sena­tora i podzie­lić się sło­wami. Ide­ami. Prze­ko­nać ich.

Instynkt pod­po­wia­dał mu, że gdyby do gło­so­wa­nia doszło tego dnia, ustawa zosta­łaby uchwa­lona. Dla­tego nie przy­szedł tu, by powta­rzać argu­menty. Przy­szedł z kulą w komo­rze, gotów, by strze­lić.

Zło­żył listy i scho­wał je do kie­szeni. Następ­nie wyjął mniej­szy plik – dwie kartki – z dru­giej kie­szeni. Te, które przy­nio­sła Ste­ris, na wypa­dek gdyby zapo­mniał. Pew­nie sko­pio­wała wszyst­kie doku­menty z dru­giego pliku. I sie­dem innych rze­czy, któ­rych wcale nie potrze­bo­wał – ale czuła się lepiej, gdy miała je w torebce, na wszelki wypa­dek. Na rdzę, ta kobieta była zachwy­ca­jąca.

Wax uniósł kartki i osten­ta­cyj­nie prze­krę­cił je do świa­tła.

– Drogi Mel­stro­mie… – czy­tał na głos – …cie­szy nas, że jesteś gotów wysłu­chać głosu roz­sądku i wciąż popie­rać prze­wagę han­dlową Elen­del w Kotli­nie. To mądra decy­zja. Przez następne trzy lata będziemy ci prze­ka­zy­wać pół pro­centa naszych docho­dów z prze­wozu towa­rów w zamian za oso­bi­ste popar­cie tej ustawy. Rody Hasting i Eri­kell.

Na sali zapa­no­wał chaos. Wax wsu­nął kciuk za pas z bro­nią i cze­kał, aż ucichną okrzyki obu­rze­nia. Spoj­rzał w oczy Mel­stro­mowi, kiedy męż­czy­zna osu­nął się na krze­śle. Ten zardze­wiały idiota wła­śnie dostał ważną lek­cję – nie zosta­wiaj doku­men­tów potwier­dza­ją­cych twoją korup­cję, kiedy twój prze­ciw­nik poli­tyczny jest wyszko­lo­nym detek­ty­wem. Idiota.

Kiedy okrzyki w końcu uci­chły, Wax znów się ode­zwał, tym razem gło­śniej.

– Żądam, by odbyło się posie­dze­nie w spra­wie nie­pra­wi­dło­wo­ści i sprze­da­nia głosu przez sena­tora Mel­stroma, co jest jaw­nym pogwał­ce­niem zasad anty­ko­rup­cyj­nych.

– I w ten spo­sób opóźni się gło­so­wa­nie nad ustawą o zwierzch­nic­twie Elen­del? – ode­zwał się guber­na­tor.

– Jak możemy nad nią gło­so­wać, skoro nie możemy być pewni, czy głosy są odda­wane w dobrej wie­rze? – zauwa­żył Wax.

Kolejne okrzyki obu­rze­nia. Wax zno­sił je, patrząc, jak guber­na­tor nara­dza się z wiceguber­na­torką. Ona była bystra. Wszystko, co osią­gnął Var­lance, a co nie wyma­gało prze­cię­cia wstęgi ani uca­ło­wa­nia nie­mow­lę­cia, było naj­pew­niej jej dzie­łem.

Kiedy zebrani się uspo­ko­ili, guber­na­tor spoj­rzał na Waxa.

– Ufam, że może pan potwier­dzić auten­tycz­ność tego listu, Ladria­nie.

– Mam zło­żone pod przy­sięgą pisemne oświad­cze­nia trojga eks­per­tów od pisma ręcz­nego, które potwier­dzają, że list nie został sfał­szo­wany. A przy­go­to­wany przez moją żonę szcze­gó­łowy opis uzy­ska­nia listu jest wyczer­pu­jący i nie do zakwe­stio­no­wa­nia.

– W takim razie suge­ruję zor­ga­ni­zo­wa­nie posie­dze­nia w spra­wie nie­pra­wi­dło­wo­ści – stwier­dził guber­na­tor. – Po gło­so­wa­niu nad ustawą o zwierzch­nic­twie.

– Ale… – zaczął Wax.

– Zażą­damy… – prze­rwał mu guber­na­tor – …by Mel­strom, Hasting i Eri­kell wstrzy­mali się od gło­so­wa­nia. Dzięki czemu nie będzie ryzyka korup­cji.

Niech to.

Niech to. Niech to. Niech to.

Zanim zdą­żył się sprze­ci­wić, wice­gu­ber­na­torka stuk­nęła młot­kiem.

– Gło­so­wa­nie za dal­szymi pra­cami?

Więk­szość sena­to­rów pod­nio­sła ręce. W takim przy­padku wystar­czała prost­sza metoda z pod­nie­sie­niem ręki – chyba że liczba gło­sów była wyrów­nana. Nie była.

Praw­dziwe gło­so­wa­nie, nad ustawą, miało się odbyć.

– Masz pan jesz­cze w pla­nach jakieś eks­plo­zje, Ladria­nie? – spy­tał guber­na­tor. – Czy możemy przejść do rze­czy?

– Żad­nych eks­plo­zji, Wasza Eks­ce­len­cjo. – Wax wes­tchnął. – One były spe­cjal­no­ścią mojego byłego part­nera. Chciał­bym tylko zwró­cić się do izby z ostat­nią prośbą. – Jego manewr się nie powiódł. Miał teraz ostat­nią kartę do roze­gra­nia. Prośbę nie Waxil­liuma Ladriana. Ale Świ­to­strzel­nego, stróża prawa.

– Wszy­scy mnie zna­cie. – Zaczął się obra­cać, patrząc im w oczy. – Jestem pro­stym czło­wie­kiem z Dzi­czy. Nie radzę sobie z poli­tyką, ale rozu­miem wście­kłych ludzi i cięż­kie życie pra­cu­ją­cych kobiet i męż­czyzn. Jeśli mamy przy­jąć rolę rodzica, powin­ni­śmy dobrze trak­to­wać nasze dzieci. Dać im szansę, by wypo­wie­działy się w swoim imie­niu. Jeśli na­dal będziemy uda­wać, że są malu­chami, zaczną nas igno­ro­wać… w naj­lep­szym wypadku. Chce­cie wysłać im wia­do­mość? Wyślij­cie wia­do­mość, że się przej­mu­jemy i chcemy ich wysłu­chać.

W końcu wró­cił na swoje miej­sce obok Yan­ceya Yaceczki, dobro­dusz­nego i cier­pli­wego męż­czy­zny – i jed­nego z sena­to­rów, któ­rzy rze­czy­wi­ście go słu­chali.

– Nie­zła robota, Wax – szep­nął, pochy­la­jąc się w jego stronę. – Naprawdę nie­zła robota. To zawsze czy­sta przy­jem­ność.

Yan­cey zagło­suje tak jak on. Wła­ści­wie spora część szla­chet­nie uro­dzo­nych popie­rała Waxa. Choć wiele z tego, co ostat­nio mówiła Marasi spra­wiło, że Wax czuł się nie­zręcz­nie ze swoją odzie­dzi­czoną rolą, w tym przy­padku lor­do­wie mogli się oka­zać odro­binę mniej sko­rum­po­wani niż ich odpo­wied­nicy. Sena­to­ro­wie obie­ralni musieli wal­czyć o zacho­wa­nie swo­jego sta­no­wi­ska, a zagło­so­wa­nie za tą ustawą mogło popra­wić sytu­ację ich wybor­ców.

I na tym pole­gał pro­blem. Według naj­now­szego spisu wię­cej ludzi miesz­kało teraz poza mia­stem niż w nim. Więk­szość praw pocho­dziła z cza­sów, gdy było jedno mia­sto i garstka wsi. Teraz, kiedy z tych wsi wyro­sły mia­sta, ich miesz­kańcy chcieli mieć więk­szy wpływ na poli­tykę Kotliny.

Elen­del nie było już mizerną osadą pod­no­szącą się po apo­ka­lip­sie. Stało się naro­dem – nawet Dzicz się zmie­niała, rosła, uno­wo­cze­śniała. Na rdzę, bio­rąc pod uwagę obszar Dzi­czy, mógł sobie wyobra­zić czasy, kiedy wię­cej ludzi będzie miesz­kać tam niż w samej Kotli­nie.

Musieli dać tym ludziom prawa poli­tyczne, nie igno­ro­wać ich. Wciąż miał nadzieję. On, Ste­ris i ich sojusz­nicy od wielu mie­sięcy sta­rali się osła­bić popar­cie dla ustawy. Nie­zli­czone kola­cje, przy­ję­cia, a nawet – co zaczął robić dla nie­któ­rych przed­sta­wi­cieli miej­skiej elity – lek­cje na strzel­nicy.

Wszystko po to, by zmie­nić świat. Głos po gło­sie.

Guber­na­tor roz­po­czął gło­so­wa­nie i lady Mi’Chelle Yomen oddała pierw­szy głos – prze­ciwko usta­wie. W jego trak­cie Wax czuł taki sam nie­po­kój, jak przed kon­fron­ta­cją z grupą ban­dy­tów. Na rdzę… to było jesz­cze gor­sze. Każdy głos był jak wystrzał. Lady Faula i sena­tor Vin­del. Jak zde­cy­dują? Pomy­ślał. I Maraya? Została prze­kona czy…

Dwoje z nich zagło­so­wało za ustawą, razem z wie­loma innymi, co do któ­rych nie był pewien. W miarę upływu czasu Wax czuł coraz więk­szy nie­po­kój, gor­szy, niż kiedy został postrze­lony. Osta­teczny wynik – sto dwa­dzie­ścia dwa głosy za, sto osiem­na­ście prze­ciw.

Ustawa została uchwa­lona. Poczuł jesz­cze więk­szy nie­po­kój. Jeśli miał powstrzy­mać wybuch wojny domo­wej, musiał zna­leźć inny spo­sób .
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: