- W empik go
Zagończyk - ebook
Zagończyk - ebook
Powieść historyczno-przygodowa ‘Zagończyk’ powinna zainteresować miłośników tego rodzaju literatury. Jest to znakomity utwór będący kontynuacją powieści ‘Lisowczycy’. Wojna, miłość, XVII-wieczna Rzeczpospolita – jej realia, obyczaje… A oto fragment powieści: „ Skończyła się wojna moskiewska, acz niezupełną przewagą Rzeczypospolitej… 11 grudnia r. 1618 stanęła wiekopomna, nad rzeką Dywiliną, ugoda pomiędzy Polską a Moskwą. Pokój na lat czternaście utwierdzony został. Ziemie: smoleńską, siewierską, czernichowską, część pskowskiej i Białej Rusi car Michał zmuszony był odstąpić Koronie Polskiej i zrzec się tytułów księcia inflanckiego, smoleńskiego i czernichowskiego. Królewicz Władysław, aczkolwiek nie cofnął swych praw do tronu moskiewskiego, posłał Michałowi najznamienitszych więźniów, jako to: ojca cara, metropolitę Filareta, księcia Golicyna i dzielnego obrońcę Smoleńska, Niemca Scheina, wielce w sztuce fortecznej biegłego. Wycofał swoje bitne wojska hetman Jan Karol Chodkiewicz i na rubieży legł, baczne oko mając na podstępnego sąsiada od wschodu, oraz na grożącego od północy Szweda. Polska zaczaiła się, skupiona, niby do skoku gotowa, gdyż zewsząd w owe czasy czyhał na nią wróg, a od południa nadążała najstraszniejsza burza wojenna. Kipiało w ziemi Wołoskiej i od Stambułu zalatywały podmuchy orkanu tureckiego...”
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-457-2 |
Rozmiar pliku: | 203 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Skończyła się wojna moskiewska, acz niezupełną przewagą Rzeczypospolitej...
11 grudnia r. 1618 stanęła wiekopomna, nad rzeką Dywiliną, ugoda pomiędzy Polską a Moskwą. Pokój na lat czternaście utwierdzony został. Ziemie: smoleńską, siewierską, czernichowską, część pskowskiej i Białej Rusi car Michał zmuszony był odstąpić Koronie Polskiej i zrzec się tytułów księcia inflanckiego, smoleńskiego i czernichowskiego.
Królewicz Władysław, aczkolwiek nie cofnął swych praw do tronu moskiewskiego, posłał Michałowi najznamienitszych więźniów, jako to: ojca cara, metropolitę Filareta, księcia Golicyna i dzielnego obrońcę Smoleńska, Niemca Scheina, wielce w sztuce fortecznej biegłego.
Wycofał swoje bitne wojska hetman Jan Karol Chodkiewicz i na rubieży legł, baczne oko mając na podstępnego sąsiada od wschodu, oraz na grożącego od północy Szweda.
Polska zaczaiła się, skupiona, niby do skoku gotowa, gdyż zewsząd w owe czasy czyhał na nią wróg, a od południa nadążała najstraszniejsza burza wojenna. Kipiało w ziemi Wołoskiej i od Stambułu zalatywały podmuchy orkanu tureckiego.
Nowa zjawa nieuniknionej pożogi krwawej zamgliła niedawne wypadki, wstrząsające Rzecząpospolitą.
Umilkły echa wojny, zakończonej nad Dywiliną. Ludzie zapominać zaczynali o zgiełkliwych bitwach pod murami Kremlinu i Troickiego Klasztoru, o sławnych zagonach hetmana lekkiej jazdy, pułkownika Aleksandra Lisowskiego i kombatanta jego, pana Jana Sapiehy, o dzielnej obronie Moskwy, przez pana Gąsiewskiego załogą polską obsadzonej, i o szalonych wyprawach lisowczyków, których „straceńcami” lub „polskimi kozakami” pospolicie nazywano.
Pan Aleksander Lisowski już nie żył, pod Starodubem, gdzie rozpoczął sławne dzieje wojackie, życie zakończywszy. Lisowczycy pod wodzą nowoobranego hetmana, imć pana Walentego Rogawskiego, herbu Rola, z ziemi Łęczyckiej, powrócili na Podole i Ukrainę, skąd nowa turecka groziła nawała.
Zjechali się do rodzinnych gniazd nad Wartą, Bzurą i Dżwiną Lisowie i Haraburdowie. Przed laty na apel ś. p. pułkownika Lisowskiego wyruszyli oni na wojnę moskiewską w sześćset koni, pod przewodem pana Jaksy Lisa i innego jeszcze Lisa – Onufrego z Tuma.
Mało ich powróciło, bo siła Lisów bitnych i zuchwałych poległo lub przepadło bez wieści, jak Olko i Marcin z Inflant, oraz przez cały ród poważany, pan Jaksa Lis z ziemi Łęczyckiej, wojak sławny, u hetmanów na oku będący.
Wszyscy pozostali po dworach, czekając na sposobność nowej wojny i za godnemi swej sławy i doświadczenia bojowego znakami się oglądając. Nie chcieli jakoś do czerwonej, czarnej i zielonej chorągwi lisowskich powracać, albowiem nie pochwalali swawoli i zbrodni, przez wojsko to czynionych, za co nadano mu rychło przezwisko „Fur latroque legalis et regalis”.
Nie chcieli Lisowie kalać imienia szlacheckiego rodu, co żywił pamięć o sławnych czynach przodków, walczących pod Lignicą za Henryka Pobożnego Piastowicza i pod Grunwaldem pod wodzą Jagiełły, małżonka świętej królowej Jadwigi; nie w smak im było, że tu i ówdzie sejmiki infamisami oraz hostes patriae lisowczyków publiciter ogłaszali i żądali ukarania na gardle, in fundamento legis.
Ze wszystkich Lisów w wojsku, dowodzonem przez dzielnego i walecznego imć pana pułkownika Rogawskiego, pozostał tylko jeden pan Andrzej Lis z ziemi Łęczyckiej, jako sąsiad i przyjaciel pułkownika, piastującego po Czaplińskim buławę hetmańską nad „straceńcami”.
Pan Andrzej sławą wielką okrył się był pod Riezaniem, gdy to na harce wyzwał pięciu najznakomitszych witezi wojewody Chłopowa i, w pojedynkę na nich spadłszy, jak sokół na stado trznadli, usiekł, żadnego nie żywiąc.
On to zajechał w polu pod Wozniesienskiem drugiego po zdradliwym hetmanie Zaporożców – Zaruckim, wodza – Chwedkę Muchę, watażkę siły niezmiernej, lecz ten konia pod nim ubił. Spadł z kulbaki junak, a Mucha parł na niego konia, aby spisą przebić leżącego, lecz młodzian pod brzuch kozackiego bachmata chyżo się wślizgnął, podniósł na barkach, obalił, a przywalonego kozaka mieczem przepołowił, w zamachu wraz z ciałem łęk dębowy przerąbawszy.
Od niego też po tym wypadku poszła wesoła śpiewka, że:
Pyszny, zuchwały wielce kozak Mucha
Rozpadł się na dwoje, oddawszy Bogu ducha.
Najbliższa rodzina wstrzymywała pana Andrzeja, upominała, odradzała, aby się za przykładem innych Lisów z wojska swawolnego, coraz bardziej niesławą się okrywającego, wycofał, lecz junak zęby zacinał z uporem i powtarzał:
– Nie lza inaczej! Pójdę z pułkownikiem Rogawskim. Nijak inaczej! On – mnie, ja jemu wierność i przyjaźń ślubowaliśmy. Będę w wojsku rotmistrzował, jakem przedtem rotmistrzował! Jedna kozie śmierć!
Jednak widać troskał się o coś młody rotmistrz, bo ręce zaciskał, w palce trzaskał, a pewnego dnia, ujrzawszy źrebca, który był łańcuch zerwał i koniuchom się nie dawał, dogonił go, schwytał i, za grzywę trzymając lewicą, prawą ręką pomiędzy uszy tak nieopatrznie gruchnął, że zacnego konia ubił.
Wszyscy zrozumieli wtedy, że jakowąś bolączkę nosił w sercu pan Andrzej, że w zwątpieniu żył i dręczył siebie myślami ustawicznie, lecz nie pytali o nic, bo gniewny był, groźny bez miary i na rękę wartki.
Dali mu spokój, a junak, krótki nad Bzurą czas spędziwszy, odjechał mocno zadumany, stroskany i chmurny.
Klął tak siarczyście, że jadący za nim przy dwóch luzakach pachoł zbrojny, Michałko Drzazga, chłopisko barczyste, krzywonogie i milczące, za każdym razem targał głową, jakgdyby mu ktoś pięść pod nos wpychał i mruczał:
– Nim Ojczenasz zmówić – trzydziesięć razy zaklął rotmistrz... Coś mu na strychu świta, a pewnikiem, coś ladajakiego... Pfy, pfy! Po próżnicy klnie, bo wojny nie masz, a prać bez wojny nie lza, chyba kogo po pysku...
Tak mruczał do siebie Michałko Drzazga, bo tylko do siebie gadał, przy ludziach zaś milczał zawsze, chyba tylko czasem prychając swojem „pfy!”.
Znał pachoł swojego rotmistrza i niby z książki czytał, co się ma stać.
Dwóch mil od Łęczycy nie odjechali, gdy spotkali na drodze kolasę wspaniałą, w sześć koni wypasionych zaprzężoną.
Z okna powozu jakiś panek utrefioną głowę wytknął i buńczucznie zapytać raczył:
– Kto zaś jedzie?
Pan Andrzej, nic nie mówiąc, konia ku kolasie popchnął i panka w twarz plasnął, aż się po błoniach rozległo, poczem odjechał, lecz kląć przestał. Zerwał nadmiar złości i serce ukoił.
Nagle śmiać się jął wesoło, obejrzał się za pachołkiem i krzyknął:
– Jak suponujesz, Michałko, czy rychło ta lala utrefioną zęby pozbiera, bo sine dubio rozsypały się mu po karocy? Hę?
– Pfy! Pfy! – mruknął pachoł, a takim basowym głosem, niczem do pustej beczki gadał.
– Będzie pamiętał spotkanie? – spytał rotmistrz.
– Hum, huin! – odpowiedział Michałko.
– Złościsz mnie swojemi niedźwiedziemi pomrukami, chłopie! – zawołał junak.
Michałko podniósł szerokie bary i więcej się nie odezwał.
– Nie podoba ci się, więc pary z gęby nie popuszczę... – pomyślał rezolutnie.
Pojechali, nic do siebie nie mówiąc więcej.
O czem myślał pan Andrzej, trudno było odgadnąć. Michałko zaś zadumał się nad tem, że przecież na kraśną dziewkę wyrosła Klimka Czesnówna, co to przed wojną chodziła niby gąska oszczypana, a tem... Pfy! Pfy!
Z takiemi myślami jechał, bacząc na luzaki i na rotmistrza, który pędził szybko naprzód.
Droga była przed nimi daleka, bo, jak się rzekło już, zdążał pan Andrzej do swoich lisowczyków.
Leżeli zaś oni na Podolu, aż hen! – pod Bracławiem nad Bugiem.
Zmiarkował niebawem pan Lis, że jadąc swemi końmi, zmarnuje wierzchowce, a zacne to były bachmaty-zdobyczne, z wojny moskiewskiej przywiedzione. Zawinął więc rotmistrz do najbliższej stacji, gdzie pocztę sztafetową utrzymywał imć pan Monteluppi, za przywilejem królewskim.
Odtąd jechali wynajętemi końmi, swoje luzem prowadząc.
Jechali wartko, popasając krótko i tylko na noclegach odpoczywając znakomicie i żywiąc się wybornie, bo hojnie za wszystko płacił pan Andrzej Lis, znamienity rotmistrz lisowczyków, ulubieniec pułkownika Walentego Rogawskiego i wysoce ceniony za czasów odwrotu z pod Moskwy przez hetmana litewskiego, który bitnego junaka nie w jednej potrzebie widział i pochwał mu nie szczędził.
Gdzieś koło Żytomierza, w karczmie na postoju, spotkali lisowczycy biskupa, Michała Kuśnickiego, druha książąt Zbaraskich. Dostojnik kościoła jechał do Warszawy na sejm, lecz chociaż miał wygodną, obszerną kolasę, rozchorzał się był od trudów podróży i na długi wypoczynek w karczmie stanął, cyrulika do siebie przywoławszy.
Śniadając razem w izbie biesiadnej, odezwał się biskup do młodego rycerza:
– Barw i szarży waćpana rozpoznać nie mogę, acz przyglądam się oddawna patienter i rycerza rozpoznawam.
– Proszę waszej dostojności, księże biskupie, należę do chorągwi lekkiej jazdy własnego autoramentu ś. p. hetmana naszego pana Aleksandra Lisowskiego, który, świeć Panie nad jego duszą, śmiercią swoją nagłą pod Starodubem osierocił wojsko. Słyniemy z pstrości i różnorodności przyodziewku, a barwy mamy ino na chorągwiach. Poznasz nas łacno, gdy w rynsztunku stoimy. Sajdak, kołczan, rusznica, szabla i młotek przy siodle – toć broń nasza, ktemu koń lekki, unośny i fantazja kawalerska na obliczu i w postawie.
Wypowiedział pan Andrzej te słowa chełpliwie i wąsa podkręcił wyżej.
– Mirabile dictu, ile na was skarg i invidias spadło od czasu do Rzeczypospolitej powrotu! – zawołał ksiądz biskup Kuśnicki.
– Pewnikiem babskie gadanie – odmruknął rycerz głosem niepewnym i w oczy biskupowi nie patrzył.
– Bene!... bene! – zaczął znowu dostojny kapłan. – Zapytam waszmość pana, jakżeż się to stało, że nie przy wojsku przebywasz, ino tu – na Wołyniu?
– Rodzinę po wojnie odwiedzałem i w swoich stronach nad Bzurą nieco czasu strawiłem – odparł pan Andrzej. – Rodziciele się stroskali o mnie do cna, za przepadłego mając, no i mnie do naszego dworu Łęczyckiego sumno było, boć to niemało leci upłynęło w bitwach lutych, w potrzebie ciężkiej na obczyźnie, wasza dostojność!
– Chwali ci się takowa miłość synowska, kawalerze! – kiwając głową, rzekł biskup poważnie. – Intentionem habeo dopytać się waszmość pana o wojsku lisowskiem, o którem ino głuche i bałamutne dochodziły nas wieści, a ninie głośno o niem, lecz sine laude et amore gadają o was ludziska. Tandem tedy słucham waszmości!
Pan Andrzej skinął na karczmarza, aby antałek miodu co żywo na stół postawił, bo na sucho rozpowiadać elokwentnie nie umiał, a do tego i nie wypadało tak dostojnego znajomka bez poczęstunku zacnego zostawić.
Pociągając wcale przedni miód z półkwarterka mierzonego, prawił rotmistrz dzieje wojska, starannie przypominając sobie:
– Jeżeli prawdę rzec, to ze swawoli i z crimen contra Rzeczypospolitej powstały hufce lisowskie – mówił. – Pan Aleksander Lisowski po rokoszu Zebrzydowskiego w dwieście kozaków radziwiłłowskich zbiegł do Dymitra, który to za prawowitego cara moskiewskiego podawał się śmiele. Impreza ta ponoć ciemna była, ino pułkownik Lisowski na dobro Rzeczypospolitej obrócić ją tentował bez ustanku i mnogich korzyści przysporzył. Nie uwierzycie, wasza przewielebność, że były czasy, gdy ino my na sobie całą wojnę dzierżyliśmy ad maiorem gloriam Poloniae! Zmarły hetman nasz przebiegł całą Ruś – od naszej rubieży, aż po Białe morze i Astrachań, mącąc Wołgi wartki prąd i zasieki w puszczy uralskiej stawiając, na postrach kneziowi Pożarskiemu, Mininowi i wojewodom Trubeckiemu i Szeremetowi, albowiem żądał pan Lisowski, aby bojarowie przysięgi dopełnili i na tronie kremlowskim królewicza naszego, Władysława, pocześnie osadzili. Gadano w kole pułkowników, że król jegomość sprawę tę naglącą zmitrężył i na manowce, jak się pokazało, przywiódł ad finem
Pociągnąwszy dwa duże łyki, które krew mu do głowy rzuciły, gniewem nagle rozpalił się młody rotmistrz i, głos podnosząc, zawołał, pięścią w stół grzmotnąwszy:
– Jakem Andrzej Lis, tak nic nie pojmuję! Za co ludziska krzywi nam? Myśmy krew swoją lali libenter, za żołdem nie oglądaliśmy się, swoim przemysłem żyjąc. Wtedy, gdy inni tylu miast nie widzieli, ile myśmy zdobyli oto temi dłońmi naszemi, sarka na nas naród? Ciężcy my, non dubio, ino dla siebie strawy, a dla koni – spyży żądamy, albowiem powietrzem samem syci nie bywamy. Niechże nam hetmani koronny i polny kwatery wyznaczą i opierunek należyty, wtedy cicho będzie, jak makiem zasiał, chyba tam kogo po pijanemu usieką lub buzdyganem główkę rozszczepią, no, to i w kwarcianem wojsku łacno przydarzyć się może, jak to zwykle w wojsku. Veritatem confirmans wyłuszczyć mogę, że przy naszych chorągwiach wieszają się też watahy tałałajstwa wszelakiego, obwiesiów, oczajduszów, nicponiów z pod ciemnej gwiazdy, a nieraz zgoła łotrzyków, banitów, infamisów, którym kat dotąd w oczy nie zaświecił. Takowa hałastra niesforna, a łupu żądna gloriam nostram nieznośnie kala i odium populi niesprawiedliwie na nas ściąga.
– Nunc illuminaius sum partim... – rzekł ksiądz biskup. – Dzięki przyjmij, kawalerze. Słysz, zaciążyły wasze chorągwie na dobrach szlacheckich, królewskich, a ponoć i duchownych nawet, więc chodzą słuchy, iż król jegomość hetmanom rozkazał, aby was twardą ręką trzymali i w sukurs cesarzowi Ferdynandowi przeciwko Turczynom i heretykom rzucili, chcąc czem prędzej pozbyć się wojska niekarnego a graviter swawolnego...
Nie w smak poszły rotmistrzowi takowe słowa, głowę uniósł i warknął:
– Krótka pamięć królewska i wdzięczność niedługa. Zapomniał król jegomość o tych, którzy najwięcej pod Smoleńskiem, Tuszynem, Kremlinem, Riezaniem i w stu innych bitwach zdziałali i famam gladii polonici roznosili po świecie. Hę? Taka to zapłata oczekiwała nas w ojczyźnie? Ale... nie dość pisma królewskiego, gdy rdza nie zżarła jeszcze serpentyn lisowskich!
Biskup Kuśnicki słuchał uważnie i patrzył bystro. Rozumieć zaczynał, że acz wielką sławą się okryli lisowczycy, jednak na rarogów i wilków przerobiła ich wojna-macocha.
– Dziś mogą być najzacniejszymi defensores patriae, jutro – rokoszem wstrząsnąć nią do posad. Periculum grozi Rzeczypospolitej od tego wojska, zuchwałego ponad miarę.
Westchnął i, udzieliwszy rycerzowi błogosławieństwa pasterskiego, pożegnał go, do swojej izby odchodząc, gdyż służka przybycie cyrulika oznajmił.
Pan Andrzej, pozostawszy sam, głowił się nad nowiną, posłyszaną od księdza biskupa.
Szeptał sam do siebie i rękami rozwodził, jakgdyby do kogoś mówił, pytając lub odpowiadając.
Wreszcie w dłonie klasnął i krzyknął:
– Drzazga, bywaj.
Barczysta, krzywonoga, pałąkowata postać pachołka wyrosła migiem na progu. Stanął i milczał.
– Nic nie słyszałeś, chłopie? – zaczął rozmowę pan Andrzej.
– Pfy! – odmruknął pachołek, podnosząc ramiona.
– Król, słysz, przemyśliwa nad tem, aby lisowczyków z kraju wyżenąć, jako wroga – wypalił rotmistrz, ostrym wzrokiem patrząc na Michałka. – Co rzekniesz na to?
Pachołek podniósł bary rozrosłe i mruknął:
– Hm...
– Otóż i ja tak powiadam – ucieszył się pan Andrzej, snadź, rozumiejący swego ciurę. – Król chce, a my nie.
– Pfy! – wyrzucił z szerokiej piersi Michałko.
– W sedno, chłopie, utrafiłeś, w samo sedno! Masz głowę na karku... Ruchać nas nie wolno, bo warkniemy i kłami kłapniemy, niczem wilki!
– Pfy! – powtórzył pachołek.
– Aha! Myśli mamy kropka w kropkę jednakie. Suponuję, i księdzu biskupowi to zaśpiewałem do słuchu, że póki szabla w garści, wara od nas, mościwi psubraty!
– Hm... hm!... – huknął w pustą beczkę Michałko.
– Tylko tak, chłopie! Tylko tak! – potwierdził rotmistrz. – Zapomnieli o nas rychło i niewdzięcznością karmić gotowi; jedno nam pozostaje – przypomnieć o sobie królowi, sejmowym szczekaczom, utrefionej szlachcie i innym... szczob ich czarna chworość imała, psiajuchy!
– Pfy! – zasyczał barczysty chłop, a tak przenikliwie i gorąco, że pan Andrzej z ławy się porwał, ciężki zydel dębowy schwycił i w okamgnieniu połamał go w przeogromnych, szerokich dłoniach.
Odrzuciwszy w kąt szczapy i ułamki, uspokoił się znacznie i, spoglądając na Michałka, rzekł cicho:
– Gadasz, chłopie, nie w miarę dużo i krew we mnie burzysz, niby wodę, do której kamienie rozpalone wrzucono...
Michałko podniósł ramiona, lecz pary z gęby nie puścił.
– Idź teraz i kulbaczenia doglądnij, bo na ostatnim przebiegu popręg mi popuścił... – rozkazał rotmistrz.
Pachołek zniknął za drzwiami.
Biegł do stajni i gadał bez słów do siebie:
– Nijak inaczej, psia ich, wraża krew! Szabliska w garść i na psubratów! Z kraju wyżenąć? To my dla was Turczyny, horda, albo zgoła Moskwityni lub Szwedziska? A jak co do czego, to do obozu lisowczyków, jak w dym? Oj, pokażemy my wam kłów, porwiemy na was pludry, a to i do skóry się dobierzemy!
Gniew ogarnął serce pachołka, więc nic nie mówiąc, walnął koniucha karczemnego przez łeb i patrzał spokojnie, jak opasły drab toczył się przez dziedziniec, aż się oparł o ścianę zajazdu.
– Hm... – mruknął Drzazga i jął oglądać kulbaki, popręgi, uzdy i strzemiona.
* * *
Objaśnienie wyrazów łacińskich do rozdziału I.
Fur latroque legalis et regalis – złodziej i łotr legalny i królewski.
Hostes patriae – wrogowie ojczyzny.
Publiciter – publicznie.
In fundamento legis – na podstawie prawa.
Sine dubio – bezwątpienia.
Patienter – cierpliwie.
Mirabile dictu – zadziwiająca rzecz.
Invidia – nienawiść.
Intentionem habeo – mam zamiar.
Sine laude et amore – bez pochwały i miłości.
Tandem (tedy) – więc.
Crimen contra – zbrodnia przeciwko.
Ad maiorem gloriam Poloniae – dla większej sławy Polski.
Ad finem – wkońcu.
Libenter – chętnie.
Non dubio – nie wątpię.
Veritatem confirmans – ustalając prawdę.
Gloriam nostram – sławę naszą.
Odium populi – nienawiść narodu.
Nunc illuminatus sum partim – teraz jestem częściowo poinformowany.
Graviter – ciężko.
Fama gladii polonici – sława oręża (wł. miecza) polskiego.
Defensores patriae – obrońcy ojczyzny.
Periculum – niebezpieczeństwo.ROZDZIAŁ II. W OBOZIE BRAIŁOWSKIM.
Pan Andrzej Lis dotarł wreszcie do Braiłowa. W dworze zasięgnął języka o wojsku. Już wiedział, że chorągwie rozrzucono poza miastem, setniami po dworach i wsiach. W samym Braiłowie pozostawała tylko czarna chorągiew, tuż przy kwaterze hetmana i pułkownika.
Niezwłocznie po przybyciu do miasta pośpieszył tam młody rotmistrz.
Dzierżący straż towarzysz Rembieliński z radością witał pana Andrzeja i mówił:
– A toć to, waszmość, panie rotmistrzu, hora gravissima stawiasz się pod znak.
– Co, wać, masz na myśli? – zapytał junak.
– Deliberują pułkownicy nasi już trzeci pono dzień nad nowemi zaciągami, ich rationes i o tem też, aby wszystko, quod licet, rozsądzić i postanowić.
– Prawisz, waść, jak śliski rzecznik przed trybunałem, bo słowa słyszę, a materiam wyrozumieć nie mogę. Ciemno, jakby w gębę dał. Dalibóg! Gadajże po ludzku, wasze.
Pan Rembieliński chrząknął w kułak i szeptać zaczął:
– Przybył do obozu z ramienia króla jegomości mocno znamienity dostojnik cesarski, graf Althann, a z nim inny – takoż graf – Humanay, o którym powiadają, że na Węgrzech urząd Judex Curiae sprawuje i cesarzowi Ferdynandowi miły jest oddawna, jako że w jego zaprzęgu haruje.
– Czegóż chcą ci grafy? – spytał rotmistrz.
– Pospolicie nic o tem nie wiadomo do tej pory, ale gadka już idzie, że w sukurs sobie lisowczyków na Węgry zamanić chcą, bo tam nad cesarskimi drużkami już strzecha gore...
– No i cóż? Jak rozsądził hetman nasz? Co w myślach mają pułkownicy? – dopytywał pan Andrzej.
– Słyszałem jednem uchem w kancelarji hetmańskiej, że pan Rogawski radby do raju, ino djabeł za nogi ucapił i – nie puszcza. Trza bowiem waszmość panu wyeksplikować, iż hetman nasz z trudem w karbach swawolne wojsko utrzymuje, no i utrzymałby, bo już siedmiu pro exemplo ściąć kazał...
– Przebóg! Za co? – zawołał rotmistrz.
– Byli to panowie Lipiecki i Susza-Suszański z ciurami ich – objaśniał towarzysz stłumionym głosem. – Przybyli niby to z odwiedzinami do dworu pana Gąsienieckiego, ale rwetesu narobili, gwałtu się dopuścili, a ciurowie dwa piękne bachmaty uprowadzili.
– Pojmuję! – mruknął pan Andrzej. – Po sprawiedliwości postanowił pan Walenty Rogawski! Mów, wasze, dalej, słucham impalienter!
– Tedy zaczął się naradzać z grafami pan Rogawski, aby to żołd wypłacono wojsku przystojny i terminu zaciągu dochowano bez krętactwa nijakiego. Byłoby doszło do zgody i causae restrictio, gdyby nie to, że wielki hetman koronny, pan Żółkiewski, a jeszcze skuteczniej pan kasztelan krakowski, Jerzy, książę Zbaraski, takowej imprezy królowi, a listami odręcznemi i panu Rogawskiemu, naszemu hetmanowi odradzają usilnie, jako że periculum upatrują w takowem wdawaniu się w obce sprawy. Słysz, wojna ze Szwedem wisi nad Polszczą, a i od wschodniej rubieży, na rozejm dywiliński nie bacząc, nie mamy wiary w długi pokój... I jeszcze...
– Co jeszcze? – zapytał rotmistrz, bo towarzysz nagle umilkł.
Zapytany drzwi uchylił i do sieni podejrzliwie zajrzał. Uspokojony, że nikt nie podsłuchuje, szeptem mówił cicho:
– Przybył do wojska naszego, w tysiąc zacnie okrytego chłopa, pan Aleksander Wolski, krewniak kasztelana poznańskiego, Łukasza Opalińskiego z Bnina, należący z innymi drużkami króla i ojców jezuitów do „Chrześcijańskiej Żołnierki”. Ten warchoł podjudza towarzyszy, aby na Multany iść i stamtąd Turkom zagrozić... Aby księcia Jerzego Zbaraskiego przeciw wojsku zbuntować, najazd zbrojny na dobra kasztelana krakowskiego uczynił i z naszym hetmanem księcia poróżnił, acz my do tego ręki nie przyłożyliśmy, jako żywo!
– Cóżto pan Rogawski władzy nie ma nad takim warchołem i rakarzem?! – krzyknął pan Andrzej, trzasnąwszy szablą.
Towarzysz nie odpowiedział, bo do izby wbiegł dorodny junak, o zuchowatej, zawadjackiej twarzy, pokiereszowanej bliznami, o oczach wesołych, i tubalnym głosem huknął:
– Konnego pachołka do drogi sporządzić migiem! Z pismem do wielkiego hetmana koronnego pojedzie!
Ujrzawszy rotmistrza, który na widok wchodzącego zerwał się z ławy, rzucił się junak do niego z krzykiem radosnym:
– Jędrek Lis! Bywaj nam, bywaj, bracie miły! W gorące czasy przybywasz, – chwała Najwyższemu!
– Jaroszu miły, druhu kochany! – mówił wzruszony rotmistrz, idąc ku niemu.
Wzięli się w ramiona i długo trwali, złączeni braterskiem objęciem.
Był to bowiem znamienity pułkownik Jarosz – Hieronim Kleczkowski. Litwin szczery, pod komendą którego większość Lisów w wojnie moskiewskiej służyła, a sam Andrzej pięciu setniom w jego chorągwi rotmistrzował.
Chorągiew Kleczkowskiego zapędziła się była najdalej z całego wojska, bo aż za Wołgę, pod Uralski grzbiet, a jedna z setni, dowodzona przez Marcina Lisa z Witebska, dotąd jeszcze nie powróciła i za zaginioną na zawsze uważana była.
Pytał o nią teraz pan Jarosz z troską i smutkiem w głosie tubalnym:
– Czy aby ten osiłek, Marcin wasz, w domu się nie objawił?
– Niema o nim żadnych słuchów – odpowiedział pan Andrzej. – Chyba poległo chłopisko tam – za Wołgą, bo inny – Olko – o tym doszły nas wieści, że padł w bitwie, dziewkę jakowąś uprowadzając i samotrzeć przez krocie moskiewskie przebijając się.
– Ech! – westchnął pułkownik. – Na sercu mi ciąży Marcinek! Toć ja go ostawiłem za Wołgą bez pomocy nijakiej. Widzi Bóg, nie chciałem! Ino taka była wola ś. p. hetmana Lisowskiego, a i on tak rozsądził pro suprema ratione dla dobra Rzeczypospolitej... Wszelako ciąży mi na sercu ów osiłek miły, cichy, surowy, niczem mnich, a czysty, jak dziewica niewinna w sukience białej... Ech!
– Wojna – nie matka, ino macocha, – pocieszył przyjaciela pan Andrzej. – My już Marcinka opłakaliśmy. Wola Boża et nihil contra voluntatem Dei!
Pułkownik westchnął raz jeszcze, a później podniósł głowę i rzucił:
– Chodź na naradę starszyzny! Brakuje nam głosów ludzi uczciwych i rozsądnych.
Wziął go pod ramię i wyprowadził z izby.
– Coś niecoś wiem o waszych sprawach, Jaroszu – rzucił pan Andrzej – i o panu Aleksandrze Wolskim słuchy mnie doszły...
Pan Jarosz Kleczkowski zatrzymał się i zębami zgrzytnął.
– Rakarz... – mruknął.
– Pocóż milczycie i za łeb nie weźmiecie? – spytał rotmistrz.
– Zawikłała się ta sprawa i takowa resolutio nie przetnie jej – odpowiedział pułkownik. – Ojcowie jezuici, kniaź Korecki, pan Branicki, hrabia na Ruszczy, pan kasztelan Opaliński, pan Leśniowolski, ba, nawet sam król jegomość za jego stoją plecami i powagą swoją okrywają. Causa gravissima, bracie miły! Twardy orzech do zgryzienia! Uczynić mógłby to ino pan Aleksander Lisowski, lecz odszedł od nas na zawsze i w ziemi czarnej leży, na sąd ostateczny czekając, aż archanioł pobudkę zagra. Źle, pessima tempora nastały...
– A ja taki temu warchołowi łeb ugnę! – syknął przez zęby pan Andrzej. – Okrutnie zły nań jestem, iż w takowe czasy mąci i wieruszy...
Pan Jarosz głową, jak dzianet, targnął i, spojrzawrzy bacznie w oczy przyjaciela, szepnął:
– Ha... spróbować można... Ty, jako nowy tu człowiek, niby nic nie wiedząc, możesz się na Wolskiego porwać... Ino privatim, privatim, druże! Wpierw wszakże z Walentym naszym casus ten rozważyć należy...
Weszli do obszernej sali rozległego pałacu hrabiów Konopackich, oddanego przez nich na kwaterę starszyzny lisowczyków.
Dziesięciu mężów siedziało dokoła okrągłego stołu i mówiło naraz, spierając się i potrząsając rękami.
Najgłośniej krzyczał wysoki, chudy rycerz, o twarzy białej jak mleko, bezbarwnych szarych oczach i długich, płowych włosach, w nieładzie spadających na pomarszczone czoło.
– Pan Aleksander Wolski... – szepnął pan Kleczkowski, trącając rotmistrza w bok.
– Mam go już na oku – szepnął pan Andrzej. – Tyka wielce niepokaźna i abominationem rozpalająca. Tfu.
– Tfu, nie tfu, a – pan Wolski, i miej się, Jędrku, na baczności, bo to koligat najmożniejszym i gracz z niego, ho, ho, ho!
– Ja z kolebki na ciemię też nie upadłem... – odburknął rotmistrz.
Przy stole zauważono już wchodzących, więc wnet otoczyli pana Andrzeja Lisa hetman Walenty Rogawski, rotmistrz Kopaczewski, pułkownik Stanisław Rusinowski, Stanisław Strojnowski, Idzi Kalinowski, Stanisław Jędrzejowski, strażnik obozowy, rotmistrz Stanisław Krupka, i w ramiona przybyłego towarzysza bojowego brali.
– Z nieba się nam zwalił Jędrek! – wołał uradowany pan Walenty Rogawski.
– Toż to właśnie mu stante pede na spotkanie rzekłem! – odpowiedział pan Jarosz.
– Takich eo tempore najwięcej potrzebujemy! – dodał rotmistrz Strojnowski.
– Panowie pułkownicy, waszmościowe, nie czas na wylewy swoich sentimenta! – krzyknął pan Wolski, uderzając pięścią w stół. – Ten panek może w sieni poczekać, aż narady nasze ad finem doprowadzimy, bo tu de salute patriae, waszmościowie, chodzi. Ad rem! Ad rem! Cito, citissime!
Pana Andrzeja nagle coś poderwało. Podniósł głowę nad otaczającymi go kołem rycerzami i rzekł dobitnie:
– Cichaj-no, mopanku, bo skrzeczysz nieprzystojnie przy hetmanie naszym.
Wszyscy umilkli, czując nadciągającą burdę.
– Jestem Aleksander Wolski, nie żaden „mopanku”, zakonotuj sobie, asan! – odparł biały, niby mąką przysypany szlachcic i podniósł się z ławy.
– Nie ciekaw jestem rodowodu – odezwał się pan Andrzej. – Ino widzę, żeś nieużytek i gbur, bo zuchwałość masz w grubjański sposób do znakomitych ludzi bitewnych przemawiać, jako równy do równych.
– Cóż to za pycha, proszę? – zapytał pan Wolski, marszcząc brwi.
– Żadna to ci pycha, ino prawda goła, bo my tu, jak stoimy, wojnę całą na sobie dzierżyliśmy, gdy inni warcholili i po zamtuzach chobotali... – odpalił pan Andrzej i do szlachcica zadem się odwrócił.
– Respons mi dasz za te słowa! – warknął pan Wolski, wściekły i jeszcze bardziej blady.
– To i dobra, ino ta sprawa na później: na wieczór, abo o świcie, a tera nie mam ochoty do deliberowania... – rzekł rotmistrz i spytał pana Rogowskiego: – Czy mam wyjść?
– Do udziału w naradach przeznaczam rotmistrza, pana Andrzeja Lisa – odparł poważnym głosem hetman.
– Wedle rozkazu! – służbowo odrzekł rotmistrz, prostując bary.
Powrócili wszyscy do stołu. Pan Andrzej usiadł przy pułkowniku Kleczkowskim, uważnie nadsłuchiwał, o czem mówili panowie i przyglądał się nieznajomym twarzom cudzoziemskich dygnitarzy.
Byli to graf Michał-Adolf Althann, poseł cesarza imperjum rzymskiego narodu niemieckiego, węgierski graf Jerzy Humanay, oraz, bawiący w Polsce hospodar wołoski, Raduła.
Przerwane obrady zagaił graf Humanay, mąż poważny, stateczny, a polską mową, acz trącącą obcem brzmieniem, posługujący się z łatwością.
– Jako wiecie, czcigodni i znamienici waszmościowie, panie hetmanie sławny i glorją okryci panowie pułkownicy, admirationis digni wojska, o którem fama do kronik na wieczne czasy już ingressit, wiecie waszmościowie, że wraz ze znamienitymi panami naród Polonji, nam braterskiej, przystąpić zamierza do „Żołnierki Chrześcijańskiej”, co to bronić wiary katolickiej ad animae exhaustendum przysięgła. Otóż wierzajcie mi, a druh cesarski, prześwietny graf Michał Althann confirmare może, że jego cesarsko-katolicka mość, cesarz Ferdynand ad praecipitatem stoi. Wiedzieć albowiem musicie, że na wiernego obrońcę kościoła katolickiego powstały krocie wrogów. Są to kacerze czescy i węgierscy, którzy do reformy kościoła skłonić się dali, oraz Piastowicz Śląski, – Jerzy-Rudolf, książę na Brzegu i Lignicy, a także najgroźniejszy, osłaniany przez Turczynów Bethlen Gabor przeciwko prawowitemu monarsze rękę zuchwałą podnieśli. Król wasz, miłościwy Zygmunt III, umowę przyjazną z cesarzem odnowił i zaciąg wojska w swoim kraju dozwolił, za co ma mu być odstąpiony Śląsk, gdy Piastowicza – księcia Jerzego jego włości pozbawimy. Na obronę naszego świętego Kościoła rzymsko-katolickiego wołamy was, waszmościowie, a szkatuła cesarska będzie dla was szeroko otwarta, bo pełen miłości dla męstwa waszego i zachwytu przed virtutes waszmość panów przebywa mój cesarz i pan miłościwy. Jeno periculum in mora, rycerze! Przeto z serca-duszy imploro, abyście słowo zgody, nie zwlekając, rzekli, bo wróg jest ante portas urbis, ante portas, powiadam!
– Ante portas! – powtórzył za nim graf Althann.
Odezwał się pan Walenty Rogawski:
– Myśmy w poczet obrońców wiary katolickiej dawno siebie zaliczyli i bez żołdu i rekompensaty nijakiej w sukurs cesarzowi dla walki z kacerstwem ciągnąć gotowi. Ino zważcie, waszmościowie, iż 4000 ludu mam pod swemi znakami. 4000! A ludek to nie byle jaki! Oni Ruś przebiegali od kresu do kresu i ze zdobyczy żyli. Nawykli już do takowego procederu i nijak inaczej ino za dobry żołd służyć zechcą. Musimy przeto wiedzieć, ad litteras et strictim, jakowy żołd wojsku od jego cesarskiej mości został postanowiony i na jakie terminy zaciąg robić zamierzacie, aby bractwo wiedziało o wszystkiem sine haesitatione?
Porwał się ze swego miejsca pan Aleksander Wolski i, na Radułę-hospodara białem okiem zerknąwszy, krzyknął:
– A ja, wasznościowie, liberum veto zakładam. Liberum veto, jako żywo! Nic na zaciąg nie mówię. Niech stanie umowa na zaciąg, ino nie pójdę z moim tysiącem ludzi na odsiecz cesarza pod Wiedeń, bo nic nam po tem! Najskuteczniej dopomożemy sprawie, gdy od wołoskiej i multańskiej strony zgryziemy Gabora. Wtedy wasz Gaborek uszy stuli i jak trusia się stanie, bo mu bez Turczyna ani wóz, ani przewóz! Do Multan, panowie!
– I ja tak w głowie układam! – potwierdził hospodar, z kraju swego wygnany.
Pułkownicy milczeli. To widząc, pan Wolski uradowany raz jeszcze krzyknął:
– Do Multan, do Wołoszy, na Turczyna!
W tej chwili właśnie przemówił rotmistrz pan Andrzej Lis:
– Wybaczcie, waszmościowie, i wy, dostojni panowie posłowie, że ja – prosty żołnierz, nie statysta, głos zabiorę. Słucham i dziwuję się bez miary! Jakżeż tak? Od Moskwy podmuchy wojenne jeszcze nie ustały. Szwed grozi nam wojną ustawicznie, wielki hetman koronny na rubieży od południa baczenie daje, aby kozacy, luźne watahy swawolne lub Wołosi nie drażnili sułtana, bo nie czas na wojnę z nim, gdy osaczeni jesteśmy, niczem jaźwce w norze! My zasię dla cesarza szczęśliwego panowania mamy sułtanowi do gardła skoczyć i pana Stanisława Żółkiewskiego starania psować? Już jeżeli mamy iść w sukurs cesarzowi, chodźmy pod Wiedeń, chociaż, po prawdzie, nasze szable i na swojej ziemi przydałyby się, jak chleb... Tak myślę... i swoje liberum veto contra panu Wolskiemu stawiam ardenter!
Z trwogą spojrzeli na siebie panowie Althann i Humanay, a Raduła oczy wlepił w białą twarz pana Wolskiego.
– Czyżbyś nie chciał, waszmość, aby Śląsk, oderwany od Polszczy za Kazimierza Wielkiego, do Rzeczypospolitej powrócił? – rzucił pytanie graf Althann.
– Nie moja w tem głowa – odparł pan Andrzej. – O to król nasz troskać się winien, a tymczasem milczy...
– Do szabli, rotmistrzu, możeś dobry, ale do rozważania de publicis spraw maximae valoris kiep z ciebie! – huknął pan Wolski.
Pan Rogawski i pułkownik Kleczkowski zerwali się z miejsc, bo myśleli, że trzeba będzie rotmistrza hamować, gdy do oczu zuchwałego szlachcica skoczy, lecz zdumieli się ogromnie.
Pan Andrzej nawet nie drgnął. Płową czuprynę, co mu na czoło opadła, zgarnął spokojnie i cichym głosem rzekł:
– Może kiep, może nie kiep, nie my to rozsądzimy. Jedno wiem, że gotów swego odstąpić, obrazę puścić płazem, aby ojczyźnie szkody nie przysporzyć i na miano rokoszanina, zawadjaki, zawalidrogi nie zasłużyć. Tak tedy o Śląsku nic nie gadam i na waściną obrazę niczem nie odpowiem...
Znowu zapanowało milczenie. Pan Wolski wybałuszył białe oczy okrągłe i stał, patrząc na junaka. Lecz zuchwały, ohurny – pełny pychy to był szlachcic, do zwady skory i łakomy, więc szepnął wężowym sykiem:
– Pokora cię opadła? Tchórz obleciał?
Pan Andrzej głowę podniósł i długo przyglądał się warchołowi. Nagle parsknął śmiechem i zawołał wesoło:
– Hej! Hej! Guza waść szukasz? Bo oto, jako widzisz mnie tu przed sobą, mógłbym wstać, obrócić tobą jak frygą i o ścianę machnąwszy, na placek urobić, jak mi Bóg miły! Niech-no towarzysze potwierdzą!
– Osiłek to mocny, jak żaden inny! – rozległy się głosy pułkowników. – Gdyby on przez waszmość pana ciężką szablicą przejechał od czapy, toby mu brzeszczot dopiero na siodle stanął, a może dalejby poszedł! Kto tego junaka nie zna?! Ho! ho! ho!
Pułkownicy ryknęli śmiechem i krzyczeli:
– Porwałeś się, waść, jak Danucha na niedźwiedzia!
– A ja taki na waszmość pana życie nastawać nie będę! – odezwał się rotmistrz, gdy się uciszyło nieco w izbie. – Coś mi się widzi, że po dobremu przecie żyć będziemy i moje rationes do głowy weźmiesz, waść. Z czystego bowiem i miłującego ojczyznę serca płyną, tak mi dopomóż, Boże!
Pan Wolski zmieszany usiadł i szeptem z Radułą rozmawiać zaczął.
Pułkownik Rogawski wkrótce przywołał obecnych panów do dalszych obrad.
Długo deliberowano nad tem, że należy posłuch dać słowom wielkiego hetmana koronnego, pana Stanisława Żółkiewskiego, który coraz częściej przestrzegał i napominał, że groźne chmury nadciągają od Stambułu i od Nohajców, że crimen acerrimum widzi w rozprószeniu sił zbrojnych Rzeczypospolitej, wyczerpanej wojną szwedzką i długotrwającem zmaganiem się z Moskwą.
Gorąco i niemal ze łzami w oczach i głosie prawił o tem rotmistrz Stanisław Krupka, przed dwiema niedzielami dopiero z obozu hetmańskiego przybyły.
Szczere to było i ogniste przemówienie, a może też ciche, rozwagi pełne słowa młodego Lisa do rozumu tego i owego z obecnych zapadły głęboko, bo milczeli i protestów nie zanosili, ani graf Althann, ani przebiegły, w naradach wprawiony od lat długich, sędzia Humanay, a nawet biały, jak mleko, pan Wolski zuchwały. Siedzieli wpatrzeni w stół i milczeli.
– Jakożeż postanowicie, waszmościowie, co do Wołoszy?... – zaczął hospodar Raduła, lecz pan Wolski spojrzał na niego surowo i mruknął tak, aby go wszyscy słyszeli:
– O Wołoszy – później, teraz należy całą causam ab ovo przejrzeć i pod namysł rozważny wziąć, aby justitiae atque saluti patriae uszczerbku nie przysporzyć...
– Toś mi druh i brat! – zawołał pan Andrzej Lis i, nim się kto spostrzegł, porwał białego szlachcica w ramiona, do szerokiej piersi jął przyciskać tak ochoczo, iż rzekłbyś, jakaś szmata długa a wąska plącze się i miota w mocarnych ramionach junaka.
Pan Walenty Rogawski uśmiechnął się pod wąsem i rzekł:
– A uważaj, Jędrku, abyś imć panu Wolskiemu grzbietu nie przetrącił nieopatrznie!
– Eh, gdzież tam?! – odparł młodzian. – Przecz od serca ściskam, po bratersku!
Pan Wolski narazie krzywił się pogardliwie na tak niepolityczne sentymenta młodego rotmistrza, lecz ten coś mówił do niego, więc udobruchał się szlachcic-zawadjaka, ohurnik okrutny, i też jął ściskać junaka i po policzkach raz po raz całować.
Widząc to, pułkownik Rogawski, uradowany mocno, zakrzyknął:
– Waszmościowie, mili druhowie! Suponuję, iż dziś jeszcze goniec hetmański do mnie przybieży z pismem odręcznem pana hetmana wielkiego; przeto rada moja będzie, aby nasze układy po odczytaniu continuere. Tymczasem w braterstwie panów Wolskiego i Lisa, naszego przyjaciela, dobry widzę omen, który oby na pożytek ojczyźnie wypadł rectissimo modo! Pokornie przeto proszę waszmościów do mojej kwatery, aby tak szczęśliwy casus miodem uczciwym, co mi z Pomorza znajomek mój, pan Krokowski, wczoraś przysłał w upominku, polać i umocnić!
Poprzedzani przez ochoczych piwoszów i na napitki wszelakie, aby co najmocniejsze, łakomych panów Kopaczewskiego, Rusinowskiego i strażnika obozowego Krupkę, przezwanego w wojsku „garńcem”, za nigdy nieugaszone pragnienie, panowie wychodzili z sali radnej, a pułkownik Walenty Rogawski i pan Jarosz Kleczkowski przystąpili do rozpromienionego pana Andrzeja i w ramiona brali mówiąc:
– Ależ statysta z ciebie, Jędrku, ho, ho! Daleko zajdziesz! Ugłaskać takiego raroga, no, no! Toż to my z nim ani na włos sprawy nie posunęliśmy, choć „ty, siadłszy, płacz”! Tyś mu do rozumu przemówił, niby czarodziej jaki! Wielki to sukces w naszej sprawie i prawdziwa victoria!
Skonfundowany i wzruszony rotmistrz odpowiedział:
– A ja wam powiem, że to setny chłop, ino w naszej złotej wolności nadmiernie rozkochany... Złość miałem w sercu, zdławiłem ją jak Herkules węża, i pokornie przemówiłem do pana Wolskiego. Gdyby nie wzięła go rozwaga i opamiętanie, jak mi Bóg miły, na sieczkę, na otręby porąbałbym sztachetkę, a tak – druhem mi będzie i – wam. Łatwiej po dobremu, niż z serpentyną w garści do ugody przyjść, bracia mili!
– Jakbyś z gęby mi wydarł, com chciał rzec! – zawołał pułkownik Rogawski. – Ale teraz to już takiej occassionem z rąk nie wypuszczę, a i grafów też ugłaskam tak, że ulegną namowom imć pana Krupki, który to opiniones et voluntatem wielkiego hetmana koronnego wykładał wiernie, jako że od samego pana Żółkiewskiego to słyszał w Kamieńcu. Wielkąś nam przysługę okazał, Jędrku!
– A no pewnikiem, że wielką – basem głębokim potwierdził pułkownik Kleczkowski, pochylając się do pana Andrzeja – ino w głowę zachodzę, jakżeż tak się wszystko skończyło?! Miałeś wielki rankor do pana Wolskiego i koncypowałeś zajście z nim i niechybne usieczenie, aż tu sudenter – pax vobiscum! Co cię wzięło, Jędrku?
Rotmistrz spochmurniał nagle i zamyślił się na chwilę. Głosem poważnym i wzruszonym mówić zaczął, na przyjaciół spoglądając oczami szczeremi i roziskrzonemi:
– Hej, hej, Jaroszu, siła ja przemyślałem o wszelkich sprawach, w domu popasając i od ludzi zacnych, jako exemplum – wojewoda nasz, pan Adam Sendiwuj-Czarnkowski, wieści różne o tem, co się w Rzeczypospolitej święci, chciwem uchem zbierając. Źle się w Polszcze dzieje, druhowie, oj, źle! A gdym sobie w spokojności rozważał, co nas przywiodło do tego, że Rzeczpospolita, jako ów dom, kładziony z kamienia bez wapna i gliny lepkiej a chwytnej, rychło patrzeć – runie, wykombinowałem wiernie, że wszystko od swawoli szlacheckiej, zawadjactwa, ambicji bezmiernej i uporu początek swój ma. Piękna jest, bracia, owa w Rzeczypospolitej złota wolność stanu rycerskiego, szlachetnego, ino na dobrej sprawie winna kwitnąć i sił nabierać, nie na rakarstwie, waśniach, podżeganiu do nieposłuchu, do pogardy mądrości, eksperjencji, ojczyzny miłowania w tych, co w dzień i w nocy o losach Polszczy się troskają, o jej zdrowie nie o własne suszą siwe i wierne głowy swoje. Taki wielki hetman koronny, taki hetman polny, taki kanclerz litewski, książę Zbaraski, pan Lanckoroński, pan Koniecpolski i siła innych! Tacy ludzie! A niech-no który z nich nie po myśli braci szlachty na sejmiku lub sejmie słowo twarde, niezłomne wyrzeknie, wnet – hałasy, zawierucha, huczek pod niebiosa, a jak i to na nieustępliwość filiorum fidelium patriae nie pomoże, chętnie i łacno swoje liberum veto zapieją szlachetnie urodzone, jaśnie wielmożne psubraty zdradliwe!
– Oj, co prawda, to prawda! – westchnął głośno pułkownik Jarosz Kleczkowski. – Napatrzyłem się i ja na to od czasu pokoju dywilińskiego! „Szczob im czorna śmierć w oczy zahlanuła!”...
– Mówisz, jakbyś z książki czytał, Jędrku! – dodał pan Walenty Rogawski i ręce ni to w rozpaczy ścisnął, aż stawy zachrzęściły.
– Wiem ci, że prawdę rzekłem! – ciągnął dalej młody rotmistrz. – Wiem też, iż w dobie wojny karni jesteśmy, boć, może bez wiedzy naszej czujemy, że ino posłuchem od zagłady salwować się możemy. To tak, jak dobry bachmat! Gdy go ściśniesz, bracie, ostrogami, przejedziesz przez boki nahajem rzemiennym, pędzi jak wypuszczona strzała, z drogi nie skręcając, wprost przed siebie, czy to w ogień, czy w wodę... Niechno wsiądzie na tegoż bachmata człek w porze spokojnej, pojedzie powolnie, po stronach zerkając na kraśne dzierlatki miejskie, lub przyjaciół pozdrawiając i z nich dworując, konisko zacznie niezwłocznie łbem potrząsać, a dęba stawać, a nogami przebierać... Tak i szlachecka brać! Na wojnie – dobrze, in pace – od Tatarzyna gorsza! Zrozumiałem to, jakby mi łopatą do głowy włożono... Chciałem pana Wolskiego do spotkania zbrojnego provocare i – usiec, aż tu błysnęła mi myśl: innych oskarżasz, a spróbuj – no, chłopie, pro bono patriae urazy własne ojczyźnie poświęcić i innemi argumentami, nietylko przeogromnym kułakiem, do zgody i zrozumienia doprowadzić, no, i uczyniłem, com zamyślił, a Staszek Krupka skutecznie mi w tem elokwencją i żarliwością swoją sekundował...
– Statysta! Statysta! – dziwował się szczerze pan Jarosz i wypukłemi, niebieskiemi oczami w poważną twarz przyjaciela zaglądał.
– Chodźmy do gości! – zawołał pułkownik Rogawski. – Upiję się dziś na umor! Dalibóg, najszczęśliwszy to dzień z całego pobytu w Braiłowie. Wolski ujarzmiony! Dziw nad dziwy! Cud naoczny!
W sieni przed salą rozległ się nagle hałas, szamotanie się, zgiełk zmieszanych, urywanych głosów, tupot ciężkich butów. Ktoś potężnem uderzeniem nogi naoścież rozwarł podwoje drzwi dębowych i do sali pałacowej wpadł tłum ludzi.
– Stój! – krzyknął pułkownik Rogawski i wyprostował się w groźnej postawie.
Tłum znieruchomiał, bo wszyscy znali surowego hetmana lisowczyków, który istotnie szparki był do pięści, a jak do czego przyszło, to i do kar srogich.
– O, masz go! – zawołał nagle pan Andrzej. – Toć to mój pachoł Drzazga jakiegoś piwa nawarzył! Michałko, puść tych basałyków!
Chłop przeogromne łapska wyprostował, a z nich natychmiast wypadły dwie uduszone postacie, o oczach wybałuszonych i krwią nabiegłych.
– O co poszło? – spytał rotmistrz, surowo patrząc na pachoła.
– Pfy... – sapnął Michałko i podniósł szerokie bary.
– Ty ml tu nie prychaj, ino gadaj po ludzku, chłopie! – tupnąwszy nogą, mruknął pan Andrzej.
– Hm... hm... – porykiwał pachołek, patrząc w oczy swego rotmistrza.
– Gadajcież, u licha, co się przydarzyło? – zagrzmiał pułkownik Rogawski. – Czyście z kretesem zaniemówili, drapichrósty?!
– Tak już ja rozpowiem o wszystkiem! – występując naprzód, odezwał się jakiś wysoki pachołek, w barwy cudzoziemskie przyodziany.
– Czyj jesteś? – spytał go pan Jarosz.
– Jak i wszyscy – z pocztu grafa Althanna, z królewskiego dworu do usług nadani – odparł pachołek.
– Gadaj tedy, a krótko i rezolutnie! – rzekł pan Rogawski.
– Proszę pana pułkownika, było to tak: do zajazdu Rakowickiego, gdzie stoi kwaterą graf, wpadł ten oto pachoł i, słowa nie rzekłszy, konie nasze wyprowadził, a swoje do pełnych żłobów postawił. My mu rozpowiadamy, że to kwatera grafska, a on ino łapskami macha i ludzi psowa, bo to osiłek, panie pułkowniku, jak Bóg na niebie, osiłek niesamowity! Tedy my, widząc, że nic nie słucha i nie gada, kupą na niego i... i... pobił nas, a dwóch porwał i tu wlókł zduszonych, a my wyzwolić nie moglim, bo nogami wierzga ów osiłek i obala: niczemby żerdzią ktoś pod kolana walił...
Pułkownicy ryknęli śmiechem, a pan Andrzej, uśmiech kryjąc, rzekł do Drzazgi:
– Tak to się czyni w wojsku, chłopie? Zabierz bachmaty nasze z kwatery grafskiej i tu przywiedź. Strażnika oboźnego popytaj, gdzie mamy stanąć, łapska trzymaj przy sobie i pysk stul, drabie, bo z twego gadania ino hece i waśnie się rodzą...
– Pfy... – mruknął pachołek, wzruszając ramionami.
– Teraz możecie odejść – rozkazał rotmistrz – a ty, Michałko, do zgody z tymi ludźmi dojdź i przyjaźni..
– Hm... hm... – wydobył się cichy poryk z szerokiej piersi pachołka.
Wszyscy wyszli i drzwi się zamknęły za tłumem ciurów.
Nagle z głębi sieni rozległ się głuchy odgłos, niby kto kamień do pustej beczki cisnął, potem krzyk, tupot nóg i jęki.
Pułkownicy wyjrzeli przez okno.
Ciurowie grafscy biegli, z przerażeniem się oglądając, bo za nimi nadążał Michałko Drzazga, prychający i gniewny bardzo.
– Doszedł do zgody i przyjaźni! – parsknął śmiechem pułkownik Rogawski.
– A to ci chwackie chłopisko! – wtórował mu pan Kleczkowski.
– Mocny bardzo, a szczerozłoty pachoł, ino gadać nie lubi – objaśnił pan Andrzej. – Mruczy swoje „pfy” i „hm”, a gadać to ino łapskami woli...
– Gdyby tak na naszą złotą wolność takiego wypuścić, co myślicie? – zapytał nagle pan Rogawski.
– Jedna taka chorągiew nauczyłaby moresu, tylko patrzeć! – ze śmiechem odpowiedział junak.
– Chodźmy teraz pić i ujarzmionego żbika głaskać – przypomniał przyjaciołom hetman lisowczyków.
– Nie mówcie tak o panu Wolskim! – zaprzeczył młody rotmistrz. – Wierzę, że szczery z niego Polak i ojczyznę w miłowaniu ma. Chodźmy!
Szybko szli przez krużganek, za którym mieściła się kwatera hetmana i pułkowników.
* * *
Objaśnienie wyrazów łacińskich do rozdziału II.
Hora gravissima – najcięższa godzina.
Quod licet – jak się należy.
Materia – treść.
Pro exemplo – dla przykładu.
Impatienter – niecierpliwie.
Causae restrictio – rozstrzygnięcie sprawy.
Pro suprema ratione – dla najwyższej słuszności.
Nihil contra voluntatem Dei – nic przeciwko woli Boga.
Resolutio – postanowienie.
Causa gravissima – najcięższa sprawa.
Pessima tempora – najgorsze czasy.
Privatim – prywatnie.
Casus – wypadek, sprawa.
Abominatio – wstręt.
Stante pede – odrazu, na wstępie.
Eo tempore – obecnie.
Sentimenta – uczucia.
Ad finem – do końca.
De salute patriae – o pomyślność ojczyzny.
Ad rem! – do rzeczy!
Cito, citissime! – prędko, czem prędzej.
Admirationis digni – godni podziwu.
Fama ingressit – sława weszła.
Ad animae exhaustendum – do ostatniego tchu.
Confirmare – potwierdzić.
Ad praecipitatem – nad przepaścią.
Virtutes – cnoty.
Periculum in mora – niebezpieczeństwo w zwłoce.
Imploro – błagam.
Ante portas urbis – przed bramą miasta.
Ad litteras et strictim – co do joty i ściśle.
Sine haesitatione – bez wahań.
Liberum veto contra – protest przeciwko.
Ardenter – gorąco.
De publicis maximi valoris – o sprawach państwowych wielkiej doniosłości.
Rationes – dowodzenia.
Crimen acerrimum – najcięższa zbrodnia.
Causam ab ovo – sprawę od początku (przejrzeć).
Justitiae atque saluti patriae – sprawiedliwości i dobru ojczyzny (nie zadośćuczynić).
Continuere – przedłużać.
Omen – przepowiednia.
Rectissimo modo – w najprawidłowszy sposób.
Victoria – zwycięstwo.
Occasionem – okoliczność.
Opiniones et voluntatem – zdanie i wolę.
Sudenter – pax vobiscum – raptem – pokój wam.
Exemplum – przykład.
Filiorum fidelium patriae – wiernych synów ojczyzny.
In pace – w czasie pokoju.
Provocate – pobudzić.
Pro bono patriae – dla dobra ojczyzny.