Zagrabione życie i inne opowieści niesamowite - ebook
Zagrabione życie i inne opowieści niesamowite - ebook
Czy to mgliste ulice wiktoriańskiego Londynu, czy upiorna perfekcja przedmieść z lat 50., w codzienność wdziera się zło z innego świata.
Susan Hill, niekwestionowana dama angielskiej powieści grozy, doskonale wie, jak wywołać dreszcz lęku. Od przerażającego sekretu naukowca w Torbie podróżnej do nieuchronnych konsekwencji wybryku rozpieszczonej Leonory w Lalce i śmiertelnego niebezpieczeństwa, jakie stwarza pewien obraz Wenecji w Mężczyźnie z obrazu, opowieści Susan Hill wywołują autentyczny niepokój. Wyobraźnia i zręczność literacka autorki sprawiają, że jej opowiadania na długo zapadają w pamięć.
Zagrabione życie i inne opowieści niesamowiteto Susan Hill w najlepszym wydaniu, opowiadająca zatrważające i zaskakujące historie o udaremnionych ambicjach, przerażającej zemście i nadprzyrodzonych siłach, które pozostawią czytelników bez snu do późna w nocy.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-627-6 |
Rozmiar pliku: | 808 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Historia z Printer’s Devil Court
Kancelaria Temple, Farley i Freeman
Delvers Court 2
St. James’s SW1
Szanowni Państwo!
Załącznik przesłał mi antykwariusz Geo Rickwell, z poleceniem, aby przekazać go spadkobiercom zmarłego doktora Hugh Mereditha. Jak Panowie wiedzą, pozycja ta należała do biblioteki, którą pan Rickwell wystawił na sprzedaż. Pośród innych przedmiotów nieprzeznaczonych na sprzedaż, głównie z powodu ich marnego stanu fizycznego, znajdował się także ten tekst, który — jak oceniono — nie miał żadnej wartości handlowej. Dlatego przekazuję go Panom, abyście wykorzystali go w dowolny sposób, jaki uznacie za stosowny. Będę wdzięczny za potwierdzenie otrzymania przesyłki.
Kreślę się z wyrazami szacunku
Owym załącznikiem była książka o rozmiarach ośmiu cali kwadratowych, a jej stronice z delikatnego kremowego papieru zostały złożone i ręcznie zszyte z grubą kartonową okładką, co stanowiło staranny i miły dla oka przykład amatorskiego introligatorstwa. Bardzo możliwe, że wraz z botanicznymi ilustracjami oraz hafciarstwem było to jedno z takich uspokajających zajęć, których doktor Meredith podjął się w podeszłym wieku, gdy zaprzestał już praktykować medycynę. Nie tylko, jak mówi rodzinna historia, z racji swego zaawansowanego wieku, ale także z powodu okresowych załamań psychicznych.
Ani na okładce, ani na grzbiecie nie ma żadnego tytułu, ale na pierwszej stronie czytamy:
Dr med. Hugh Meredith
Zagrabione życie
Książka
Jako początkujący lekarz wprowadziłem się do mieszkania w domu z małym podwórkiem w pobliżu Fleet Street, a więc na terenie, który nie mógł się bardzo zmienić jeszcze od czasów Dickensa. Podwórko było małe, podobne do studni, otaczały je ponure, wysokie, wąskie fasady domów. Na jednym jego końcu znajdowało się przejście na główną ulicę. Na drugim końcu podobny korytarz wychodził na cmentarz, za którym znajdował się kościół St. Luke-by-the-Gate. Na świątynię z obu stron napierały dwa budynki magazynowe, a większość grobów na cmentarzu była stara i nikt ich już nie odwiedzał. Wiekowe kamienie obramowywały miejscami ścieżki między grobami, które same były pozieleniałe i pożółkłe od mchów i porostów. Kilka drzew rwało się do góry, aby przechwycić możliwie dużo światła, a mogiły u ich podstaw zrównane już z ziemią niemal całkowicie pokryte były zielskiem, pnączami i trawami. Między nimi piętrzył się stos zeschłych liści. Czasami szedłem przez cmentarz na skróty do szpitala, szczególnie gdy byłem spóźniony. Pewnego razu poprowadziłem tędy odwiedzającą mnie siostrę, a ona powiedziała, iż nie pojmuje, że idąc tędy, mogę zachować spokój umysłu.
— A czego miałbym się bać?
— Duchów… Zmarłych.
— Jeśli chodzi o duchy, najdroższa Claro, nie wierzę w nie ani trochę, co zaś do zmarłych, to przecież codziennie widzę w szpitalu ich ciała, więc czemu miałbym się bać jednego czy drugiego? W tych ciemnych zakątkach Londynu obawiam się tylko żywych: złodziei i grabieżców, nawet włóczędzy mogą być groźni, kiedy napiją się jakiegoś nielegalnego cydru.
Śmiałem się, gdy na przekór moim słowom Clara pociągnęła mnie, abyśmy jak najszybciej znaleźli się przy głównej bramie.
Opowieść ta zaczyna się pod koniec bardzo ponurej zimy. Każdego ranka po chłodnej nocy wznosił się opar i zalegał nad rzeką, a kiedy po kilku dniach zrobiło się cieplej, dusząca mgła przetaczała się przez miasto, dławiąc dźwięki, rozmazując zarysy budynków, osiadając w ustach i nozdrzach, tak że wszyscy poruszali się, do połowy skrywając twarze w szalach. Na rogach ulic żarzyły się koksowniki, a sprzedawcy gorących kasztanów i pieczonych ziemniaków rozcierali nad nimi zesztywniałe i fioletowe od zimna dłonie. Ruch pełzł wzdłuż Strandu do Fleet Street, latarnie uliczne majaczyły w mroku niczym wielkie rozmazane księżyce. Na Fleet Street rozlegał się łomot rozgrzanych pras drukarskich, spośród których wysuwały się dzienniki i wieczorne wydania gazet. Wystarczyło otworzyć małe drewniane drzwiczki w ścianie, by w dole zobaczyć kotłowaninę żelaznych maszyn oraz szczęk rynien, po których spływały mile egzemplarzy „Evening News”, „Standard”, „The Times” oraz „Chronicle”. Ludzie przy tych gigantycznych prasach wydawali się karzełkami o twarzach pokrytych smarem, którego ciężka woń unosiła się w powietrzu wraz z zapachem świeżej farby drukarskiej i rozgrzanego papieru. Uwielbiałem tę część Londynu i ilekroć miałem wolne pół godziny, chętnie przechadzałem się tymi starymi ulicami, odnajdując nieznane dotąd przejścia i uliczki pomiędzy dziedzińcami oraz blokami i nieoczekiwanie natrafiając na kościółki czy ogródki. Najbardziej jednak lubiłem przechadzać się nad rzeką albo wystawać na tarasie szkoły medycznej, z którego widać wielki obszar rzeki, to ciemny niczym melasa, to skrzący się w słońcu i niosący wiele najróżniejszych jednostek pływających. Ale takie wolne od zajęć momenty były rzadkie. Większość czasu spędzałem na obchodach, uważnie śledząc wszystkie poczynania lekarskich znakomitości, przyglądając się w salach operacyjnych chirurgom, a w kostnicach — patologom. Kochałem swoją pracę, podobnie jak wcześniej każdy moment studiów. Przypuszczam, że na koniec długiego ciągu nauk medycznych delikwent albo rzuca się w praktykę lekarską niczym kaczka w wodę, albo dezerteruje i zostaje dyrektorem banku.
Przy Printer’s Devil Court 2 w czasie, o którym piszę, mieszkało jeszcze trzech lekarzy. Walter Powell, o rok starszy od nas, James Kent oraz Rafe McAllister. Ja i James zajmowaliśmy jedno piętro, Walter i Rafe — drugie. Był to mroczny dom, ze stromymi, wąskimi schodami, a każdy z nas miał do dyspozycji mizerną sypialnię i wspólną łazienkę z dość psotną hydrauliką. Dysponowaliśmy jednak także dużym salonem, rozpościerającym się na całą szerokość domu, a wyposażonym w węglowe palenisko z dobrze ciągnącym kominem, dość wygodną sofę i trzy fotele. Znajdował się tu też ładny mahoniowy stół, przy którym jadaliśmy posiłki, ale też czasami pracowaliśmy. Po każdej stronie pokoju były dwa okna, a pod każdym z nich znajdowało się biurko. Dość skąpo napływało tu naturalne światło, a widok za oknami stanowiły sąsiednie budynki. Teraz robiło się już ciemno o szesnastej, zapalone więc były i lampy, i kominek. Godziny naszych zajęć były nieregularne, czasami zajęcia zaprzątały nas przez całą dobę, tak że tylko kilka razy w tygodniu jedliśmy i odpoczywaliśmy razem. Gospodyni, pani Ratchet, z rzadka się w ogóle odzywała, ale na swój sposób dbała o nas dobrze, wszystko sprzątając i czyszcząc, ścieląc łóżka, rozpalając ogień i o najdziwniejszych godzinach serwując jadło. Byliśmy szczęściarzami, ciężko pracującymi i niewinnymi — a przynajmniej tak nam się zdawało. Pozostawałem w dobrych kontaktach ze współlokatorami. James był prostym, zgodnym człowiekiem, mającym niewielką wyobraźnię, ale za to mnóstwo ludzkiej wrażliwości. Zapowiadał się na prostolinijnego, współczującego lekarza. Rafe był typem poważnego, milczącego, gorliwego studenta. Nigdy nie okazywał wrogości, ale też nie potrafiłem do niego dotrzeć: chował się za szczelną maską i wydawało się, że żyje tylko w świecie probówek, marzył zaś wyłącznie o tym, aby opracowywać lekarstwa na rzadkie i skomplikowane schorzenia. Mało miał do czynienia z pacjentami, sądziłem jednak, że pewnego dnia dokona jakiegoś epokowego medycznego odkrycia, co zrobi na swój własny, pracowity i konsekwentny sposób.
Walter Powell miał bardziej skomplikowany charakter. Jeśli czułem w ogóle jakąś niechęć czy rezerwę wobec któregoś z nich, to właśnie do niego. Był jowialny i przyjazny, zarazem jednak dość szczwany, ale jego osobowość kryła jakąś tajemnicę, której nie potrafiłem rozszyfrować. A przynajmniej nie potrafiłem wówczas. Aby dać wam jakieś pojęcie o tym, jaki był mój stosunek do Jamesa, Waltera, a także Rafe’a, może wystarczy powiedzieć, że bez chwili zastanowienia powierzyłbym swoje życie Jamesowi, ale nigdy ani Walterowi, ani Rafe’emu.
Część pierwsza
1
Był posępny listopadowy wieczór, nad rzeką zawisła gęsta mgła, a rozmyte aureole otoczyły latarnie uliczne. W takich okolicznościach doszło do rozmowy, która miała doprowadzić do tragicznych skutków. Wszyscy czterej powróciliśmy do wynajmowanego mieszkania wcześniej niż zwykle, zjedliśmy przy dużym stole gulasz jagnięcy i pudding biszkoptowy; pani Ratchet świetnie wie, czego się dopraszają żołądki wygłodniałych młodych doktorów w taką nieżyczliwą pogodę. Kiedy wszystkie naczynia zniknęły ze stołu, została na nim tylko miła, wielkodusznie dostarczona przez brata Jamesa, zajmującego się handlem winem, butelka porto, którym raczyliśmy się wystawieni na gorące pieszczoty ognia. James i Walter zapalili fajki i słodki zapach tytoniu Old Holborn głaskał powonienia nas dwóch niepalących.
Zaczęliśmy luźną rozmowę o pracy tego dnia. Towarzyszyłem w obchodzie znakomitemu specjaliście chorób klatki piersiowej, chłonąc z jego uwag tak wiele informacji o rzadkich chorobach płuc, ile tylko potrafiłem pochwycić, w czym pewną przeszkodą było to, iż sunął po korytarzach szpitalnych bardzo żwawym krokiem. Potem pracowite popołudnie spędziłem w ambulatorium dla zgłaszających się pacjentów. Walter w kostnicy asystował przy sekcji zwłok wyrzuconych na brzegi Tamizy topielców. Z wyraźną przyjemnością opowiedział nam, że ciało jednego z delikwentów przez kilka tygodni leżało pod porzuconą barką. Słysząc to, zadrżałem, ale on, jak to on, ledwie się na to uśmiechnął.
— W tym zawodzie trzeba mieć dobry system trawienny, Hugh.
— Dobre sobie.
Walter tylko wzruszył ramionami i na jakąś chwilę wszyscy umilkliśmy. Ogień trochę przygasł, James nachylił się i cisnął do paleniska garść węgli, po czym Walter odezwał się:
— A co sądzicie o tej opowieści o wskrzeszeniu Łazarza?
Nie sądzę, aby przeskok od topielców wyłowionych z Tamizy do zawartej w Nowym Testamencie opowieści o człowieku cudownie wskrzeszonym przez Jezusa był tak ogromny, ale pytanie sprawiło, że znowu zapadła cisza.
— Nie jestem pewien, czy dobrze pamiętam szczegóły — rzekłem w końcu. — Jeszcze pod koniec szkoły zacząłem unikać kazań.
James powiedział, że dobrze pamięta ową historię, zaś Rafe się nie odezwał.
— Albo tę o córce centuriona — kontynuował Walter, wyciągając fajkę z ust i znowu się uśmiechając. Pamiętam, że moją uwagę zwróciła jego blada cera, uderzająca nawet w blasku ognia na kominku, który nadawał pozostałym bardziej radosny wygląd. Jego włosy już zaczynały się cofać, odsłaniając wysokie czoło i dziwnie wielką czaszkę.
— No, dawajcie, coś przecież musicie wiedzieć na ten temat.
— Nie jestem znawcą Biblii — rzekł James. — W każdym razie ja wierzę w te historie. Brzmią prawdziwie.
— Oczywiście — zgodził się Walter. — Ale mówisz to jako przykładny chrześcijanin, a jako lekarz?
Rafe zerwał się raptownie i wyszedł. Słyszeliśmy, jak wdrapuje się po schodach, pokonując po dwa naraz. Wrócił, niosąc Biblię.
— Zanim wyrazimy jakąkolwiek opinię, przeczytajmy najpierw dokładnie opisy.
Natychmiast znalazł odpowiednie strony, co mnie zaskoczyło, bo nie wydawał mi się przesadnie religijny. Siedzieliśmy w skupieniu, gdy czytał po kolei z każdej z dwóch ewangelii opowieść o wskrzeszeniu córki Jaira.
— No cóż, sprawa wydaje się całkiem prosta — odezwał się James. — W każdej z Ewangelii tak samo brzmi końcowe zdanie Jezusa: „Odstąpcie, albowiem nie umarła dzieweczka, ale śpi”.
— Tak, i sami widzieliśmy bez liku przypadków śpiączki, która przypomina śmierć — powiedziałem. — Ludzi uznawano za zmarłych, wieziono do kostnicy czy nawet kładziono już do trumny, a potem oni znienacka się budzili.
— To może spróbujmy Łukasza, rozdział siódmy? — Walter sięgnął po Biblię i podobnie jak Rafe niemal natychmiast znalazł odpowiednią stronę. — „A gdy przychodził ku bramie miejskiej, tedy oto umarłego wynoszono. (…) I przystąpiwszy się, tknął mar (a ci, co go nieśli, stanęli) i rzekł: »Młodzieniaszku! Powiadam ci, wstań!«. Tedy siadł on, który umarł, i począł mówić”.
— Może odrobinę skomplikowane, ale jednak to samo. Człowiek leżał już na marach, nieśli go do grobu, bo pogrzeb w gorących rejonach musi się odbyć szybko — rzekł Walter. — Obstaję za tym, że to inny przypadek śpiączki, a facet miał szczęście, iż udało mu się uniknąć pochówku.
James wydawał się nieprzekonany. Walter przewrócił dobrych kilkanaście kartek i znalazł stronę z wskrzeszeniem Łazarza.
— Tutaj — powiedział wyraźnym tonem samozadowolenia — wszystko akurat wydaje się jasne.
— Facet leżał już cztery dni w grobie…
— A skąd możemy być tego pewni? — spytałem.
— No, ta opowieść jest dosyć szczegółowa, dlaczego niby mieliby kłamać? Przecież siostra jego mówi: „Panie! Już ci cuchnie, bo my już wyszły cztery dni”.
Rafe spoglądał obojętnie, chociaż wydawało mi się, że dostrzegłem w jego wzroku błysk jakby podniecenia.
— Słuchajcie tylko — ciągnął Walter. — „I zawołał Jezus głosem wielkim: »Łazarzu! Wynijdź sam!«. A tak on, który był umarł, wyszedł, mając ręce i nogi zawiązane chustkami, a twarz jego była chustą zawiniona”.
James usiadł i rzekł stanowczo:
— I w to wierzę!
Aby rozluźnić trochę atmosferę, klęknąłem na dywaniku przed kominkiem i pogrzebaczem rozgarnąłem popiół, a potem dorzuciłem trochę węgla. Ten zapłonął tak szybko, że aż odskoczyłem, a wtedy jednocześnie potoczyłem wzrokiem po pokoju. James siedział zupełnie nieruchomo, twarz Rafe’a była ściągnięta i bez wyrazu, wzrok spuszczony. Walter wpatrywał się wprost we mnie i chociaż nie byłem w stanie rozpoznać dokładnie, co takiego dostrzegłem w jego oczach, to kryło się w nich coś tak zaborczego, że poczułem wyraźny niesmak.
— Jeśli tylko James pozwoli na to, proponuję kolejną lampkę porto — powiedziałem.
Wymieniony natychmiast się zerwał i zajął napełnianiem kieliszków. Gdy znowu usiadł, Walter rzekł:
— Nie było tutaj was obu, gdy zacząłem z Rafe’em omawiać tę kwestię.
— Omawiać cuda Jezusa Chrystusa? — spytałem zdumiony.
— Niezupełnie.
Walter pochylił się nad stołem, a wtedy zobaczyłem w jego wzroku podobną iskrę jak wcześniej u Rafe’a.
— prawdę mówiąc, to były tylko takie makabryczne żarty — ciągnął, rzucając Walterowi szybkie spojrzenie, jakby go ostrzegał przed czymś. — Tego dnia kilka razy stykaliśmy się z bardzo różnymi przypadkami śmierci, a jak sami dobrze wiecie, w takich sytuacjach potrzeba trochę czarnego humoru, aby nie zwariować. To dlatego jest tradycją pośród studentów medycyny, aby urządzać sobie nawzajem makabryczne żarty.
James się roześmiał.
— Jak Anderson w prosektorium i…
Walter wyciągnął niecierpliwie rękę.
— Tak, tak — rzekł, ale było w jego głosie coś, co natychmiast zgasiło nasze rozbawienie wspomnianym incydentem. — Inne jednak niż w tych biblijnych czasach, a zresztą, skąd można wiedzieć, jak wiarygodne są te świadectwa. W każdym razie: czy którykolwiek z nas słyszał kiedyś, aby jakiś człowiek — niezależnie od płci — zmarłszy, powrócił do życia? Przez to, że zmarł, rozumiem po prostu, że już nie żył.
— Oczywiście, że nie — powiedział James.
— A jednak gotowi jesteście wierzyć w takie opisy sprzed dwóch tysięcy lat.
James kiwnął głową, nic nie mówiąc.
— No dobrze, dajmy spokój czasom biblijnym. Czy naprawdę ktokolwiek z nas wierzy, że takiego cudu można dokonać teraz? Chociaż, oczywiście, nie za sprawą Jezusa.
— Ale o co ci w takim razie chodzi? — spytałem. — O jakichś jego kapłanów?
— Nie. O ludzi takich jak my: lekarzy i naukowców — stwierdził Rafe.
Podchwyciłem kolejne spojrzenie, jakie wymienili między sobą on i Walter, po czym rzuciłem:
— To jakieś twoje fantazje, które snujesz w drodze do szpitala i z powrotem? — spytałem, bo Walter i Rafe zawsze wychodzili do pracy razem. Teraz ten drugi nachylił się, a w jego oczach dostrzegłem podniecenie.
— Naprawdę nie należymy do ludzi pławiących się w fantazjach.
James wyglądał na zakłopotanego, ale ja parsknąłem śmiechem.
— Dosyć już żartów — prychnąłem. — O tej porze lepiej opowiedzieć jakąś ciekawą historię.
Sam wiedziałem, że moje słowa rozbrzmiały w pokoju za głośno i zbyt bezceremonialnie.
— Zapewniam was, że ja i Rafe jesteśmy śmiertelnie poważni. Ale jeśli dla was to niemożliwe, to dajmy sobie spokój.
Powiedziawszy to, Walter sięgnął po ubijak i zajął się fajką.
— Spokojnie, spokojnie — rzekłem. — Zakładam, że istotnie jesteście poważni. Zatem teraz posłuchajmy, co macie do powiedzenia, a wtedy samy wyrobimy sobie opinię.
Walter dalej zajmował się fajką niczym aktor, który czeka, wiedząc, że uwaga całej publiczności na nim się skupia. Na koniec tytoń był już dostatecznie ubity, Walter kilka razy pyknął, wypuszczając kłęby dymu, a potem zaczął:
— Jak pewnie już się domyśliliście, rozważałem tę kwestię od pewnego czasu, a ponieważ jestem tylko średnim naukowcem, podczas gdy Rafe to prawdziwy geniusz, wszystko z nim przedyskutowałem. Ja mu zadawałem kłopotliwe pytania, on mnie, każdy z nas odgrywał przy tym rolę adwokata diabła, ale w końcu doszliśmy do punktu, w którym uznaliśmy, że możemy was dopuścić do sekretu. Lecz pod jednym warunkiem.
Znowu wyjął fajkę z ust i zamilkł, rozkoszując się melodramatyzmem chwili.
— No dobra, Walterze, a jaki to warunek?
— Że naprawdę będziecie chcieli się dowiedzieć, i to dowiedzieć wszystkiego. Jeśli nie będziecie… może powinienem powiedzieć: „jeśli będziecie się bali”, będziemy nadal jak zawsze zajmować to wspólne wygodne mieszkanko z wami dwoma, ale nigdy już nie wrócimy do tej kwestii.
Spojrzał uważnie na mnie, potem na Jamesa, a w jego wzroku było coś takiego, że nie mogłem odwrócić oczu.
— No dobrze, wszystko bardzo pięknie — odezwałem się. — Ale jakże, na miłość boską, mam ci powiedzieć, że nie chcę wysłuchać nawet słówka o czymś, o czym nie mam najmniejszego pojęcia?
— Masz, masz. Uzyskałeś więcej niż sugestię, to aluzja wystarczająca, aby podjąć decyzję.
— Czy ma chodzić o cud ożywienia zmarłego?
— Nie całkiem. Jak powiedziałem, nie jesteśmy biblistami, a poza tym tamte czasy już dawno minęły. Ewangelijne opowieści były wygodnym wstępem do całej sprawy. To wszystko.
— Jeżeli o mnie chodzi — powiedział James — w ogóle nic z tego nie rozumiem. — Zerknął na mnie. — Muszę przyznać, że instynkt mi podpowiada, aby trwać w ignorancji, czy nawet w niewinności.
Zastanawiałem się. Ciągle miałem przekonanie, że wszystko to stanowi jakąś wyrafinowaną grę ze strony Waltera. Rafe cofnął krzesło w cień, w którym skryła się jego twarz, i w blasku od kominka od czasu do czasu połyskiwały tylko jego okulary. Teraz odezwał się półgłosem:
— Dobrze jest pamiętać, że jeśli czegoś się dowiesz, niepodobna już tego usunąć ze świadomości. Jeśli się boicie…
— Oczywiście, że nie. Cóż to za sztuczkę obaj obmyśliliście, która może być tak niepokojąca?
Rafe nic nie odpowiedział.
— Musicie się zdecydować — rzucił Walter.
— Zanim odpowiem — rzekłem — wyjaśnij nam może, dlaczego to takie ważne, abyśmy stali się uczestnikami jakiejś gry, którą proponujesz.
— Ponieważ może się okazać bardziej interesująca i wciągająca, niż w tej chwili możecie przypuścić. Potrzebni nam bezstronni świadkowie, ale chcemy też liczyć na waszą pomoc. Nie byłoby łatwo znaleźć jeszcze dwóch ludzi, których znamy, a co ważniejsze, którym ufamy.
— A czy to wszystko może być groźne?
— Dla was? Nie jestem pewien. Nie widzę jednak powodu, by uznać, że podejmowalibyście znaczne ryzyko.
— Czy to legalne?
— Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że prawo nigdy się nie wypowiadało w takich kwestiach.
Nagle podjąłem decyzję. Klepnąłem ręką w poręcz fotela.
— A zatem, no cóż…!
Ale Walter uniósł dłoń.
— Jeszcze jedna rzecz, aczkolwiek podejrzewam, że wiem, co postanowiłeś. Jeśli masz być z nami, musisz uroczyście przysiąc, że nikomu o tej sprawie nie powiesz… nikomu! Ani teraz, ani nigdy. Gdybyś kiedykolwiek był wypytywany, co wydaje się nieprawdopodobne, musisz zaprzeczyć wszelkiej wiedzy i wszelkiemu uczestnictwu.
Mówiąc te słowa, miał twarz tak poważną, jak tylko możliwe.
— A zatem przysięgam — powiedziałem, czując jednocześnie nerwowy skurcz w brzuchu. — Przysięgam i jestem z wami.
Walter nic nie odparł, lecz przeniósł spojrzenie na Jamesa, który straszliwie zbladł.
— Ja nie mogę przysiąc — oznajmił. — Nie będę z wami, o cokolwiek miałoby chodzić w tym nonsensie, a więc nie chcę też słuchać dalej.
Szybko się zerwał, kiwnął nam wszystkim głową i ze słowem „dobranoc” opuścił pokój. Słyszeliśmy jego kroki i odgłos zamykanych drzwi. Speszyłem się; lubiłem Jamesa, ufałem mu i przez chwilę nie byłem pewien, czy czasem i ja nie powinienem cofnąć decyzji. Popatrzyłem na Waltera, ale wtedy coś mnie zaniepokoiło. W jego oczach wyczytałem i przestrogę, i groźbę.
— Poproszę jeszcze o szklankę porto — rzekłem pospiesznie. — Jestem pewien, że James nie miałby nic przeciwko temu.
Walter zmarszczył brwi.
— Nie zgadzam się, musimy zachować jasność myśli.
Nie nalegałem więc na trunek, ale tonem możliwie jak najlżejszym spytałem:
— No dobrze, więc o co właściwie chodzi? Co takiego proponujecie?
— Co proponujemy? — powtórzył Walter. — Żeby przywrócić zmarłego do życia.
2
Tej nocy spałem smacznie, być może dlatego, iż sądziłem, że propozycja Waltera to tylko żart. Z początku nic więcej się nie wydarzyło, chociaż kilka razy się zorientowałem, że James spogląda na mnie podejrzliwie. Później zaczęły się dokonywać delikatne zmiany w naszej codziennej rutynie. Rafe, jak się zdaje, już jakiś czas temu odkrył, że w domu jest też suterena, a właściwie piwnica — pusta i nieużywana, dlatego też bez trudu udało mu się przekonać gospodynię, aby wynajęła ją za nędzne pensy. Pewnego dnia, kiedy powróciłem wcześnie do domu, trzęsąc się z zimna, zastałem go, jak rozpakowywał coś, co sugerowało, że przytargał tu z połowę laboratorium, i teraz znosił pakunki na dół. Sam się nie odzywał, a ja czułem się zbyt kiepsko, aby o cokolwiek go pytać czy oferować pomoc.
Potem zobaczyłem, jak wychodził z piwnicy, chowając klucz do kieszeni. Teraz z rzadka dołączał do nas na kolację, a jeśli nawet to robił, jadł szybko i natychmiast wynosił się do piwnicy. Skończyły się już swobodne, towarzyskie wieczory, kiedy siedzieliśmy przy kominku, beztrosko sobie gawędząc. Walter natomiast dłużej przesiadywał w szpitalu, zwłaszcza wieczorami, a po powrocie do domu zamykał się w pokoju. Niedługo później zapomniałem o całym epizodzie z sekretem, ponieważ przeziębienie rozszerzyło się na płuca, a ich zapalenie złożyło mnie na tydzień do łóżka, następnie zaś z powodu podłej zimowej pogody w Londynie wyjechałem do rodziny w nadbrzeżnej części Norfolku. Tutaj, z wolna wprawdzie, ale odzyskałem zdrowie i siły na tyle, że mogłem zacząć spacerować nad morzem i przez mokradła. Trudno byłoby wymyślić lepszy sposób na rekonwalescencję.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki