Zagubiony heros. Tom I Olimpijscy herosi - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Zagubiony heros. Tom I Olimpijscy herosi - ebook
JASON MA PROBLEM. Kiedy budzi się w autobusie pełnym nastolatków jadących na szkolną wycieczkę, nie pamięta niczego. Wszystko wskazuje na to, że ma dziewczynę, Piper, i najlepszego przyjaciela, Leona. Są uczniami Szkoły Dziczy, szkoły z internatem dla „złych dzieciaków”. Co Jason zrobił, że skończył w takiej szkole? I gdzie właściwie jest? Jason nie wie nawet, kim jest. Wie tylko, że to wszystko wygląda bardzo źle.
PIPER MA SWOJĄ TAJEMNICĘ. Jej ojciec, słynny aktor filmowy, przed trzema dniami gdzieś zaginął, a ona miała sen, w którym tata ma jakieś poważne kłopoty. Piper nie potrafi odkryć znaczenia tego snu, nie rozumie też, dlaczego jej chłopak, Jason, nagle jej nie poznaje. Podczas szkolnej wycieczki wybucha dziwna burza, podczas której atakują ich straszne potwory. Piper, Jason i Leo zostają przeniesieni do miejsca zwanego Obozem Herosów. Piper czuje, że musi za wszelką cenę znaleźć odpowiedź na dręczące ją pytania.
LEO MA NIEZWYKŁE ZDOLNOŚCI TECHNICZNE. Kiedy w Obozie Herosów przydzielają mu domek pełen narzędzi i części maszyn, czuje się jak w domu. Ale dzieją się tam również dziwne rzeczy. Wszyscy mówią o ciążącej na domku klątwie i o jakimś chłopaku, który zaginął. Mało tego, jego współtowarzysze twierdzą, że wszyscy – łącznie z nim – są dziećmi jakichś bogów. Czy ma to coś wspólnego z utratą pamięci przez Jasona albo z tym, że Leo wciąż widzi jakieś duchy?
Powitajcie nowych bohaterów i starych znajomych z Obozu Herosów w pierwszym tomie nowej serii „Olimpijscy Herosi”. Jej autor, twórca wielu bestsellerów Rick Riordan, naładował tę książkę niespodziewanymi zwrotami akcji, zagadkami i humorem, tworząc wielką opowieść o niesamowitych przygodach. Kiedy ją przeczytacie, będziecie niecierpliwie wyczekiwać następnego tomu.
PIPER MA SWOJĄ TAJEMNICĘ. Jej ojciec, słynny aktor filmowy, przed trzema dniami gdzieś zaginął, a ona miała sen, w którym tata ma jakieś poważne kłopoty. Piper nie potrafi odkryć znaczenia tego snu, nie rozumie też, dlaczego jej chłopak, Jason, nagle jej nie poznaje. Podczas szkolnej wycieczki wybucha dziwna burza, podczas której atakują ich straszne potwory. Piper, Jason i Leo zostają przeniesieni do miejsca zwanego Obozem Herosów. Piper czuje, że musi za wszelką cenę znaleźć odpowiedź na dręczące ją pytania.
LEO MA NIEZWYKŁE ZDOLNOŚCI TECHNICZNE. Kiedy w Obozie Herosów przydzielają mu domek pełen narzędzi i części maszyn, czuje się jak w domu. Ale dzieją się tam również dziwne rzeczy. Wszyscy mówią o ciążącej na domku klątwie i o jakimś chłopaku, który zaginął. Mało tego, jego współtowarzysze twierdzą, że wszyscy – łącznie z nim – są dziećmi jakichś bogów. Czy ma to coś wspólnego z utratą pamięci przez Jasona albo z tym, że Leo wciąż widzi jakieś duchy?
Powitajcie nowych bohaterów i starych znajomych z Obozu Herosów w pierwszym tomie nowej serii „Olimpijscy Herosi”. Jej autor, twórca wielu bestsellerów Rick Riordan, naładował tę książkę niespodziewanymi zwrotami akcji, zagadkami i humorem, tworząc wielką opowieść o niesamowitych przygodach. Kiedy ją przeczytacie, będziecie niecierpliwie wyczekiwać następnego tomu.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62170-92-0 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I JASON
Jason miał parszywy dzień. I to od samego początku, jeszcze zanim został porażony piorunem.
Obudził się na tylnym siedzeniu szkolnego autobusu, trzymając za rękę nieznajomą dziewczynę. To akurat nie było najgorsze, bo dziewczyna była całkiem do rzeczy, tyle że nie miał pojęcia, kim ona jest i co on sam robi w tym autobusie. Wyprostował się i przecierał oczy, próbując zebrać myśli.
Na miejscach przed nim siedziało w niedbałych pozach ze trzydzieści osób: chłopaków i dziewczyn. Słuchali iPodów, rozmawiali albo spali. Wszyscy wyglądali na jego rówieśników, czyli mogli mieć po piętnaście... szesnaście... „Zaraz, ale ile ja właściwie mam lat?” – pomyślał z przerażeniem. Nie wiedział.
Autobus toczył się z hałasem po wyboistej drodze. Za oknami, pod niebieskim niebem rozciągała się pustynia. Jednego Jason był pewny: nie mieszka na żadnej pustyni. Próbował sobie przypomnieć... ostatnią rzecz, jaką zapamiętał.
Dziewczyna ścisnęła mu rękę.
– Jason, dobrze się czujesz?
Miała na sobie spłowiałe dżinsy, turystyczne buty i polarową bluzę do snowboardu. Jej czekoladowe włosy przycięte były nierówno, a po bokach zaplecione w cienkie warkoczyki. Nie była umalowana, jakby nie chciała zwracać na siebie uwagi – co było raczej niemożliwe, biorąc pod uwagę jej nieprzeciętną urodę. Kolor jej oczu zmieniał się jak w kalejdoskopie: raz były brązowe, to znowu niebieskie albo zielone.
Jason uwolnił rękę z jej uścisku.
– Mm... nie...
Z przodu autobusu zagrzmiał głos nauczyciela:
– Hej, misiaczki, a teraz posłuchajcie!
Nie ulegało wątpliwości, że facet jest trenerem. Bejsbolówkę wcisnął na głowę tak głęboko, że widać spod niej było tylko paciorkowate oczy. Miał rzadką kozią bródkę i skwaszoną twarz, jakby przed chwilą zjadł coś spleśniałego. Pod pomarańczową koszulką polo prężyły się muskularne ramiona i wypukła pierś. Nylonowe spodenki treningowe i adidasy były nieskazitelnie białe. Z szyi zwieszał mu się gwizdek, a do pasa miał przytroczony megafon. Budziłby respekt, gdyby nie to, że miał zaledwie półtora metra wzrostu. Kiedy stanął w przejściu między rzędami siedzeń, jeden z uczniów zawołał:
– Niech pan wstanie, panie Hedge!
– Słyszałem to! – ryknął trener, przeszukując wzrokiem autobus.
A po chwili utkwił spojrzenie w Jasonie i zmarszczył brwi.
Jasonowi ciarki przebiegły po plecach. Był pewny, że trener widzi go po raz pierwszy w życiu i zaraz zapyta, co on tu robi, a było to pytanie, na które sam nie znał odpowiedzi.
Ale trener Hedge przestał się w niego wpatrywać i odchrząknął.
– Za pięć minut będziemy na miejscu! Trzymajcie się swoich partnerów. Nie pogubcie kartek z ćwiczeniami. A jeśli któryś z was, misiaczki, sprawi mi kłopot, osobiście wywalę go na zbity pysk i odeślę do szkoły. O tak!
Wziął do ręki bejsbolowy kij i zamachnął się nim jak pałkarz.
Jason spojrzał na siedzącą obok niego dziewczynę.
– Wolno mu się tak do nas odzywać?
Wzruszyła ramionami.
– Zawsze taki jest. To Szkoła Dziczy. „Tu dzieciaki są zwierzętami”.
Powiedziała to takim tonem, jakby powtarzała dobrze znany dowcip.
– To jakaś pomyłka – powiedział Jason. – Mnie tu w ogóle nie powinno być.
Siedzący przed nim chłopak odwrócił się i parsknął śmiechem.
– No jasne, Jason. Nas wszystkich w to tylko wrobiono! Ja sześć razy nie uciekłem. Piper nie ukradła bmw.
Dziewczyna zarumieniła się.
– Wcale nie ukradłam tego auta, Leo!
– Och, zapomniałem, Piper. Zaraz, jaki kit im wstawiałaś? Że namówiłaś dilera, żeby ci je pożyczył? – Uniósł brwi, patrząc na Jasona, jakby chciał powiedzieć: „Możesz w to uwierzyć?”.
Leo wyglądał jak elf z orszaku latynoskiego Świętego Mikołaja. Miał kędzierzawe czarne włosy, spiczaste uszy, wesołą, dziecinną twarz i łobuzerski uśmiech, który ostrzegał, że nie można go zostawiać samego w pobliżu zapałek i ostrych przedmiotów. Jego długie, zwinne palce nieustannie się poruszały – bębniły po ławce, gładziły włosy za uszami, skubały guziki wyświechtanej kurtki wojskowej. Albo był nadpobudliwy od urodzenia, albo naładowany cukrem i kofeiną w takiej dawce, jaka bawołu przyprawiłaby o atak serca.
– Mniejsza z tym – powiedział Leo. – Masz formularz ćwiczeń? Bo ja swój już dawno zużyłem na kulki z papieru. Czemu się na mnie gapisz? Znowu ktoś mi domalował wąsy?
– Ja ciebie nie znam – burknął Jason. Leo wyszczerzył do niego zęby.
– Jasne. Nie jestem twoim najlepszym kumplem. Jestem jego złym klonem.
– Leo Valdez! – ryknął trener Hedge z przodu autobusu. – Masz jakiś problem?
Leo mrugnął do Jasona.
– Zaraz będzie niezły ubaw. – Odwrócił się do przodu i zawołał: – Przepraszam, panie trenerze! Mam taki problem, że źle pana słyszę. Mógłby pan użyć megafonu?
Trener Hedge odchrząknął z satysfakcją, jakby ta prośba go ucieszyła. Sięgnął po megafon przyczepiony do spodenek i kontynuował przemowę, ale z megafonu rozbrzmiał głos Dartha Vadera. Uczniowie wybuchnęli śmiechem. Trener umilkł na chwilę, po czym znowu coś powiedział, ale tym razem megafon ryknął:
– Krowa mówi: muuu!
Uczniowie wrzasnęli z uciechy. Trener cisnął megafon na bok.
– Valdez!
Piper zdusiła śmiech.
– O rany, Leo, jak to zrobiłeś?
Leo wyciągnął z rękawa maleńki śrubokręt.
– Stać mnie na więcej – mruknął.
– Słuchajcie – odezwał się Jason – mówię poważnie. Co ja tutaj robię? Dokąd jedziemy?
Piper zmarszczyła brwi.
– Jason, żartujesz, tak?
– Nie! Nie mam pojęcia...
– No jasne, on sobie robi jaja – stwierdził Leo. – Odgrywa się na mnie za ten krem do golenia na galaretce.
Jason wytrzeszczył na niego oczy.
– Nie, myślę, że on naprawdę nie żartuje – powiedziała Piper i znowu chwyciła go za rękę, ale natychmiast uwolnił się z jej uścisku.
– Przepraszam... Ja nie... nie...
– Znakomicie! – ryknął trener Hedge z przodu autobusu. – Ostatnie rzędy właśnie zgłosiły się na ochotnika do sprzątania po lunchu!
Reszta uczniów powitała to wiwatami.
– No nie, to już skandal – mruknął Leo.
Ale Piper nie spuszczała wzroku z Jasona, jakby nie mogła się zdecydować, czy ma się obrazić, czy martwić.
– Słuchaj, może uderzyłeś się w głowę? – zapytała. – Naprawdę nie wiesz, kim jesteśmy?
Jason wzruszył ramionami.
– Gorzej. Nie wiem, kim ja jestem.
Autobus zatrzymał się przed wielkim, otynkowanym na czerwono budynkiem, przywodzącym na myśl muzeum wyrastające z nicości. „Może to właśnie jest to” – pomyślał Jason. – „Narodowe Muzeum Nicości”. Zimny wiatr przewalał się przez pustynię. Do tej pory chłopak nie zwrócił uwagi na to, co ma na sobie, ale na zewnątrz poczuł chłód, więc sprawdził: dżinsy, adidasy, fioletowa koszulka i cienka wiatrówka.
– A teraz krótki, intensywny kurs dla dotkniętych amnezją – powiedział Leo tonem, który wzbudził w Jasonie podejrzenie, że ten „kurs” niczego mu nie wyjaśni.
– To jest „Szkoła Dziczy” – Leo zrobił palcami cudzysłowy w powietrzu – co oznacza, że jesteśmy „młodocianymi przestępcami”. Członkowie twojej rodziny albo sądu, albo jakiegoś innego gremium uznali, że sprawiasz zbyt wiele kłopotów, więc wyprawili cię do tego milutkiego kicia... o, przepraszam, do „szkoły z internatem”... w jakimś zadupiu w Nevadzie, gdzie nabywasz bardzo pożytecznych umiejętności, takich jak bieganie po dziesięć mil dziennie przez kaktusy albo wyplatanie wianków ze stokrotek! W nagrodę za dobre wyniki trener Hedge zabiera nas na „edukacyjne” wyprawy terenowe, podczas których dba o należyty porządek, używając swojego kija bejsbolowego. No co, teraz już sobie wszystko przypomniałeś?
– Nie.
Jason z niepokojem spojrzał na resztę uczniów: ze dwudziestu chłopaków i z dziesięć dziewczyn. Nikt nie wyglądał na zatwardziałego kryminalistę, więc zaczął się zastanawiać, co takiego mogli zrobić, żeby dostać się do szkoły dla młodocianych przestępców, i dlaczego on sam znalazł się w ich gronie.
Leo spojrzał wymownie w niebo.
– Aha, zgrywamy się dalej, tak? No dobra, więc my troje zakumplowaliśmy się w tym semestrze. Trzymamy się razem. Robisz wszystko, co ci powiem, oddajesz mi swoje desery, odwalasz za mnie prace domowe...
– Leo! – warknęła Piper.
– Dobra. To ostatnie możesz wykasować. Ale jesteśmy przyjaciółmi. No, może Piper trochę inaczej, bo przez ostatnie parę tygodni...
– Leo, przestań!
Piper zaczerwieniła się. Jason poczuł, że i on ma wypieki. Przecież powinien pamiętać, że chodzi z taką dziewczyną jak Piper.
– On ma zanik pamięci albo coś w tym rodzaju – oświadczyła Piper. – Trzeba komuś powiedzieć.
Leo skrzywił się.
– Komu? Może trenerowi? Już widzę, jak leczy Jasona, waląc go kijem w łeb.
Trener Hedge stał przed całą grupą, wywrzaskując polecenia i używając gwizdka, aby zaprowadzić porządek, ale raz po raz zerkał na Jasona i marszczył brwi.
– Leo, jemu potrzebna jest pomoc – upierała się Piper. – Może ma wstrząśnienie mózgu albo...
– Hej, Piper!
Jeden z chłopców odłączył się od grupy, która ruszyła ku wejściu do muzeum. Wepchnął się między Jasona i Piper, zwalając Leona z nóg.
– Nie gadaj z tymi pijawkami. Zapomniałaś, że jesteś ze mną w parze?
Miał ciemne włosy przystrzyżone à la Superman, mocną opaleniznę i zęby tak białe, że powinny nosić ostrzegawczy napis: NIE GAP SIĘ W ZĘBY, GROZI TRWAŁĄ ŚLEPOTĄ. Nosił klubową koszulkę drużyny Dallas Cowboys, markowe dżinsy i wysokie buty, a uśmiechał się tak, jakby był darem z nieba dla każdej młodocianej przestępczyni. Jason natychmiast go znienawidził.
– Spadaj, Dylan – warknęła Piper. – Nie prosiłam się, żeby z tobą pracować.
– Och, to się wie! Ale masz dzisiaj szczęście!
Dylan chwycił ją pod rękę i pociągnął ku wejściu do muzeum. Pozostałej dwójce Piper rzuciła przez ramię zrozpaczone spojrzenie.
Leo wstał i otrzepał się.
– Nie znoszę gościa. – Podał Jasonowi ramię, jakby mieli wejść razem, podskakując na jednej nodze. – Jestem Dylan. Jestem super, chcę się z tobą umówić, ale nie wiem jak! Może to ty mnie gdzieś zaprosisz? Ale masz szczęście!
– Leo, jesteś świrem.
– No jasne, wciąż mi to powtarzasz. – Wyszczerzył zęby. – Ale skoro mnie nie pamiętasz, to mogę ci opowiedzieć wszystkie moje stare dowcipy. Idziemy!
Jason pomyślał, że jeśli to jest jego najlepszy przyjaciel, to jego dotychczasowe życie musiało być nieźle pokręcone, ale ruszył za nim do wejścia.
Szli całą grupą przez muzeum, zatrzymując się co jakiś czas, aby wysłuchać wykładu trenera Hedge’a mówiącego przez megafon, który zmieniał mu głos na głęboki bas Mrocznego Lorda Sithów albo wywrzaskiwał bezsensowne zdania, na przykład: „Świnia mówi: chrum”.
Leo bez przerwy wyciągał z kieszeni wojskowej kurtki orzechy, śrubki i spiralki do czyszczenia fajek i składał to wszystko razem, jakby odczuwał przymus robienia czegoś z rękami.
Jason był zbyt rozkojarzony, aby zwracać uwagę na ekspozycje, ale dotarło do niego, że chodzi o Wielki Kanion i obyczaje plemienia Hualapai, do którego należy muzeum.
Kilka rozchichotanych dziewczyn wciąż zerkało na Piper i Dylana. Jason domyślił się, że tworzą popularną paczkę. Miały na sobie obcisłe dżinsy i różowe topy, a na twarzach tyle makijażu, że wystarczyłoby go dla wszystkich na balangę z okazji Halloween.
– Hej, Piper – odezwała się jedna z nich – czy to twoje plemię zarządza tym muzeum? Wchodzisz tu za friko, jak odwalisz taniec deszczu?
Reszta dziewczyn zaśmiała się głośno. Nawet ten jej rzekomy partner, Dylan, zdobył się na uśmiech. Piper miała dłonie ukryte w rękawach bluzy, ale Jason czuł, że są zaciśnięte w pięści.
– Mój tata należy do plemienia Czirokezów – powiedziała. – Nie do Hualapai. Oczywiście, Isabel, trzeba mieć choć kilka komórek w mózgu, żeby załapać różnicę.
Isabel wytrzeszczyła oczy, udając zaskoczenie, co nadało jej wygląd sowy w pełnym makijażu.
– Och, wybacz! To w takim razie mama była z tego plemienia, tak? No tak, ale ty przecież nigdy nie znałaś swojej mamusi.
Piper rzuciła się na nią, ale zanim doszło do bójki, trener Hedge warknął:
– Ej, tam z tyłu! Dosyć tego! Dajcie dobry przykład, bo sięgnę po moją pałę!
Grupa powlokła się do następnej ekspozycji, ale wymalowane dziewczyny wciąż zaczepiały Piper.
– Fajnie jest wrócić do rezerwatu, co? – zapytała jedna słodkim głosem.
– Pewnie tatuś był zbyt często pijany, żeby pracować – dodała inna z udawanym współczuciem. – To dlatego została kleptomanką.
Piper ignorowała je, ale Jason gotów był im przyłożyć. Może i nie pamiętał Piper, a nawet tego, kim sam jest, ale wiedział, że nie znosi szkolnych tyranów.
Leo złapał go za ramię.
– Spoko. Piper nie lubi, jak wdajemy się w bójki. A poza tym gdyby te dziewczyny dowiedziały się, kim jest jej ojciec, padłyby przed nią plackiem, zawodząc: „Ale jesteśmy głupie!”.
– Dlaczego? Kim on jest?
Leo parsknął śmiechem.
– Chyba żartujesz! Naprawdę nie pamiętasz, że ojciec twojej dziewczyny...
– Słuchaj, bardzo żałuję, ale nawet jej nie pamiętam, a co dopiero jej ojca.
Leo zagwizdał.
– Widzę, że musimy pogadać, kiedy wrócimy do sypialni.
Doszli do końca sali wystawowej, gdzie wielkie szklane drzwi prowadziły na taras.
– No dobra, misiaczki – rozległ się głos trenera Hedge’a. – Zaraz zobaczycie Wielki Kanion. Postarajcie się go nie rozwalić. Taras widokowy wytrzymuje wagę siedemdziesięciu odrzutowców, więc możecie się czuć bezpieczni. Tylko nie popychajcie tam jeden drugiego, bo jak ktoś spadnie, będę miał trochę papierkowej roboty.
Otworzył drzwi i wszyscy wyszli na zewnątrz. Przed nimi rozciągał się Wielki Kanion – prawdziwy Wielki Kanion. Poza krawędź stromego urwiska wybiegał długi, półkolisty taras ze szkła, tak że widać było, co jest pod spodem.
– O kurczę – mruknął Leo. – Ale ekstra...
Jason musiał się z nim zgodzić. Mimo zaniku pamięci i poczucia, że znalazł się tu przez przypadek, to, co zobaczyli, wywarło na nim wielkie wrażenie.
Kanion był o wiele głębszy i szerszy, niż wydawał się na zdjęciach. Znajdowali się tak wysoko, że pod stopami widzieli krążące ptaki. Jakieś sto pięćdziesiąt metrów pod nimi po dnie kanionu wiła się rzeka. Kiedy byli w muzeum, napłynęły zwały burzowych chmur, rzucających na klify cienie podobne do złowrogich twarzy. Jak daleko można było sięgnąć wzrokiem, pustynię znaczyły czerwone i szare żyły wąwozów. „Jakby jakiś szalony bóg powycinał je nożem” – pomyślał Jason.
Przeszył go ostry ból rodzący się w głębi czaszki, za oczami. Szalony bóg... Skąd mu to przyszło do głowy? Poczuł, że jest blisko czegoś bardzo ważnego... czegoś znajomego. I miał nieodparte poczucie, że coś mu grozi.
– Dobrze się czujesz? – zapytał Leo. – Chyba nie zamierzasz rzucić się w dół, co? Bo akurat nie wziąłem kamery.
– Nic mi nie jest – wymamrotał Jason. – Tylko głowa mnie rozbolała.
Ponad ich głowami przetoczył się grzmot. Podmuch zimnego wiatru o mało co nie zwalił go z nóg.
– Groźnie to wygląda. – Leo spojrzał na chmury, mrużąc oczy. – Nad nami burza, a wokoło spokój. Dziwne, nie?
Jason spojrzał w górę. Leo miał rację. Krąg ciemnych chmur zawisł nad szklanym tarasem, ale cała reszta nieba była idealnie czysta. Zrodziło to w nim jakieś złe przeczucie.
– No dobra, misiaczki! – ryknął trener Hedge. Popatrzył na chmury i zmarszczył czoło. – Może trzeba będzie przerwać tę imprezę, więc do roboty! I pamiętajcie: pełnymi zdaniami!
Znowu przetoczył się nad nimi grzmot, a głowę Jasona ponownie przeszył ostry ból. Bezwiednie sięgnął do kieszeni dżinsów i wyciągnął z niej monetę – złoty krążek wielkości półdolarówki, ale grubszy i nierówny. Na jednej stronie wyryty był topór bojowy z podwójnym ostrzem. Na drugiej – męska twarz z wieńcem laurowym na głowie i litery układające się w słowo IVLIVS.
– O kurczę, to złoto? – zapytał Leo. – Ukrywałeś to przede mną!
Jason schował monetę, zastanawiając się, skąd ją ma i dlaczego przeczuwa, że wkrótce będzie mu potrzebna.
– E, nic takiego – odrzekł. – Zwykła moneta.
Leo wzruszył ramionami. Być może jego myśli musiały być w ciągłym ruchu, tak jak ręce.
– Wiesz co? Ciekawe, czy odważysz się tam splunąć. Tam, w dół.
Do ćwiczenia pisemnego niezbyt się przykładali. Jasona za bardzo rozpraszała burza i mieszanka jego własnych uczuć. Poza tym nie miał pojęcia, jak nazwać „trzy warstwy osadowe, które widzi”, albo jak opisać „dwa przykłady erozji”.
Leo nie mógł mu pomóc. Był zbyt zajęty budowaniem helikoptera ze spiralek do czyszczenia fajki.
– Zaraz go wypróbujemy.
Wyrzucił helikopter w powietrze. Jason był pewny, że zabawka natychmiast spadnie, więc zdumiał się, kiedy zrobione ze spiralek skrzydełka zaczęły się obracać. Helikopterek przeleciał przez pół szerokości kanionu, zanim stracił rozpęd i korkociągowym lotem opadł w przepaść.
– Jak to zrobiłeś? – zapytał.
Leo wzruszył ramionami.
– Byłoby fajniej, gdybym miał trochę gumek.
– Słuchaj, Leo, pytam poważnie. Jesteśmy przyjaciółmi?
– Nawet sprawdzonymi.
– Jesteś pewny? Kiedy się poznaliśmy? O czym rozmawialiśmy?
– To było... – Leo zmarszczył czoło. – Nie pamiętam dokładnie. Stary, ja mam ADHD. Nie możesz ode mnie wymagać, żebym pamiętał szczegóły.
– Ale ja ciebie w ogóle nie pamiętam. Nikogo nie pamiętam. A jeśli...
– Jeśli to ty masz rację, a my wszyscy się mylimy? Myślisz, że po prostu dzisiaj rano tu się pojawiłeś, a nam wszystkim przedtem tylko się śniłeś?
Cichy głosik w głowie Jasona powiedział: „Właśnie tak myślę”.
Ale to zakrawało na szaleństwo. Wszyscy traktowali go tu normalnie, jakby od dawna był członkiem ich klasy. Wszyscy – tylko nie trener Hedge.
– Przytrzymaj mi to. – Podał mu kartkę z ćwiczeniami. – Zaraz wrócę.
I zanim Leo zdążył zaprotestować, ruszył przed siebie.
Prócz ich grupy w muzeum nie było nikogo. Może było jeszcze za wcześnie na turystów, a może odstraszyła ich ta dziwna pogoda. Uczniowie Szkoły Dziczy rozproszyli się parami po szklanym tarasie. Większość dokazywała albo rozmawiała. Kilku chłopców rzucało w przepaść centówki. Kilkanaście metrów dalej Piper próbowała wypełnić formularz ćwiczeń, ale jej głupi partner, Dylan, przystawiał się do niej, obejmując ją ramieniem i pokazując w uśmiechu olśniewającą biel swoich zębów. Odpychała go raz po raz, a kiedy zobaczyła Jasona, spojrzała na niego wymownie, jakby chciała powiedzieć: „Zabierz ode mnie tego głupola”.
Jason pokazał jej gestem, żeby chwilę zaczekała. Podszedł do trenera Hedge’a, który stał, wspierając się na swoim kiju bejsbolowym, i obserwował chmury.
– To twoja sprawka? – zapytał Hedge.
Jason cofnął się o krok.
– Co? – zapytał zdumiony, bo zabrzmiało to jak pytanie, czy wywołał burzę.
Trener spojrzał na niego gniewnie; jego małe oczy błyszczały spod daszka czapki.
– Nie pogrywaj ze mną, szczeniaku. Co tutaj robisz i dlaczego przeszkadzasz mi w robocie?
– To znaczy... że pan mnie nie zna? – zapytał Jason. – Nie jestem pana uczniem?
Hedge prychnął.
– Zobaczyłem cię dzisiaj po raz pierwszy w życiu.
Jason poczuł taką ulgę, że z trudem powstrzymał łzy. A więc nie pomieszało mu się w głowie! Znalazł się w niewłaściwym miejscu.
– Proszę mnie zrozumieć, panie profesorze, ale ja naprawdę nie wiem, skąd się tu wziąłem. Po prostu obudziłem się w szkolnym autobusie. Wiem tylko, że nie powinno mnie tu być.
– I tu masz rację. – Hedge zniżył głos, jakby zdradzał mu jakąś tajemnicę. – Musisz mieć jakieś niezłe konszachty z Mgłą, skoro udało ci się sprawić, że te wszystkie dzieciaki myślą, że cię znają. Ale mnie nie nabierzesz. Nie od dziś wyczuwam potwora. Wiedziałem o infiltracji, ale akurat ty nie zalatujesz mi potworem. Ty zalatujesz mieszańcem. Więc... kim jesteś i skąd przybyłeś?
Większość tego, co powiedział trener, była dla Jasona kompletnie niezrozumiała, ale postanowił odpowiedzieć szczerze.
– Nie wiem, kim jestem. Nie mam żadnych wspomnień. Musi mi pan pomóc.
Trener Hedge wpatrywał się w jego twarz, jakby chciał odczytać jego myśli.
– Świetnie – mruknął. – Wygląda na to, że mówisz prawdę.
– Oczywiście! A o co chodzi z tymi potworami i mieszańcami? To jakieś hasła czy co?
Hedge zmrużył oczy. Jakaś część Jasona zastanawiała się, czy ten facet nie jest świrem. Druga podpowiadała, że nie.
– Posłuchaj, młody – rzekł trener. – Nie wiem, kim jesteś. Wiem, czym jesteś, a to oznacza kłopoty. Teraz będę musiał ochraniać nie dwie, ale trzy osoby. Jesteś pakietem specjalnym? No powiedz, jesteś?
– O czym pan mówi?
Hedge spojrzał na chmury. Gęstniały i ciemniały, gromadząc się tuż nad szklanym tarasem.
– Dzisiaj rano dostałem wiadomość z obozu. Powiedzieli, że zespół ekstrakcyjny jest już w drodze. Mają stąd zabrać pakiet specjalny, ale szczegółów mi nie podali. Pomyślałem sobie: dobra. Ta dwójka, której strzegę, jest bardzo potężna, starsza od reszty. Wiem, że ktoś ich śledzi. Wyczuwam w grupie potwora. Myślę sobie: pewnie dlatego obóz tak nagle chce ich stąd zabrać. I nagle ty się pojawiasz, wyskakujesz znikąd. No więc jesteś tym pakietem specjalnym, tak?
Wnętrze czaszki Jasona przeszył ból, jeszcze silniejszy niż dotąd. Mieszańcy. Obóz. Potwory. Wciąż nie wiedział, o czym Hedge mówi, ale te słowa mroziły mu mózg, jakby próbował w nim odnaleźć informację, która powinna tam być, ale jej nie było.
Zachwiał się i trener złapał go wpół. Mimo że był niskim facetem, ręce miał jak ze stali.
– No, no, trzymaj się, misiaczku. Mówisz, że niczego nie pamiętasz, tak? Dobra. Ciebie też będę pilnował, dopóki nie pojawi się zespół. Niech dyrektor sam to wszystko rozsupła.
– Co za dyrektor? Co za obóz?
– Spokojnie, młody. Wkrótce pojawią się posiłki. Mam nadzieję, że nic się nie wydarzy, zanim...
Nad ich głowami chmury rozdarła błyskawica. Rozległ się grzmot. Odpowiedział mu wściekły podmuch wiatru. Formularze ćwiczeń pofrunęły do Wielkiego Kanionu, a cały taras zadygotał. Uczniowie zaczęli krzyczeć ze strachu i chwytać się poręczy.
– Muszę coś powiedzieć – mruknął Hedge i przyłożył do ust megafon. – Wszyscy do środka! Krowa mówi: muuu! Do środka!
– A mówił pan, że ten taras jest stabilny! – wrzasnął Jason, przekrzykując ryk wiatru.
– W normalnych warunkach, a te nie są normalne. Idziemy!II JASON
Burza nabrzmiała do mocy miniaturowego huraganu. Lejowate chmury pełzły ku zawieszonemu nad przepaścią tarasowi jak macki monstrualnej ośmiornicy.
Uczniowie z krzykiem pognali do budynku. Wiatr porywał zeszyty, kurtki, czapki i plecaki. Jason pośliznął się na szklanej podłodze. Leo stracił równowagę i mało brakowało, by wypadł poza balustradę, ale Jason w ostatniej chwili złapał go za kurtkę i odciągnął.
– Dzięki, stary! – krzyknął Leo.
– Do środka! Do środka! Szybko! – nawoływał trener Hedge.
Piper i Dylan przytrzymywali drzwi, zaganiając wszystkich do środka. Kurtka Piper łopotała na wietrze, włosy przesłoniły twarz. Jason pomyślał, że musi być jej strasznie zimno, ale wyglądała na opanowaną, uspokajając i zachęcając do wysiłku wystraszonych nastolatków.
Jason, Leo i trener Hedge biegli ku nim, ale przypominało to raczej bieg po ruchomej wydmie. Wiatr raz po raz spychał ich do tyłu.
Dylan i Piper zdołali wepchnąć do środka jeszcze jedną dziewczynę, po czym szklane drzwi wyśliznęły im się z rąk, zatrzaskując się z hukiem. Piper szarpnęła za uchwyty, a uczniowie, którzy byli już w środku, naparli na drzwi, ale one ani drgnęły.
– Dylan, pomóż! – krzyknęła Piper.
Dylan stał nieruchomo, z głupawym uśmiechem na twarzy. Jego klubowa koszulka łopotała na wietrze. Wyglądał, jakby ta wściekła burza nagle sprawiła mu radość.
– Przykro mi, Piper – powiedział. – Skończyłem z pomaganiem.
Zamachnął się i Piper poleciała do tyłu, uderzając plecami w drzwi, po których osunęła się na szklaną posadzkę.
– Piper!
Jason rzucił się do przodu, ale wiatr był silniejszy, a Hedge pociągnął go do tyłu.
– Puść mnie, trenerze! Ja muszę!
– Jason, Leo, zostańcie tutaj – rozkazał trener. – To moja walka. Powinienem się domyślić, że to jest nasz potwór.
– Co?! – zdumiał się Leo. Arkusz do ćwiczeń chlasnął go w twarz, ale odrzucił go machnięciem ręki. – Jaki potwór?
Wiatr zdmuchnął trenerowi czapkę z głowy. Spomiędzy kędzierzawych włosów wystawały dwa guzy, podobne do tych, które wyrastają bohaterom kreskówek, gdy ktoś uderzy ich w głowę. Uniósł swoją pałkę – ale teraz nie był to już zwykły kij bejsbolowy. W niepojęty sposób zmienił się w byle jak ociosaną maczugę z kawałka konara, ze sterczącymi gałązkami i liśćmi.
Dylan wyszczerzył do niego zęby w uśmiechu psychopaty.
– Daj spokój, trenerze. Pozwól temu chłopakowi mnie zaatakować! Ty jesteś już na to za stary. Czyż nie dlatego odesłali cię na emeryturę do tej głupiej szkoły? Byłem w twojej drużynie przez cały sezon, a ty się nie połapałeś. Tracisz węch, dziadku.
Trener wydał z siebie wściekły okrzyk przypominający zwierzęce beczenie.
– Doczekałeś się, misiaczku – warknął. – Już po tobie.
– Myślisz, że uda ci się obronić trójkę mieszańców naraz, staruszku? – zaśmiał się Dylan. – Powodzenia.
Wymierzył palcem w Leona, wokół którego nagle zmaterializowała się lejowata chmura. Chłopak został porwany w powietrze i zrzucony ze szklanego tarasu. Udało mu się przekręcić w locie i uderzył bokiem w ścianę wąwozu. Ześliznął się po niej, rozpaczliwie szukając dłońmi jakiegoś punktu zaczepienia. Wreszcie udało mu się uchwycić wąskiego występu skalnego, jakieś piętnaście metrów poniżej tarasu, gdzie zawisł na końcach palców.
– Pomocy! – krzyknął. – Jakąś linę! Może bungee! Cokolwiek!
Trener Hedge zaklął i rzucił maczugę Jasonowi.
– Nie wiem, kim jesteś, młody, ale mam nadzieję, że jesteś dobry. Zajmij się tym czymś – wskazał kciukiem na Dylana – a ja pójdę po Leona.
– Niby jak? Pofruniesz tam?
– Nie. Pójdę.
Zrzucił buty i Jasona zatkało. Trener nie miał stóp. Miał kopytka – kozie kopytka. Co oznaczało, że te guzy na jego głowie nie były wcale guzami. Były rogami.
– Jesteś... faunem – wybełkotał.
– Satyrem! Fauny są w Rzymie. Ale o tym pogadamy później.
Przeskoczył przez balustradę i po chwili uderzył kopytami w skalną ścianę. Z niesamowitą zręcznością opuszczał się po niej w dół, bezbłędnie wyszukując szczeliny i występy wielkości znaczków pocztowych, uchylając się przy tym przed uderzeniami wiatru, które starały się zwalić go w przepaść.
– Ale sprytne, co? – Dylan zwrócił się w stronę Jasona. – Teraz twoja kolej, chłoptasiu.
Jason odrzucił maczugę, która wydała mu się bezużyteczna w takim wietrze, ale maczuga śmignęła prosto w Dylana, skręcając gwałtownie, gdy próbował się przed nią uchylić. Trafiła go w głowę z taką siłą, że upadł na kolana.
Piper nie była tak oszołomiona, jak się z początku wydawało. Jej palce zacisnęły się na maczudze, która potoczyła się ku niej, ale zanim zdołała jej użyć, Dylan wstał. Krew – złota krew – ciekła mu z czoła.
– Niezły początek, chłopaczku. – Obrzucił Jasona wściekłym spojrzeniem. – Ale będziesz się musiał bardziej postarać.
Taras zadygotał. W szklanej płycie pojawiły się rysy. Zamknięci w muzeum uczniowie przestali łomotać w drzwi. Cofnęli się, z przerażeniem obserwując tę scenę.
Ciało Dylana rozpłynęło się w dym, jakby rozkleiły się molekuły, z których było zbudowane. Wciąż miał tę samą twarz, ten sam olśniewający uśmiech, ale cały był teraz kłębiącym się czarnym waporem, w którym połyskiwały jego oczy jak elektryczne iskry w burzowej chmurze. Rozwinął czarne skrzydła i wzniósł się ponad taras. „Gdyby aniołowie mogli być źli” – pomyślał Jason – „to wyglądaliby właśnie tak”.
– Jesteś ventusem – powiedział, chociaż nie miał pojęcia, skąd zna to słowo. – Duchem burzy.
Śmiech Dylana zabrzmiał jak tornado zrywające dach z domu.
– Rad jestem, że się doczekałem, półbogu. Leona i Piper znałem od dawna. Mogłem ich zabić w każdej chwili, ale moja pani powiedziała mi, że przyjdzie ktoś trzeci, ktoś wyjątkowy. Szczodrze mnie wynagrodzi za twoją śmierć!
Dwie nowe lejowate chmurki spłynęły po bokach Dylana i zamieniły się w ventusy – widmowych młodzieńców z dymnymi skrzydłami i roziskrzonymi oczami.
Piper nie podnosiła się, udając oszołomienie, ale wciąż ściskała w ręku maczugę. Twarz miała bladą, lecz kiedy spojrzała twardo na Jasona, natychmiast zrozumiał wiadomość: „Ściągnij ich uwagę na siebie. Ja zaatakuję ich od tyłu”.
Śliczna, sprytna i ostra. Jason poczuł żal, że nie pamięta nic z tych czasów, gdy była jego dziewczyną.
Zacisnął pięści, gotów do ataku, ale nie zdążył zadać ciosu.
Dylan uniósł rękę, pomiędzy jego palcami zamigotały łuki elektryczności. Dłoń trafiła Jasona prosto w pierś.
Łuup! Jason padł na plecy rażony gromem. W ustach poczuł smak przypalonej aluminiowej folii. Uniósł głowę i zobaczył, że z jego ubrania bucha dym. Piorun przebiegł przez całe ciało i zerwał mu lewy but z nogi. Palce stopy poczerniały od sadzy.
Duchy burzy zawyły śmiechem. Wiatr ryczał gniewnie. Piper krzyczała, ale te odgłosy brzmiały jakby z oddali.
Kątem oka zobaczył, jak trener Hedge wspina się po stromej ścianie, niosąc na plecach Leona. Piper stała, rozpaczliwie wymachując maczugą, aby obronić się przed dwoma duchami burzy, ale one po prostu się z nią bawiły. Maczuga przenikała przez nie, jakby były bezcielesne. A nad nim zawisł Dylan, mroczne, skrzydlate tornado z oczami.
– Dosyć – wychrypiał Jason.
Z trudem dźwignął się na nogi, nie wiedząc, kogo bardziej tym zaskoczył: siebie czy te kłębiaste duchy.
– Wciąż żyjesz? – zdziwił się Dylan. – Mocy było dość, by zabić dwudziestu ludzi!
– Teraz moja kolej – wycedził przez zęby Jason.
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął złotą monetę. Poddał się instynktowi, podrzucając ją w powietrze, jakby robił to wcześniej setki razy. Złapał ją w dłoń i nagle zamieniła się w miecz – zabójczą broń o klindze ostrej jak brzytwa po obu stronach. Pofałdowana rękojeść idealnie pasowała do jego palców, a wszystkie części miecza – głowica, uchwyt i klinga – były złote.
Dylan warknął gniewnie i cofnął się. Spojrzał na swoich dwóch towarzyszy i ryknął:
– No co! Zabijcie go!
Duchów burzy najwyraźniej nie ucieszył ten rozkaz, ale posłusznie rzuciły się na Jasona, strzelając iskrami z rozczapierzonych szponów.
Jason ciął na odlew pierwszego z nich. Klinga przeszła gładko i dymny kształt rozpłynął się w powietrzu. Drugi duch miotnął piorunem, ale miecz pochłonął elektryczność. Jason natarł na niego – jedno szybkie pchnięcie i duch rozpłynął się, pozostawiając na szkle smugę złotego pyłu.
Dylan zawył z wściekłości. Spojrzał w dół, jakby oczekiwał, że jego towarzysze odzyskają dawną postać, ale wiatr już rozwiał złoty pył.
– Niemożliwe! Kim jesteś, mieszańcu?!
Piper była tak zdumiona, że maczuga wypadła jej z ręki.
– Jason, jak...
W tym momencie trener Hedge wskoczył na taras i zrzucił z siebie Leona jak worek mąki.
– Duchy, idę po was! – ryknął, napinając muskuły swoich krótkich ramion.
Rozejrzał się i dopiero teraz spostrzegł, że ma przed sobą tylko Dylana.
– A niech cię szlag, chłopcze! – warknął do Jasona. – Nie mogłeś mi choć jednego zostawić? Kocham wyzwania!
Leo wstał, ciężko dysząc. Wyglądał na bardzo upokorzonego. Z palców ciekła mu krew.
– Ej, trenerze Superkoźle, czy kim tam jesteś – dopiero co spadłem do Cholernie Wielkiego Kanionu, a ty prosisz się o więcej wyzwań?!
Dylan powarkiwał gniewnie, ale Jason zobaczył strach w jego oczach.
– Nie macie pojęcia, ilu wrogów zbudziliście, mieszańcy – syknął. – Moja pani zniszczy wszystkich półbogów. W tej wojnie nie możecie zwyciężyć.
Burza rozgorzała na dobre. W szklanej tafli pojawiły się nowe rysy. Lunął rzęsisty deszcz i Jason musiał przykucnąć, aby zachować równowagę.
W ciemnych chmurach nad ich głowami pojawił się otwór – wirujący lej czerni i srebra.
– Moja pani wzywa mnie do siebie! – krzyknął Dylan z mściwym uśmiechem. – A was, herosi, zabiorę ze sobą!
Natarł na Jasona, ale Piper rzuciła się na kłębiastą postać od tyłu. Choć duch był z dymu, w jakiś sposób udało jej się go złapać i oboje sczepili się, walcząc zaciekle. Leo, Jason i trener skoczyli, aby jej pomóc, ale Dylan ryknął wściekle i wystrzelił świetlistą strugę, która zwaliła ich z nóg. Jason wypuścił z ręki miecz, który poleciał ślizgiem po szklanej posadzce. Leo, upadając, uderzył tyłem głowy w podłogę, jęknął i przeturlał się na bok, oszołomiony. Piper ucierpiała najbardziej, bo spadła z pleców Dylana, uderzyła całym ciałem w balustradę, przewaliła się przez nią i zawisła na jednej ręce nad przepaścią.
Jason ruszył ku niej, ale Dylan ryknął:
– Zadowolę się nim!
Chwycił Leona za ramię i zaczął się unosić, wlokąc go za sobą. Wściekły podmuch wiatru pociągnął go w górę jak odkurzacz.
– Niech mi ktoś pomoże! – zawołała Piper. – Ratunku!
I spadła w przepaść, wrzeszcząc ze strachu.
– Jasonie, skacz! – ryknął Hedge. – Ratuj ją!
I zaczął zadawać Dylanowi potężne kickbokserskie ciosy, wyrzucając przed siebie raz za razem obie nogi. Leo upadł na szklaną posadzkę, ale duch zdołał pochwycić rękę trenera. Hedge próbował najpierw uderzyć go bykiem, potem kopnął go i nazwał misiaczkiem. Obaj wznieśli się w powietrze, nabierając szybkości. Trener ryknął z góry po raz ostatni:
– Ratuj ją! Ja go trzymam!
A potem satyr i duch burzy pomknęli spiralą ku niebu i zniknęli w chmurach.
„Ratuj ją?” – pomyślał Jason. – „Przecież jej już nie ma!”
Ale znowu zwyciężył w nim instynkt. Podbiegł do balustrady, myśląc: „zwariowałem”, i skoczył w przepaść.
Jason nie miał lęku wysokości. Miał zwykły lęk przed runięciem z wysokości stu pięćdziesięciu metrów i roztrzaskaniem się o dno kanionu. Pomyślał, że to będzie jego jedyny w życiu wyczyn: umrze razem z Piper. Przycisnął ręce do boków i spadał głową w dół. Ściana kanionu przemykała obok niego jak przesuwany z dużą szybkością film na taśmie wideo. Twarz piekła go, jakby ją obdzierano ze skóry.
W okamgnieniu zrównał się z Piper, która spadała, wymachując rozpaczliwie rękami. Złapał ją wpół i zamknął oczy, czekając na śmierć. Dziewczyna krzyczała. Wiatr gwizdał mu w uszach. Zastanawiał się, jak to jest, kiedy się umiera. Chyba nie jest przyjemnie. Żeby to się nigdy nie skończyło, żeby nigdy nie dolecieć na samo dno...
Nagle wiatr ucichł. Krzyk Piper zamienił się w zduszony oddech. Jason pomyślał, że chyba już umarli, ale przecież nie poczuł żadnego uderzenia.
– J-J-Jason... – wystękała Piper.
Otworzył oczy. Już nie spadali. Unosili się swobodnie w powietrzu, jakieś trzydzieści metrów ponad rzeką.
Ścisnął mocniej dziewczynę, która obróciła się tak, że teraz i ona go obejmowała. Jej twarz była bardzo blisko. Jej serce biło tak mocno, że czuł je przez ubranie. Jej oddech pachniał cynamonem.
– Jak to zrobiłeś... – wyszeptała.
– Nic nie zrobiłem. Przecież bym wiedział, że potrafię latać...
A potem pomyślał: „Nie wiem nawet, kim jestem”.
Wyobraził sobie, że unoszą się w górę. Piper krzyknęła, kiedy poderwało ich o pół metra. Jason uznał, że chyba nie unoszą się już swobodnie. Od spodu czuł ucisk na stopy, jakby balansowali nad gejzerem.
– Powietrze nas podtrzymuje – powiedział.
– To powiedz mu, żeby nas podtrzymało trochę mocniej. Wynośmy się stąd!
Jason spojrzał w dół. Najprościej byłoby opaść łagodnie na dno kanionu. Potem spojrzał w górę. Deszcz ustał. Chmury nie wyglądały już tak groźnie, ale wciąż przecinały je błyskawice, po których natychmiast przetaczały się grzmoty. Nie miał pewności, czy na dobre pozbyli się duchów burzy. Nie miał pojęcia, co się stało z trenerem Hedge’em. A na szklanym tarasie pozostał półżywy Leo.
– Musimy im jakoś pomóc – powiedziała Piper, jakby czytała w jego myślach. – Czy możesz...
– Spróbujmy... – Pomyślał: „w górę” i w tej samej chwili wystrzelili w górę.
Odkrycie, że potrafi ujeżdżać wiatr, uznałby za niesamowite w innych okolicznościach, ale teraz był zbyt wstrząśnięty tym, co się do tej pory wydarzyło. Gdy tylko wylądowali na tarasie, podbiegli do Leona.
Piper przewróciła go na plecy. Jęknął. Jego wojskowa kurtka była przesiąknięta deszczem. Kędzierzawe włosy złocił pył, po którym się potoczył. Ale żył.
– Głupi... wstrętny... cap – wymamrotał.
– Co się z nim stało? – zapytała Piper.
Leo wskazał na niebo.
– Nie wrócił stamtąd. Błagam was, tylko mi nie mówcie, że uratował mi życie.
– Dwukrotnie – powiedział Jason.
Leo jęknął jeszcze głośniej.
– Co się stało? Ten koleś tornado... Złoty miecz... Rąbnąłem w coś głową. Coś jeszcze? Mam halucynacje, tak?
Jason przypomniał sobie o mieczu. Przeszedł parę kroków i podniósł go. Klinga była idealnie wyważona. Ponownie ulegając instynktowi, podrzucił miecz. W powietrzu zamienił się on z powrotem w monetę, która opadła mu na dłoń.
– No tak... – mruknął Leo. – Naprawdę mam halucynacje.
Piper zadrżała z zimna. Ona też była cała przemoczona.
– Jasonie, te stwory...
– Ventusy. Duchy burzy.
– Dobra. Ale zachowywałeś się tak, jakbyś już je kiedyś spotkał. Kim ty jesteś?
Pokręcił głową.
– Wciąż próbuję wam to powiedzieć. Nie wiem.
Burza ucichła. Reszta uczniów Szkoły Dziczy gapiła się przez oszklone drzwi. Ochroniarze dłubali przy zamku, ale bez widocznych rezultatów.
– Trener Hedge powiedział, że musi ochraniać trzy osoby – przypomniał sobie Jason. – Chyba nas miał na myśli.
– A to coś, w co zamienił się Dylan... – Piper znowu się wzdrygnęła. – Boże, nie mogę uwierzyć, że mnie rąbnął. Nazwał nas... zaraz... półbogami, tak?
Leo leżał, wpatrując się w niebo, jakby nie miał ochoty wstać.
– Nie wiem, o co chodzi z tymi połówkami – powiedział – ale czuję się prawie rozpołowiony. A wy czujecie się bosko?
Rozległ się suchy trzask, jakby łamanych gałązek, i rysy w szklanej płycie zaczęły się poszerzać.
– Musimy stąd wiać – powiedział Jason. – Może gdybyśmy...
– Oookej – przerwał mu Leo. – Popatrz w górę i powiedz mi, czy widzisz latające konie.
W pierwszej chwili Jason pomyślał, że Leo naprawdę uderzył się zbyt mocno w głowę. Potem ujrzał ciemny kształt nadlatujący od wschodu – zbyt wolny jak na samolot i zbyt duży jak na ptaka. Po chwili dostrzegł parę skrzydlatych zwierząt – szarych, o czterech nogach, bardzo podobnych do koni – tyle że rozpiętość ich skrzydeł mogła wynosić z sześć metrów. I ciągnęły jaskrawo pomalowaną skrzynię z dwoma kołami: rydwan.
– Posiłki. Hedge powiedział mi, że przybędzie po nas oddział ekstrakcyjny.
– Oddział ekstrakcyjny? – Leo dźwignął się na nogi. – Chcą nas zabrać do dentysty?
– I dokąd mają nas ekstrahować? – zapytała Piper.
Rydwan wylądował na końcu balkonu. Latające konie złożyły skrzydła i ruszyły ku nim nerwowym truchtem, jakby wyczuwały, że szklana tafla może w każdej chwili pęknąć. W rydwanie stała wysoka dziewczyna o blond włosach, chyba nieco starsza od Jasona, i tęgi osiłek z ogoloną głową i twarzą przywodzącą na myśl stosik cegieł. Oboje byli ubrani w dżinsy i pomarańczowe koszulki, a na plecach mieli zawieszone tarcze. Dziewczyna zeskoczyła z rydwanu, zanim się zatrzymał. Wyciągnęła nóż i podbiegła do nich, a osiłek ściągnął lejce.
– Gdzie on jest? – zapytała dziewczyna. W jej szarych oczach płonął niepokój.
– Kto gdzie jest? – zapytał Jason.
Zmarszczyła brwi, jakby ta odpowiedź ją zirytowała. Potem zwróciła się do Leona i Piper.
– Co z Gleesonem? Gdzie jest wasz opiekun, Gleeson Hedge?
A więc trener miał na imię Gleeson? Jason parsknąłby śmiechem, gdyby to przedpołudnie nie było tak dziwaczne i przerażające. Gleeson Hedge: trener futbolu, satyr, obrońca półbogów. Dlaczego nie?
Leo odchrząknął.
– Porwały go takie... małe trąby powietrzne.
– Ventusy – powiedział Jason. – Duchy burzy.
Jasnowłosa dziewczyna uniosła brwi.
– Masz na myśli anemoi thuellai? To po grecku. Kim jesteś i co tu się wydarzyło?
Jason starał się jak mógł, żeby wszystko jej wyjaśnić, choć z trudem znosił przenikliwe spojrzenie jej szarych oczu. Kiedy był w połowie opowieści, podszedł ten napakowany chłopak. Stanął obok dziewczyny, skrzyżowawszy ręce na piersiach i mierząc ich gniewnym wzrokiem. Na ramieniu miał wytatuowaną tęczę, co było dość niezwykłe.
Jasnowłosa dziewczyna nie była usatysfakcjonowana opowieścią Jasona.
– Nie, nie, nie! Powiedziała mi, że on tu będzie. Powiedziała, że jak tu przybędę, znajdę odpowiedź.
– Annabeth – odezwał się łysy osiłek. – Zobacz. – Wskazał na stopy Jasona.
Jason dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że wciąż nie ma lewego buta, zerwanego przez piorun. Goła stopa nie bolała, ale wyglądała jak osmalony w ognisku klocek.
– Facet w jednym bucie – powiedział łysy osiłek. – No i masz swoją odpowiedź.
– Nie, Butch – upierała się dziewczyna. – To niemożliwe. Wyprowadzili mnie w pole. – Spojrzała na niebo takim wzrokiem, jakby zrobiło coś złego. – Czego chcecie?! – zawołała. – Co z nim zrobiliście?
Szklany taras zadygotał, a konie zarżały wymownie.
– Annabeth – powiedział Butch – musimy stąd pryskać. Zabierzmy ich do obozu, tam ustalimy, co i jak. Te duchy burzy mogą wrócić.
Dąsała się jeszcze przez chwilę.
– Dobra – powiedziała w końcu, patrząc na Jasona z odrazą. – Ustalimy to później.
Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała w stronę rydwanu.
Piper pokręciła głową.
– O co jej chodzi? Co to wszystko znaczy?
– No właśnie – mruknął Leo.
– Musimy was stąd zabrać – powiedział Butch. – Wyjaśnię wam wszystko po drodze.
– Nigdzie się stąd nie ruszę. W każdym razie nie z nią. – Jason wskazał na blondynkę. – Wygląda, jakby chciała mnie zamordować.
Butch zawahał się.
– Annabeth jest w porządku. Odpuść jej. Miała wizję, kazano jej tu przybyć i odnaleźć faceta w jednym bucie. To miała być odpowiedź na jej problem.
– Jaki problem? – zapytała Piper.
– Szuka jednego kolesia z naszego obozu, który wsiąkł gdzieś trzy dni temu. Świruje z niepokoju. Miała nadzieję, że tu go odnajdzie.
– Kogo szuka? – spytał Jason.
– Swojego chłopaka. Nazywa się Percy Jackson.
Jason miał parszywy dzień. I to od samego początku, jeszcze zanim został porażony piorunem.
Obudził się na tylnym siedzeniu szkolnego autobusu, trzymając za rękę nieznajomą dziewczynę. To akurat nie było najgorsze, bo dziewczyna była całkiem do rzeczy, tyle że nie miał pojęcia, kim ona jest i co on sam robi w tym autobusie. Wyprostował się i przecierał oczy, próbując zebrać myśli.
Na miejscach przed nim siedziało w niedbałych pozach ze trzydzieści osób: chłopaków i dziewczyn. Słuchali iPodów, rozmawiali albo spali. Wszyscy wyglądali na jego rówieśników, czyli mogli mieć po piętnaście... szesnaście... „Zaraz, ale ile ja właściwie mam lat?” – pomyślał z przerażeniem. Nie wiedział.
Autobus toczył się z hałasem po wyboistej drodze. Za oknami, pod niebieskim niebem rozciągała się pustynia. Jednego Jason był pewny: nie mieszka na żadnej pustyni. Próbował sobie przypomnieć... ostatnią rzecz, jaką zapamiętał.
Dziewczyna ścisnęła mu rękę.
– Jason, dobrze się czujesz?
Miała na sobie spłowiałe dżinsy, turystyczne buty i polarową bluzę do snowboardu. Jej czekoladowe włosy przycięte były nierówno, a po bokach zaplecione w cienkie warkoczyki. Nie była umalowana, jakby nie chciała zwracać na siebie uwagi – co było raczej niemożliwe, biorąc pod uwagę jej nieprzeciętną urodę. Kolor jej oczu zmieniał się jak w kalejdoskopie: raz były brązowe, to znowu niebieskie albo zielone.
Jason uwolnił rękę z jej uścisku.
– Mm... nie...
Z przodu autobusu zagrzmiał głos nauczyciela:
– Hej, misiaczki, a teraz posłuchajcie!
Nie ulegało wątpliwości, że facet jest trenerem. Bejsbolówkę wcisnął na głowę tak głęboko, że widać spod niej było tylko paciorkowate oczy. Miał rzadką kozią bródkę i skwaszoną twarz, jakby przed chwilą zjadł coś spleśniałego. Pod pomarańczową koszulką polo prężyły się muskularne ramiona i wypukła pierś. Nylonowe spodenki treningowe i adidasy były nieskazitelnie białe. Z szyi zwieszał mu się gwizdek, a do pasa miał przytroczony megafon. Budziłby respekt, gdyby nie to, że miał zaledwie półtora metra wzrostu. Kiedy stanął w przejściu między rzędami siedzeń, jeden z uczniów zawołał:
– Niech pan wstanie, panie Hedge!
– Słyszałem to! – ryknął trener, przeszukując wzrokiem autobus.
A po chwili utkwił spojrzenie w Jasonie i zmarszczył brwi.
Jasonowi ciarki przebiegły po plecach. Był pewny, że trener widzi go po raz pierwszy w życiu i zaraz zapyta, co on tu robi, a było to pytanie, na które sam nie znał odpowiedzi.
Ale trener Hedge przestał się w niego wpatrywać i odchrząknął.
– Za pięć minut będziemy na miejscu! Trzymajcie się swoich partnerów. Nie pogubcie kartek z ćwiczeniami. A jeśli któryś z was, misiaczki, sprawi mi kłopot, osobiście wywalę go na zbity pysk i odeślę do szkoły. O tak!
Wziął do ręki bejsbolowy kij i zamachnął się nim jak pałkarz.
Jason spojrzał na siedzącą obok niego dziewczynę.
– Wolno mu się tak do nas odzywać?
Wzruszyła ramionami.
– Zawsze taki jest. To Szkoła Dziczy. „Tu dzieciaki są zwierzętami”.
Powiedziała to takim tonem, jakby powtarzała dobrze znany dowcip.
– To jakaś pomyłka – powiedział Jason. – Mnie tu w ogóle nie powinno być.
Siedzący przed nim chłopak odwrócił się i parsknął śmiechem.
– No jasne, Jason. Nas wszystkich w to tylko wrobiono! Ja sześć razy nie uciekłem. Piper nie ukradła bmw.
Dziewczyna zarumieniła się.
– Wcale nie ukradłam tego auta, Leo!
– Och, zapomniałem, Piper. Zaraz, jaki kit im wstawiałaś? Że namówiłaś dilera, żeby ci je pożyczył? – Uniósł brwi, patrząc na Jasona, jakby chciał powiedzieć: „Możesz w to uwierzyć?”.
Leo wyglądał jak elf z orszaku latynoskiego Świętego Mikołaja. Miał kędzierzawe czarne włosy, spiczaste uszy, wesołą, dziecinną twarz i łobuzerski uśmiech, który ostrzegał, że nie można go zostawiać samego w pobliżu zapałek i ostrych przedmiotów. Jego długie, zwinne palce nieustannie się poruszały – bębniły po ławce, gładziły włosy za uszami, skubały guziki wyświechtanej kurtki wojskowej. Albo był nadpobudliwy od urodzenia, albo naładowany cukrem i kofeiną w takiej dawce, jaka bawołu przyprawiłaby o atak serca.
– Mniejsza z tym – powiedział Leo. – Masz formularz ćwiczeń? Bo ja swój już dawno zużyłem na kulki z papieru. Czemu się na mnie gapisz? Znowu ktoś mi domalował wąsy?
– Ja ciebie nie znam – burknął Jason. Leo wyszczerzył do niego zęby.
– Jasne. Nie jestem twoim najlepszym kumplem. Jestem jego złym klonem.
– Leo Valdez! – ryknął trener Hedge z przodu autobusu. – Masz jakiś problem?
Leo mrugnął do Jasona.
– Zaraz będzie niezły ubaw. – Odwrócił się do przodu i zawołał: – Przepraszam, panie trenerze! Mam taki problem, że źle pana słyszę. Mógłby pan użyć megafonu?
Trener Hedge odchrząknął z satysfakcją, jakby ta prośba go ucieszyła. Sięgnął po megafon przyczepiony do spodenek i kontynuował przemowę, ale z megafonu rozbrzmiał głos Dartha Vadera. Uczniowie wybuchnęli śmiechem. Trener umilkł na chwilę, po czym znowu coś powiedział, ale tym razem megafon ryknął:
– Krowa mówi: muuu!
Uczniowie wrzasnęli z uciechy. Trener cisnął megafon na bok.
– Valdez!
Piper zdusiła śmiech.
– O rany, Leo, jak to zrobiłeś?
Leo wyciągnął z rękawa maleńki śrubokręt.
– Stać mnie na więcej – mruknął.
– Słuchajcie – odezwał się Jason – mówię poważnie. Co ja tutaj robię? Dokąd jedziemy?
Piper zmarszczyła brwi.
– Jason, żartujesz, tak?
– Nie! Nie mam pojęcia...
– No jasne, on sobie robi jaja – stwierdził Leo. – Odgrywa się na mnie za ten krem do golenia na galaretce.
Jason wytrzeszczył na niego oczy.
– Nie, myślę, że on naprawdę nie żartuje – powiedziała Piper i znowu chwyciła go za rękę, ale natychmiast uwolnił się z jej uścisku.
– Przepraszam... Ja nie... nie...
– Znakomicie! – ryknął trener Hedge z przodu autobusu. – Ostatnie rzędy właśnie zgłosiły się na ochotnika do sprzątania po lunchu!
Reszta uczniów powitała to wiwatami.
– No nie, to już skandal – mruknął Leo.
Ale Piper nie spuszczała wzroku z Jasona, jakby nie mogła się zdecydować, czy ma się obrazić, czy martwić.
– Słuchaj, może uderzyłeś się w głowę? – zapytała. – Naprawdę nie wiesz, kim jesteśmy?
Jason wzruszył ramionami.
– Gorzej. Nie wiem, kim ja jestem.
Autobus zatrzymał się przed wielkim, otynkowanym na czerwono budynkiem, przywodzącym na myśl muzeum wyrastające z nicości. „Może to właśnie jest to” – pomyślał Jason. – „Narodowe Muzeum Nicości”. Zimny wiatr przewalał się przez pustynię. Do tej pory chłopak nie zwrócił uwagi na to, co ma na sobie, ale na zewnątrz poczuł chłód, więc sprawdził: dżinsy, adidasy, fioletowa koszulka i cienka wiatrówka.
– A teraz krótki, intensywny kurs dla dotkniętych amnezją – powiedział Leo tonem, który wzbudził w Jasonie podejrzenie, że ten „kurs” niczego mu nie wyjaśni.
– To jest „Szkoła Dziczy” – Leo zrobił palcami cudzysłowy w powietrzu – co oznacza, że jesteśmy „młodocianymi przestępcami”. Członkowie twojej rodziny albo sądu, albo jakiegoś innego gremium uznali, że sprawiasz zbyt wiele kłopotów, więc wyprawili cię do tego milutkiego kicia... o, przepraszam, do „szkoły z internatem”... w jakimś zadupiu w Nevadzie, gdzie nabywasz bardzo pożytecznych umiejętności, takich jak bieganie po dziesięć mil dziennie przez kaktusy albo wyplatanie wianków ze stokrotek! W nagrodę za dobre wyniki trener Hedge zabiera nas na „edukacyjne” wyprawy terenowe, podczas których dba o należyty porządek, używając swojego kija bejsbolowego. No co, teraz już sobie wszystko przypomniałeś?
– Nie.
Jason z niepokojem spojrzał na resztę uczniów: ze dwudziestu chłopaków i z dziesięć dziewczyn. Nikt nie wyglądał na zatwardziałego kryminalistę, więc zaczął się zastanawiać, co takiego mogli zrobić, żeby dostać się do szkoły dla młodocianych przestępców, i dlaczego on sam znalazł się w ich gronie.
Leo spojrzał wymownie w niebo.
– Aha, zgrywamy się dalej, tak? No dobra, więc my troje zakumplowaliśmy się w tym semestrze. Trzymamy się razem. Robisz wszystko, co ci powiem, oddajesz mi swoje desery, odwalasz za mnie prace domowe...
– Leo! – warknęła Piper.
– Dobra. To ostatnie możesz wykasować. Ale jesteśmy przyjaciółmi. No, może Piper trochę inaczej, bo przez ostatnie parę tygodni...
– Leo, przestań!
Piper zaczerwieniła się. Jason poczuł, że i on ma wypieki. Przecież powinien pamiętać, że chodzi z taką dziewczyną jak Piper.
– On ma zanik pamięci albo coś w tym rodzaju – oświadczyła Piper. – Trzeba komuś powiedzieć.
Leo skrzywił się.
– Komu? Może trenerowi? Już widzę, jak leczy Jasona, waląc go kijem w łeb.
Trener Hedge stał przed całą grupą, wywrzaskując polecenia i używając gwizdka, aby zaprowadzić porządek, ale raz po raz zerkał na Jasona i marszczył brwi.
– Leo, jemu potrzebna jest pomoc – upierała się Piper. – Może ma wstrząśnienie mózgu albo...
– Hej, Piper!
Jeden z chłopców odłączył się od grupy, która ruszyła ku wejściu do muzeum. Wepchnął się między Jasona i Piper, zwalając Leona z nóg.
– Nie gadaj z tymi pijawkami. Zapomniałaś, że jesteś ze mną w parze?
Miał ciemne włosy przystrzyżone à la Superman, mocną opaleniznę i zęby tak białe, że powinny nosić ostrzegawczy napis: NIE GAP SIĘ W ZĘBY, GROZI TRWAŁĄ ŚLEPOTĄ. Nosił klubową koszulkę drużyny Dallas Cowboys, markowe dżinsy i wysokie buty, a uśmiechał się tak, jakby był darem z nieba dla każdej młodocianej przestępczyni. Jason natychmiast go znienawidził.
– Spadaj, Dylan – warknęła Piper. – Nie prosiłam się, żeby z tobą pracować.
– Och, to się wie! Ale masz dzisiaj szczęście!
Dylan chwycił ją pod rękę i pociągnął ku wejściu do muzeum. Pozostałej dwójce Piper rzuciła przez ramię zrozpaczone spojrzenie.
Leo wstał i otrzepał się.
– Nie znoszę gościa. – Podał Jasonowi ramię, jakby mieli wejść razem, podskakując na jednej nodze. – Jestem Dylan. Jestem super, chcę się z tobą umówić, ale nie wiem jak! Może to ty mnie gdzieś zaprosisz? Ale masz szczęście!
– Leo, jesteś świrem.
– No jasne, wciąż mi to powtarzasz. – Wyszczerzył zęby. – Ale skoro mnie nie pamiętasz, to mogę ci opowiedzieć wszystkie moje stare dowcipy. Idziemy!
Jason pomyślał, że jeśli to jest jego najlepszy przyjaciel, to jego dotychczasowe życie musiało być nieźle pokręcone, ale ruszył za nim do wejścia.
Szli całą grupą przez muzeum, zatrzymując się co jakiś czas, aby wysłuchać wykładu trenera Hedge’a mówiącego przez megafon, który zmieniał mu głos na głęboki bas Mrocznego Lorda Sithów albo wywrzaskiwał bezsensowne zdania, na przykład: „Świnia mówi: chrum”.
Leo bez przerwy wyciągał z kieszeni wojskowej kurtki orzechy, śrubki i spiralki do czyszczenia fajek i składał to wszystko razem, jakby odczuwał przymus robienia czegoś z rękami.
Jason był zbyt rozkojarzony, aby zwracać uwagę na ekspozycje, ale dotarło do niego, że chodzi o Wielki Kanion i obyczaje plemienia Hualapai, do którego należy muzeum.
Kilka rozchichotanych dziewczyn wciąż zerkało na Piper i Dylana. Jason domyślił się, że tworzą popularną paczkę. Miały na sobie obcisłe dżinsy i różowe topy, a na twarzach tyle makijażu, że wystarczyłoby go dla wszystkich na balangę z okazji Halloween.
– Hej, Piper – odezwała się jedna z nich – czy to twoje plemię zarządza tym muzeum? Wchodzisz tu za friko, jak odwalisz taniec deszczu?
Reszta dziewczyn zaśmiała się głośno. Nawet ten jej rzekomy partner, Dylan, zdobył się na uśmiech. Piper miała dłonie ukryte w rękawach bluzy, ale Jason czuł, że są zaciśnięte w pięści.
– Mój tata należy do plemienia Czirokezów – powiedziała. – Nie do Hualapai. Oczywiście, Isabel, trzeba mieć choć kilka komórek w mózgu, żeby załapać różnicę.
Isabel wytrzeszczyła oczy, udając zaskoczenie, co nadało jej wygląd sowy w pełnym makijażu.
– Och, wybacz! To w takim razie mama była z tego plemienia, tak? No tak, ale ty przecież nigdy nie znałaś swojej mamusi.
Piper rzuciła się na nią, ale zanim doszło do bójki, trener Hedge warknął:
– Ej, tam z tyłu! Dosyć tego! Dajcie dobry przykład, bo sięgnę po moją pałę!
Grupa powlokła się do następnej ekspozycji, ale wymalowane dziewczyny wciąż zaczepiały Piper.
– Fajnie jest wrócić do rezerwatu, co? – zapytała jedna słodkim głosem.
– Pewnie tatuś był zbyt często pijany, żeby pracować – dodała inna z udawanym współczuciem. – To dlatego została kleptomanką.
Piper ignorowała je, ale Jason gotów był im przyłożyć. Może i nie pamiętał Piper, a nawet tego, kim sam jest, ale wiedział, że nie znosi szkolnych tyranów.
Leo złapał go za ramię.
– Spoko. Piper nie lubi, jak wdajemy się w bójki. A poza tym gdyby te dziewczyny dowiedziały się, kim jest jej ojciec, padłyby przed nią plackiem, zawodząc: „Ale jesteśmy głupie!”.
– Dlaczego? Kim on jest?
Leo parsknął śmiechem.
– Chyba żartujesz! Naprawdę nie pamiętasz, że ojciec twojej dziewczyny...
– Słuchaj, bardzo żałuję, ale nawet jej nie pamiętam, a co dopiero jej ojca.
Leo zagwizdał.
– Widzę, że musimy pogadać, kiedy wrócimy do sypialni.
Doszli do końca sali wystawowej, gdzie wielkie szklane drzwi prowadziły na taras.
– No dobra, misiaczki – rozległ się głos trenera Hedge’a. – Zaraz zobaczycie Wielki Kanion. Postarajcie się go nie rozwalić. Taras widokowy wytrzymuje wagę siedemdziesięciu odrzutowców, więc możecie się czuć bezpieczni. Tylko nie popychajcie tam jeden drugiego, bo jak ktoś spadnie, będę miał trochę papierkowej roboty.
Otworzył drzwi i wszyscy wyszli na zewnątrz. Przed nimi rozciągał się Wielki Kanion – prawdziwy Wielki Kanion. Poza krawędź stromego urwiska wybiegał długi, półkolisty taras ze szkła, tak że widać było, co jest pod spodem.
– O kurczę – mruknął Leo. – Ale ekstra...
Jason musiał się z nim zgodzić. Mimo zaniku pamięci i poczucia, że znalazł się tu przez przypadek, to, co zobaczyli, wywarło na nim wielkie wrażenie.
Kanion był o wiele głębszy i szerszy, niż wydawał się na zdjęciach. Znajdowali się tak wysoko, że pod stopami widzieli krążące ptaki. Jakieś sto pięćdziesiąt metrów pod nimi po dnie kanionu wiła się rzeka. Kiedy byli w muzeum, napłynęły zwały burzowych chmur, rzucających na klify cienie podobne do złowrogich twarzy. Jak daleko można było sięgnąć wzrokiem, pustynię znaczyły czerwone i szare żyły wąwozów. „Jakby jakiś szalony bóg powycinał je nożem” – pomyślał Jason.
Przeszył go ostry ból rodzący się w głębi czaszki, za oczami. Szalony bóg... Skąd mu to przyszło do głowy? Poczuł, że jest blisko czegoś bardzo ważnego... czegoś znajomego. I miał nieodparte poczucie, że coś mu grozi.
– Dobrze się czujesz? – zapytał Leo. – Chyba nie zamierzasz rzucić się w dół, co? Bo akurat nie wziąłem kamery.
– Nic mi nie jest – wymamrotał Jason. – Tylko głowa mnie rozbolała.
Ponad ich głowami przetoczył się grzmot. Podmuch zimnego wiatru o mało co nie zwalił go z nóg.
– Groźnie to wygląda. – Leo spojrzał na chmury, mrużąc oczy. – Nad nami burza, a wokoło spokój. Dziwne, nie?
Jason spojrzał w górę. Leo miał rację. Krąg ciemnych chmur zawisł nad szklanym tarasem, ale cała reszta nieba była idealnie czysta. Zrodziło to w nim jakieś złe przeczucie.
– No dobra, misiaczki! – ryknął trener Hedge. Popatrzył na chmury i zmarszczył czoło. – Może trzeba będzie przerwać tę imprezę, więc do roboty! I pamiętajcie: pełnymi zdaniami!
Znowu przetoczył się nad nimi grzmot, a głowę Jasona ponownie przeszył ostry ból. Bezwiednie sięgnął do kieszeni dżinsów i wyciągnął z niej monetę – złoty krążek wielkości półdolarówki, ale grubszy i nierówny. Na jednej stronie wyryty był topór bojowy z podwójnym ostrzem. Na drugiej – męska twarz z wieńcem laurowym na głowie i litery układające się w słowo IVLIVS.
– O kurczę, to złoto? – zapytał Leo. – Ukrywałeś to przede mną!
Jason schował monetę, zastanawiając się, skąd ją ma i dlaczego przeczuwa, że wkrótce będzie mu potrzebna.
– E, nic takiego – odrzekł. – Zwykła moneta.
Leo wzruszył ramionami. Być może jego myśli musiały być w ciągłym ruchu, tak jak ręce.
– Wiesz co? Ciekawe, czy odważysz się tam splunąć. Tam, w dół.
Do ćwiczenia pisemnego niezbyt się przykładali. Jasona za bardzo rozpraszała burza i mieszanka jego własnych uczuć. Poza tym nie miał pojęcia, jak nazwać „trzy warstwy osadowe, które widzi”, albo jak opisać „dwa przykłady erozji”.
Leo nie mógł mu pomóc. Był zbyt zajęty budowaniem helikoptera ze spiralek do czyszczenia fajki.
– Zaraz go wypróbujemy.
Wyrzucił helikopter w powietrze. Jason był pewny, że zabawka natychmiast spadnie, więc zdumiał się, kiedy zrobione ze spiralek skrzydełka zaczęły się obracać. Helikopterek przeleciał przez pół szerokości kanionu, zanim stracił rozpęd i korkociągowym lotem opadł w przepaść.
– Jak to zrobiłeś? – zapytał.
Leo wzruszył ramionami.
– Byłoby fajniej, gdybym miał trochę gumek.
– Słuchaj, Leo, pytam poważnie. Jesteśmy przyjaciółmi?
– Nawet sprawdzonymi.
– Jesteś pewny? Kiedy się poznaliśmy? O czym rozmawialiśmy?
– To było... – Leo zmarszczył czoło. – Nie pamiętam dokładnie. Stary, ja mam ADHD. Nie możesz ode mnie wymagać, żebym pamiętał szczegóły.
– Ale ja ciebie w ogóle nie pamiętam. Nikogo nie pamiętam. A jeśli...
– Jeśli to ty masz rację, a my wszyscy się mylimy? Myślisz, że po prostu dzisiaj rano tu się pojawiłeś, a nam wszystkim przedtem tylko się śniłeś?
Cichy głosik w głowie Jasona powiedział: „Właśnie tak myślę”.
Ale to zakrawało na szaleństwo. Wszyscy traktowali go tu normalnie, jakby od dawna był członkiem ich klasy. Wszyscy – tylko nie trener Hedge.
– Przytrzymaj mi to. – Podał mu kartkę z ćwiczeniami. – Zaraz wrócę.
I zanim Leo zdążył zaprotestować, ruszył przed siebie.
Prócz ich grupy w muzeum nie było nikogo. Może było jeszcze za wcześnie na turystów, a może odstraszyła ich ta dziwna pogoda. Uczniowie Szkoły Dziczy rozproszyli się parami po szklanym tarasie. Większość dokazywała albo rozmawiała. Kilku chłopców rzucało w przepaść centówki. Kilkanaście metrów dalej Piper próbowała wypełnić formularz ćwiczeń, ale jej głupi partner, Dylan, przystawiał się do niej, obejmując ją ramieniem i pokazując w uśmiechu olśniewającą biel swoich zębów. Odpychała go raz po raz, a kiedy zobaczyła Jasona, spojrzała na niego wymownie, jakby chciała powiedzieć: „Zabierz ode mnie tego głupola”.
Jason pokazał jej gestem, żeby chwilę zaczekała. Podszedł do trenera Hedge’a, który stał, wspierając się na swoim kiju bejsbolowym, i obserwował chmury.
– To twoja sprawka? – zapytał Hedge.
Jason cofnął się o krok.
– Co? – zapytał zdumiony, bo zabrzmiało to jak pytanie, czy wywołał burzę.
Trener spojrzał na niego gniewnie; jego małe oczy błyszczały spod daszka czapki.
– Nie pogrywaj ze mną, szczeniaku. Co tutaj robisz i dlaczego przeszkadzasz mi w robocie?
– To znaczy... że pan mnie nie zna? – zapytał Jason. – Nie jestem pana uczniem?
Hedge prychnął.
– Zobaczyłem cię dzisiaj po raz pierwszy w życiu.
Jason poczuł taką ulgę, że z trudem powstrzymał łzy. A więc nie pomieszało mu się w głowie! Znalazł się w niewłaściwym miejscu.
– Proszę mnie zrozumieć, panie profesorze, ale ja naprawdę nie wiem, skąd się tu wziąłem. Po prostu obudziłem się w szkolnym autobusie. Wiem tylko, że nie powinno mnie tu być.
– I tu masz rację. – Hedge zniżył głos, jakby zdradzał mu jakąś tajemnicę. – Musisz mieć jakieś niezłe konszachty z Mgłą, skoro udało ci się sprawić, że te wszystkie dzieciaki myślą, że cię znają. Ale mnie nie nabierzesz. Nie od dziś wyczuwam potwora. Wiedziałem o infiltracji, ale akurat ty nie zalatujesz mi potworem. Ty zalatujesz mieszańcem. Więc... kim jesteś i skąd przybyłeś?
Większość tego, co powiedział trener, była dla Jasona kompletnie niezrozumiała, ale postanowił odpowiedzieć szczerze.
– Nie wiem, kim jestem. Nie mam żadnych wspomnień. Musi mi pan pomóc.
Trener Hedge wpatrywał się w jego twarz, jakby chciał odczytać jego myśli.
– Świetnie – mruknął. – Wygląda na to, że mówisz prawdę.
– Oczywiście! A o co chodzi z tymi potworami i mieszańcami? To jakieś hasła czy co?
Hedge zmrużył oczy. Jakaś część Jasona zastanawiała się, czy ten facet nie jest świrem. Druga podpowiadała, że nie.
– Posłuchaj, młody – rzekł trener. – Nie wiem, kim jesteś. Wiem, czym jesteś, a to oznacza kłopoty. Teraz będę musiał ochraniać nie dwie, ale trzy osoby. Jesteś pakietem specjalnym? No powiedz, jesteś?
– O czym pan mówi?
Hedge spojrzał na chmury. Gęstniały i ciemniały, gromadząc się tuż nad szklanym tarasem.
– Dzisiaj rano dostałem wiadomość z obozu. Powiedzieli, że zespół ekstrakcyjny jest już w drodze. Mają stąd zabrać pakiet specjalny, ale szczegółów mi nie podali. Pomyślałem sobie: dobra. Ta dwójka, której strzegę, jest bardzo potężna, starsza od reszty. Wiem, że ktoś ich śledzi. Wyczuwam w grupie potwora. Myślę sobie: pewnie dlatego obóz tak nagle chce ich stąd zabrać. I nagle ty się pojawiasz, wyskakujesz znikąd. No więc jesteś tym pakietem specjalnym, tak?
Wnętrze czaszki Jasona przeszył ból, jeszcze silniejszy niż dotąd. Mieszańcy. Obóz. Potwory. Wciąż nie wiedział, o czym Hedge mówi, ale te słowa mroziły mu mózg, jakby próbował w nim odnaleźć informację, która powinna tam być, ale jej nie było.
Zachwiał się i trener złapał go wpół. Mimo że był niskim facetem, ręce miał jak ze stali.
– No, no, trzymaj się, misiaczku. Mówisz, że niczego nie pamiętasz, tak? Dobra. Ciebie też będę pilnował, dopóki nie pojawi się zespół. Niech dyrektor sam to wszystko rozsupła.
– Co za dyrektor? Co za obóz?
– Spokojnie, młody. Wkrótce pojawią się posiłki. Mam nadzieję, że nic się nie wydarzy, zanim...
Nad ich głowami chmury rozdarła błyskawica. Rozległ się grzmot. Odpowiedział mu wściekły podmuch wiatru. Formularze ćwiczeń pofrunęły do Wielkiego Kanionu, a cały taras zadygotał. Uczniowie zaczęli krzyczeć ze strachu i chwytać się poręczy.
– Muszę coś powiedzieć – mruknął Hedge i przyłożył do ust megafon. – Wszyscy do środka! Krowa mówi: muuu! Do środka!
– A mówił pan, że ten taras jest stabilny! – wrzasnął Jason, przekrzykując ryk wiatru.
– W normalnych warunkach, a te nie są normalne. Idziemy!II JASON
Burza nabrzmiała do mocy miniaturowego huraganu. Lejowate chmury pełzły ku zawieszonemu nad przepaścią tarasowi jak macki monstrualnej ośmiornicy.
Uczniowie z krzykiem pognali do budynku. Wiatr porywał zeszyty, kurtki, czapki i plecaki. Jason pośliznął się na szklanej podłodze. Leo stracił równowagę i mało brakowało, by wypadł poza balustradę, ale Jason w ostatniej chwili złapał go za kurtkę i odciągnął.
– Dzięki, stary! – krzyknął Leo.
– Do środka! Do środka! Szybko! – nawoływał trener Hedge.
Piper i Dylan przytrzymywali drzwi, zaganiając wszystkich do środka. Kurtka Piper łopotała na wietrze, włosy przesłoniły twarz. Jason pomyślał, że musi być jej strasznie zimno, ale wyglądała na opanowaną, uspokajając i zachęcając do wysiłku wystraszonych nastolatków.
Jason, Leo i trener Hedge biegli ku nim, ale przypominało to raczej bieg po ruchomej wydmie. Wiatr raz po raz spychał ich do tyłu.
Dylan i Piper zdołali wepchnąć do środka jeszcze jedną dziewczynę, po czym szklane drzwi wyśliznęły im się z rąk, zatrzaskując się z hukiem. Piper szarpnęła za uchwyty, a uczniowie, którzy byli już w środku, naparli na drzwi, ale one ani drgnęły.
– Dylan, pomóż! – krzyknęła Piper.
Dylan stał nieruchomo, z głupawym uśmiechem na twarzy. Jego klubowa koszulka łopotała na wietrze. Wyglądał, jakby ta wściekła burza nagle sprawiła mu radość.
– Przykro mi, Piper – powiedział. – Skończyłem z pomaganiem.
Zamachnął się i Piper poleciała do tyłu, uderzając plecami w drzwi, po których osunęła się na szklaną posadzkę.
– Piper!
Jason rzucił się do przodu, ale wiatr był silniejszy, a Hedge pociągnął go do tyłu.
– Puść mnie, trenerze! Ja muszę!
– Jason, Leo, zostańcie tutaj – rozkazał trener. – To moja walka. Powinienem się domyślić, że to jest nasz potwór.
– Co?! – zdumiał się Leo. Arkusz do ćwiczeń chlasnął go w twarz, ale odrzucił go machnięciem ręki. – Jaki potwór?
Wiatr zdmuchnął trenerowi czapkę z głowy. Spomiędzy kędzierzawych włosów wystawały dwa guzy, podobne do tych, które wyrastają bohaterom kreskówek, gdy ktoś uderzy ich w głowę. Uniósł swoją pałkę – ale teraz nie był to już zwykły kij bejsbolowy. W niepojęty sposób zmienił się w byle jak ociosaną maczugę z kawałka konara, ze sterczącymi gałązkami i liśćmi.
Dylan wyszczerzył do niego zęby w uśmiechu psychopaty.
– Daj spokój, trenerze. Pozwól temu chłopakowi mnie zaatakować! Ty jesteś już na to za stary. Czyż nie dlatego odesłali cię na emeryturę do tej głupiej szkoły? Byłem w twojej drużynie przez cały sezon, a ty się nie połapałeś. Tracisz węch, dziadku.
Trener wydał z siebie wściekły okrzyk przypominający zwierzęce beczenie.
– Doczekałeś się, misiaczku – warknął. – Już po tobie.
– Myślisz, że uda ci się obronić trójkę mieszańców naraz, staruszku? – zaśmiał się Dylan. – Powodzenia.
Wymierzył palcem w Leona, wokół którego nagle zmaterializowała się lejowata chmura. Chłopak został porwany w powietrze i zrzucony ze szklanego tarasu. Udało mu się przekręcić w locie i uderzył bokiem w ścianę wąwozu. Ześliznął się po niej, rozpaczliwie szukając dłońmi jakiegoś punktu zaczepienia. Wreszcie udało mu się uchwycić wąskiego występu skalnego, jakieś piętnaście metrów poniżej tarasu, gdzie zawisł na końcach palców.
– Pomocy! – krzyknął. – Jakąś linę! Może bungee! Cokolwiek!
Trener Hedge zaklął i rzucił maczugę Jasonowi.
– Nie wiem, kim jesteś, młody, ale mam nadzieję, że jesteś dobry. Zajmij się tym czymś – wskazał kciukiem na Dylana – a ja pójdę po Leona.
– Niby jak? Pofruniesz tam?
– Nie. Pójdę.
Zrzucił buty i Jasona zatkało. Trener nie miał stóp. Miał kopytka – kozie kopytka. Co oznaczało, że te guzy na jego głowie nie były wcale guzami. Były rogami.
– Jesteś... faunem – wybełkotał.
– Satyrem! Fauny są w Rzymie. Ale o tym pogadamy później.
Przeskoczył przez balustradę i po chwili uderzył kopytami w skalną ścianę. Z niesamowitą zręcznością opuszczał się po niej w dół, bezbłędnie wyszukując szczeliny i występy wielkości znaczków pocztowych, uchylając się przy tym przed uderzeniami wiatru, które starały się zwalić go w przepaść.
– Ale sprytne, co? – Dylan zwrócił się w stronę Jasona. – Teraz twoja kolej, chłoptasiu.
Jason odrzucił maczugę, która wydała mu się bezużyteczna w takim wietrze, ale maczuga śmignęła prosto w Dylana, skręcając gwałtownie, gdy próbował się przed nią uchylić. Trafiła go w głowę z taką siłą, że upadł na kolana.
Piper nie była tak oszołomiona, jak się z początku wydawało. Jej palce zacisnęły się na maczudze, która potoczyła się ku niej, ale zanim zdołała jej użyć, Dylan wstał. Krew – złota krew – ciekła mu z czoła.
– Niezły początek, chłopaczku. – Obrzucił Jasona wściekłym spojrzeniem. – Ale będziesz się musiał bardziej postarać.
Taras zadygotał. W szklanej płycie pojawiły się rysy. Zamknięci w muzeum uczniowie przestali łomotać w drzwi. Cofnęli się, z przerażeniem obserwując tę scenę.
Ciało Dylana rozpłynęło się w dym, jakby rozkleiły się molekuły, z których było zbudowane. Wciąż miał tę samą twarz, ten sam olśniewający uśmiech, ale cały był teraz kłębiącym się czarnym waporem, w którym połyskiwały jego oczy jak elektryczne iskry w burzowej chmurze. Rozwinął czarne skrzydła i wzniósł się ponad taras. „Gdyby aniołowie mogli być źli” – pomyślał Jason – „to wyglądaliby właśnie tak”.
– Jesteś ventusem – powiedział, chociaż nie miał pojęcia, skąd zna to słowo. – Duchem burzy.
Śmiech Dylana zabrzmiał jak tornado zrywające dach z domu.
– Rad jestem, że się doczekałem, półbogu. Leona i Piper znałem od dawna. Mogłem ich zabić w każdej chwili, ale moja pani powiedziała mi, że przyjdzie ktoś trzeci, ktoś wyjątkowy. Szczodrze mnie wynagrodzi za twoją śmierć!
Dwie nowe lejowate chmurki spłynęły po bokach Dylana i zamieniły się w ventusy – widmowych młodzieńców z dymnymi skrzydłami i roziskrzonymi oczami.
Piper nie podnosiła się, udając oszołomienie, ale wciąż ściskała w ręku maczugę. Twarz miała bladą, lecz kiedy spojrzała twardo na Jasona, natychmiast zrozumiał wiadomość: „Ściągnij ich uwagę na siebie. Ja zaatakuję ich od tyłu”.
Śliczna, sprytna i ostra. Jason poczuł żal, że nie pamięta nic z tych czasów, gdy była jego dziewczyną.
Zacisnął pięści, gotów do ataku, ale nie zdążył zadać ciosu.
Dylan uniósł rękę, pomiędzy jego palcami zamigotały łuki elektryczności. Dłoń trafiła Jasona prosto w pierś.
Łuup! Jason padł na plecy rażony gromem. W ustach poczuł smak przypalonej aluminiowej folii. Uniósł głowę i zobaczył, że z jego ubrania bucha dym. Piorun przebiegł przez całe ciało i zerwał mu lewy but z nogi. Palce stopy poczerniały od sadzy.
Duchy burzy zawyły śmiechem. Wiatr ryczał gniewnie. Piper krzyczała, ale te odgłosy brzmiały jakby z oddali.
Kątem oka zobaczył, jak trener Hedge wspina się po stromej ścianie, niosąc na plecach Leona. Piper stała, rozpaczliwie wymachując maczugą, aby obronić się przed dwoma duchami burzy, ale one po prostu się z nią bawiły. Maczuga przenikała przez nie, jakby były bezcielesne. A nad nim zawisł Dylan, mroczne, skrzydlate tornado z oczami.
– Dosyć – wychrypiał Jason.
Z trudem dźwignął się na nogi, nie wiedząc, kogo bardziej tym zaskoczył: siebie czy te kłębiaste duchy.
– Wciąż żyjesz? – zdziwił się Dylan. – Mocy było dość, by zabić dwudziestu ludzi!
– Teraz moja kolej – wycedził przez zęby Jason.
Sięgnął do kieszeni i wyciągnął złotą monetę. Poddał się instynktowi, podrzucając ją w powietrze, jakby robił to wcześniej setki razy. Złapał ją w dłoń i nagle zamieniła się w miecz – zabójczą broń o klindze ostrej jak brzytwa po obu stronach. Pofałdowana rękojeść idealnie pasowała do jego palców, a wszystkie części miecza – głowica, uchwyt i klinga – były złote.
Dylan warknął gniewnie i cofnął się. Spojrzał na swoich dwóch towarzyszy i ryknął:
– No co! Zabijcie go!
Duchów burzy najwyraźniej nie ucieszył ten rozkaz, ale posłusznie rzuciły się na Jasona, strzelając iskrami z rozczapierzonych szponów.
Jason ciął na odlew pierwszego z nich. Klinga przeszła gładko i dymny kształt rozpłynął się w powietrzu. Drugi duch miotnął piorunem, ale miecz pochłonął elektryczność. Jason natarł na niego – jedno szybkie pchnięcie i duch rozpłynął się, pozostawiając na szkle smugę złotego pyłu.
Dylan zawył z wściekłości. Spojrzał w dół, jakby oczekiwał, że jego towarzysze odzyskają dawną postać, ale wiatr już rozwiał złoty pył.
– Niemożliwe! Kim jesteś, mieszańcu?!
Piper była tak zdumiona, że maczuga wypadła jej z ręki.
– Jason, jak...
W tym momencie trener Hedge wskoczył na taras i zrzucił z siebie Leona jak worek mąki.
– Duchy, idę po was! – ryknął, napinając muskuły swoich krótkich ramion.
Rozejrzał się i dopiero teraz spostrzegł, że ma przed sobą tylko Dylana.
– A niech cię szlag, chłopcze! – warknął do Jasona. – Nie mogłeś mi choć jednego zostawić? Kocham wyzwania!
Leo wstał, ciężko dysząc. Wyglądał na bardzo upokorzonego. Z palców ciekła mu krew.
– Ej, trenerze Superkoźle, czy kim tam jesteś – dopiero co spadłem do Cholernie Wielkiego Kanionu, a ty prosisz się o więcej wyzwań?!
Dylan powarkiwał gniewnie, ale Jason zobaczył strach w jego oczach.
– Nie macie pojęcia, ilu wrogów zbudziliście, mieszańcy – syknął. – Moja pani zniszczy wszystkich półbogów. W tej wojnie nie możecie zwyciężyć.
Burza rozgorzała na dobre. W szklanej tafli pojawiły się nowe rysy. Lunął rzęsisty deszcz i Jason musiał przykucnąć, aby zachować równowagę.
W ciemnych chmurach nad ich głowami pojawił się otwór – wirujący lej czerni i srebra.
– Moja pani wzywa mnie do siebie! – krzyknął Dylan z mściwym uśmiechem. – A was, herosi, zabiorę ze sobą!
Natarł na Jasona, ale Piper rzuciła się na kłębiastą postać od tyłu. Choć duch był z dymu, w jakiś sposób udało jej się go złapać i oboje sczepili się, walcząc zaciekle. Leo, Jason i trener skoczyli, aby jej pomóc, ale Dylan ryknął wściekle i wystrzelił świetlistą strugę, która zwaliła ich z nóg. Jason wypuścił z ręki miecz, który poleciał ślizgiem po szklanej posadzce. Leo, upadając, uderzył tyłem głowy w podłogę, jęknął i przeturlał się na bok, oszołomiony. Piper ucierpiała najbardziej, bo spadła z pleców Dylana, uderzyła całym ciałem w balustradę, przewaliła się przez nią i zawisła na jednej ręce nad przepaścią.
Jason ruszył ku niej, ale Dylan ryknął:
– Zadowolę się nim!
Chwycił Leona za ramię i zaczął się unosić, wlokąc go za sobą. Wściekły podmuch wiatru pociągnął go w górę jak odkurzacz.
– Niech mi ktoś pomoże! – zawołała Piper. – Ratunku!
I spadła w przepaść, wrzeszcząc ze strachu.
– Jasonie, skacz! – ryknął Hedge. – Ratuj ją!
I zaczął zadawać Dylanowi potężne kickbokserskie ciosy, wyrzucając przed siebie raz za razem obie nogi. Leo upadł na szklaną posadzkę, ale duch zdołał pochwycić rękę trenera. Hedge próbował najpierw uderzyć go bykiem, potem kopnął go i nazwał misiaczkiem. Obaj wznieśli się w powietrze, nabierając szybkości. Trener ryknął z góry po raz ostatni:
– Ratuj ją! Ja go trzymam!
A potem satyr i duch burzy pomknęli spiralą ku niebu i zniknęli w chmurach.
„Ratuj ją?” – pomyślał Jason. – „Przecież jej już nie ma!”
Ale znowu zwyciężył w nim instynkt. Podbiegł do balustrady, myśląc: „zwariowałem”, i skoczył w przepaść.
Jason nie miał lęku wysokości. Miał zwykły lęk przed runięciem z wysokości stu pięćdziesięciu metrów i roztrzaskaniem się o dno kanionu. Pomyślał, że to będzie jego jedyny w życiu wyczyn: umrze razem z Piper. Przycisnął ręce do boków i spadał głową w dół. Ściana kanionu przemykała obok niego jak przesuwany z dużą szybkością film na taśmie wideo. Twarz piekła go, jakby ją obdzierano ze skóry.
W okamgnieniu zrównał się z Piper, która spadała, wymachując rozpaczliwie rękami. Złapał ją wpół i zamknął oczy, czekając na śmierć. Dziewczyna krzyczała. Wiatr gwizdał mu w uszach. Zastanawiał się, jak to jest, kiedy się umiera. Chyba nie jest przyjemnie. Żeby to się nigdy nie skończyło, żeby nigdy nie dolecieć na samo dno...
Nagle wiatr ucichł. Krzyk Piper zamienił się w zduszony oddech. Jason pomyślał, że chyba już umarli, ale przecież nie poczuł żadnego uderzenia.
– J-J-Jason... – wystękała Piper.
Otworzył oczy. Już nie spadali. Unosili się swobodnie w powietrzu, jakieś trzydzieści metrów ponad rzeką.
Ścisnął mocniej dziewczynę, która obróciła się tak, że teraz i ona go obejmowała. Jej twarz była bardzo blisko. Jej serce biło tak mocno, że czuł je przez ubranie. Jej oddech pachniał cynamonem.
– Jak to zrobiłeś... – wyszeptała.
– Nic nie zrobiłem. Przecież bym wiedział, że potrafię latać...
A potem pomyślał: „Nie wiem nawet, kim jestem”.
Wyobraził sobie, że unoszą się w górę. Piper krzyknęła, kiedy poderwało ich o pół metra. Jason uznał, że chyba nie unoszą się już swobodnie. Od spodu czuł ucisk na stopy, jakby balansowali nad gejzerem.
– Powietrze nas podtrzymuje – powiedział.
– To powiedz mu, żeby nas podtrzymało trochę mocniej. Wynośmy się stąd!
Jason spojrzał w dół. Najprościej byłoby opaść łagodnie na dno kanionu. Potem spojrzał w górę. Deszcz ustał. Chmury nie wyglądały już tak groźnie, ale wciąż przecinały je błyskawice, po których natychmiast przetaczały się grzmoty. Nie miał pewności, czy na dobre pozbyli się duchów burzy. Nie miał pojęcia, co się stało z trenerem Hedge’em. A na szklanym tarasie pozostał półżywy Leo.
– Musimy im jakoś pomóc – powiedziała Piper, jakby czytała w jego myślach. – Czy możesz...
– Spróbujmy... – Pomyślał: „w górę” i w tej samej chwili wystrzelili w górę.
Odkrycie, że potrafi ujeżdżać wiatr, uznałby za niesamowite w innych okolicznościach, ale teraz był zbyt wstrząśnięty tym, co się do tej pory wydarzyło. Gdy tylko wylądowali na tarasie, podbiegli do Leona.
Piper przewróciła go na plecy. Jęknął. Jego wojskowa kurtka była przesiąknięta deszczem. Kędzierzawe włosy złocił pył, po którym się potoczył. Ale żył.
– Głupi... wstrętny... cap – wymamrotał.
– Co się z nim stało? – zapytała Piper.
Leo wskazał na niebo.
– Nie wrócił stamtąd. Błagam was, tylko mi nie mówcie, że uratował mi życie.
– Dwukrotnie – powiedział Jason.
Leo jęknął jeszcze głośniej.
– Co się stało? Ten koleś tornado... Złoty miecz... Rąbnąłem w coś głową. Coś jeszcze? Mam halucynacje, tak?
Jason przypomniał sobie o mieczu. Przeszedł parę kroków i podniósł go. Klinga była idealnie wyważona. Ponownie ulegając instynktowi, podrzucił miecz. W powietrzu zamienił się on z powrotem w monetę, która opadła mu na dłoń.
– No tak... – mruknął Leo. – Naprawdę mam halucynacje.
Piper zadrżała z zimna. Ona też była cała przemoczona.
– Jasonie, te stwory...
– Ventusy. Duchy burzy.
– Dobra. Ale zachowywałeś się tak, jakbyś już je kiedyś spotkał. Kim ty jesteś?
Pokręcił głową.
– Wciąż próbuję wam to powiedzieć. Nie wiem.
Burza ucichła. Reszta uczniów Szkoły Dziczy gapiła się przez oszklone drzwi. Ochroniarze dłubali przy zamku, ale bez widocznych rezultatów.
– Trener Hedge powiedział, że musi ochraniać trzy osoby – przypomniał sobie Jason. – Chyba nas miał na myśli.
– A to coś, w co zamienił się Dylan... – Piper znowu się wzdrygnęła. – Boże, nie mogę uwierzyć, że mnie rąbnął. Nazwał nas... zaraz... półbogami, tak?
Leo leżał, wpatrując się w niebo, jakby nie miał ochoty wstać.
– Nie wiem, o co chodzi z tymi połówkami – powiedział – ale czuję się prawie rozpołowiony. A wy czujecie się bosko?
Rozległ się suchy trzask, jakby łamanych gałązek, i rysy w szklanej płycie zaczęły się poszerzać.
– Musimy stąd wiać – powiedział Jason. – Może gdybyśmy...
– Oookej – przerwał mu Leo. – Popatrz w górę i powiedz mi, czy widzisz latające konie.
W pierwszej chwili Jason pomyślał, że Leo naprawdę uderzył się zbyt mocno w głowę. Potem ujrzał ciemny kształt nadlatujący od wschodu – zbyt wolny jak na samolot i zbyt duży jak na ptaka. Po chwili dostrzegł parę skrzydlatych zwierząt – szarych, o czterech nogach, bardzo podobnych do koni – tyle że rozpiętość ich skrzydeł mogła wynosić z sześć metrów. I ciągnęły jaskrawo pomalowaną skrzynię z dwoma kołami: rydwan.
– Posiłki. Hedge powiedział mi, że przybędzie po nas oddział ekstrakcyjny.
– Oddział ekstrakcyjny? – Leo dźwignął się na nogi. – Chcą nas zabrać do dentysty?
– I dokąd mają nas ekstrahować? – zapytała Piper.
Rydwan wylądował na końcu balkonu. Latające konie złożyły skrzydła i ruszyły ku nim nerwowym truchtem, jakby wyczuwały, że szklana tafla może w każdej chwili pęknąć. W rydwanie stała wysoka dziewczyna o blond włosach, chyba nieco starsza od Jasona, i tęgi osiłek z ogoloną głową i twarzą przywodzącą na myśl stosik cegieł. Oboje byli ubrani w dżinsy i pomarańczowe koszulki, a na plecach mieli zawieszone tarcze. Dziewczyna zeskoczyła z rydwanu, zanim się zatrzymał. Wyciągnęła nóż i podbiegła do nich, a osiłek ściągnął lejce.
– Gdzie on jest? – zapytała dziewczyna. W jej szarych oczach płonął niepokój.
– Kto gdzie jest? – zapytał Jason.
Zmarszczyła brwi, jakby ta odpowiedź ją zirytowała. Potem zwróciła się do Leona i Piper.
– Co z Gleesonem? Gdzie jest wasz opiekun, Gleeson Hedge?
A więc trener miał na imię Gleeson? Jason parsknąłby śmiechem, gdyby to przedpołudnie nie było tak dziwaczne i przerażające. Gleeson Hedge: trener futbolu, satyr, obrońca półbogów. Dlaczego nie?
Leo odchrząknął.
– Porwały go takie... małe trąby powietrzne.
– Ventusy – powiedział Jason. – Duchy burzy.
Jasnowłosa dziewczyna uniosła brwi.
– Masz na myśli anemoi thuellai? To po grecku. Kim jesteś i co tu się wydarzyło?
Jason starał się jak mógł, żeby wszystko jej wyjaśnić, choć z trudem znosił przenikliwe spojrzenie jej szarych oczu. Kiedy był w połowie opowieści, podszedł ten napakowany chłopak. Stanął obok dziewczyny, skrzyżowawszy ręce na piersiach i mierząc ich gniewnym wzrokiem. Na ramieniu miał wytatuowaną tęczę, co było dość niezwykłe.
Jasnowłosa dziewczyna nie była usatysfakcjonowana opowieścią Jasona.
– Nie, nie, nie! Powiedziała mi, że on tu będzie. Powiedziała, że jak tu przybędę, znajdę odpowiedź.
– Annabeth – odezwał się łysy osiłek. – Zobacz. – Wskazał na stopy Jasona.
Jason dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że wciąż nie ma lewego buta, zerwanego przez piorun. Goła stopa nie bolała, ale wyglądała jak osmalony w ognisku klocek.
– Facet w jednym bucie – powiedział łysy osiłek. – No i masz swoją odpowiedź.
– Nie, Butch – upierała się dziewczyna. – To niemożliwe. Wyprowadzili mnie w pole. – Spojrzała na niebo takim wzrokiem, jakby zrobiło coś złego. – Czego chcecie?! – zawołała. – Co z nim zrobiliście?
Szklany taras zadygotał, a konie zarżały wymownie.
– Annabeth – powiedział Butch – musimy stąd pryskać. Zabierzmy ich do obozu, tam ustalimy, co i jak. Te duchy burzy mogą wrócić.
Dąsała się jeszcze przez chwilę.
– Dobra – powiedziała w końcu, patrząc na Jasona z odrazą. – Ustalimy to później.
Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała w stronę rydwanu.
Piper pokręciła głową.
– O co jej chodzi? Co to wszystko znaczy?
– No właśnie – mruknął Leo.
– Musimy was stąd zabrać – powiedział Butch. – Wyjaśnię wam wszystko po drodze.
– Nigdzie się stąd nie ruszę. W każdym razie nie z nią. – Jason wskazał na blondynkę. – Wygląda, jakby chciała mnie zamordować.
Butch zawahał się.
– Annabeth jest w porządku. Odpuść jej. Miała wizję, kazano jej tu przybyć i odnaleźć faceta w jednym bucie. To miała być odpowiedź na jej problem.
– Jaki problem? – zapytała Piper.
– Szuka jednego kolesia z naszego obozu, który wsiąkł gdzieś trzy dni temu. Świruje z niepokoju. Miała nadzieję, że tu go odnajdzie.
– Kogo szuka? – spytał Jason.
– Swojego chłopaka. Nazywa się Percy Jackson.
więcej..