- promocja
Zagubiony w raju. Prawdziwa historia życia Anthony'ego Bourdaina - ebook
Zagubiony w raju. Prawdziwa historia życia Anthony'ego Bourdaina - ebook
Nieautoryzowana biografia jednej z najbardziej znanych postaci kulinarnego świata.
Samobójcza śmierć Anthony’ego Bourdaina w czerwcu 2018 roku wstrząsnęła jego fanami na całym świecie. Kucharz, podróżnik i gwiazdor programów telewizyjnych wydawał się mieć wszystko: wymarzoną pracę, pieniądze i międzynarodową sławę. Rzeczywistość była jednak bardziej skomplikowana.
Ta książka to wyjątkowy portret nieoczywistej postaci, jaką był Bourdain. Dziennikarz Charles Leerhsen zagłębia się w najciemniejsze zakamarki jego życia. Opisuje dzieciństwo i młodość kucharza, jego błyskotliwą karierę oraz burzliwy związek z włoską aktorką Asią Argento. Nie unika kontrowersyjnych tematów, takich jak romanse, kontakty z prostytutkami, skłonność do alkoholu i narkotyków. Cytuje pamiętniki, notatki oraz prywatne wiadomości gwiazdora, które rzucają nowe światło na ostatnie chwile jego życia i mogą kłaść się cieniem na obraz, jaki fani Bourdaina mają wyrobiony na podstawie jego medialnej obecności.
Napisana bez zbędnego upiększania historia burzliwego życia. Bardziej bezwzględna niż wszystko, co o Bourdainie czytaliśmy wcześniej. Leerhsen nie pisze jej jednak po to, by zdyskredytować lub krytykować swojego bohatera. Jego podziw dla Bourdaina jest wyraźnie widoczny. Trudno jednak powiedzieć, czy Bourdainowi spodobałaby się ta książka. Tak czy inaczej, podejrzewam, że podziwiałby odwagę autora.
„THE NEW YORK TIMES”
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8319-353-3 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był uosobieniem fajnego chłopaka z Jersey, o smutnym uśmiechu, który łączył niezwykle wysokie standardy elegancji z niedocenianą sztuką niedbalstwa w sposób, który zdawał się podniecać obie płcie. Ludzie chcieli albo być nim, albo go zaliczyć, zwłaszcza jeśli wierzyć w plotki o jego gigantycznym przyrodzeniu. Miał najlepszą robotę (jeśli można to tak nazwać) na świecie, najlepsze życie na świecie, gdziekolwiek się pojawił, witały go owacje. Papierosy, alkohol i upływ czasu tylko dodawały mu uroku. Pytanie brzmi, jak doszedł do punktu, w którym postanowił się zabić? Czy ten scenariusz ma choć odrobinę sensu?
Wszystko sprowadzało się do kobiety, a przynajmniej tak twierdzili rzekomo wiedzący. Trzeba przyznać, że miała w sobie mroczne piękno. Z pewnością nie była atrapą, za to oznaczała kłopoty przez duże K – klasyczna femme fatale. Koktajl za koktajlem, potrafiła dotrzymywać mu kroku w piciu przez całą noc, a potem prześcignąć niczym najlepszy koń wyścigowy na ostatniej prostej z drinkiem Man o’War w różowych paluszkach. Uwielbiał w niej to, że była twarda, niezależna i zawsze spragniona nowych wrażeń. Kochał jej niewyparzone usteczka. „Nigdy wcześniej nie czułem wobec nikogo czegoś takiego” – powtarzał każdemu w zasięgu słuchu. Jej charakterek okazał się jednak także ich największym problemem. Przede wszystkim oznaczało to, że pieprzy się z każdym, kogo zechce, czasem, jak mówiono, z każdym, kto się nawinie. Oczywiście sam nie był święty i wywodził się ze świata, w którym seks często nie znaczył zbyt wiele, ale ponieważ był w niej zadurzony po uszy, miał wobec ich związku wielkie plany i był w głębi serca nieuleczalnym romantykiem, tak cholernie typowym chłopakiem z Jersey, sama możliwość, że ona sypia z innymi, sprawiała, że czuł się fizycznie chory. Bardzo często dzwonił do Rzymu, odbyli wiele długich i pokręconych rozmów, po których wracał do codziennych spraw blady i wstrząśnięty, a znajomi nie byli w stanie spojrzeć mu w oczy. Czuł, że ją traci. „Dlaczego po prostu nie zajmiesz się swoim pieprzonym życiem!” – krzyczała do niego pewnej nocy. Jak powiedział jeden z jego przyjaciół: „Miliard pieprzonych lasek na świecie, a on musiał wybrać akurat tę jedną, która ma go gdzieś!”.
Jego fani jej nienawidzili, nie chcieli nawet wspominać jej imienia. Nie obchodziło go to. Jego najlepszych kumpli wkurzały już te gówniarskie zachowania, a jednocześnie mieli nerwy w strzępach. Odkąd zostawił swoją pierwszą żonę, Nancy, kilka razy flirtował z samobójstwem. Czy mógłby spróbować jeszcze raz – tylko wiesz, tym razem z większym przekonaniem? Owszem, pewnego szczególnie pijanego wieczoru faktycznie to zrobił.
Wycie syren, gliniarze, tłum reporterów. Kompletny burdel. Kiedy wzeszło słońce, Frank Sinatra jeszcze żył, ale cały świat wiedział, że próbował się zabić z powodu Avy Gardner.
Możemy się naprawdę sporo nauczyć od celebrytów, którzy w trakcie swojego życia podróżują najdalej i najszybciej, przez co gromadzą najbardziej interesujące kolekcje ran i siniaków. Blizny zwykłej osoby opowiadają tylko o jej prawdopodobnie całkiem prozaicznej historii osobistej. Z kolei celebryci pokazują, że nawet przy ekstrawagancko olbrzymich zasobach kasy, urody i uwielbienia wszystko może pójść – i nieuchronnie (co bywa pocieszające) pójdzie – się gonić. Anthony Michael Bourdain – kuchmistrz, autor książek i gospodarz programu podróżniczego, który zginął śmiercią samobójczą 8 czerwca 2018 roku w wieku 61 lat – był tego idealnym przykładem. Nie ukrywał swoich blizn i innych niedoskonałości, jak to robi większość celebrytów, i opowiedział… cóż, jak się okazuje, nie do końca wszystko, ale całkiem sporo o swojej historii pełnej złych decyzji i pecha, a zwłaszcza o tym, co oznacza mieć „najlepszą pracę na świecie” i jednocześnie, jak większość z nas, uczestniczyć w wielkiej komedii codziennego życia. Od Tony’ego możemy nie tylko nauczyć się pożytecznych sztuczek, takich jak „dlaczego raczej nie należy zamawiać ryby w poniedziałek” (jego najsłynniejsza rada, opisana w Kitchen Confidential: Adventures in the Culinary Underbelly¹, bestsellerze z 2000 roku, który uczynił go gwiazdą) i poznać perły mądrości takie jak „podróże nie zawsze są fajne; mogą cię zranić, naznaczyć, zmienić; nawet złamać ci serce” – ale także dowiedzieć się o życiu takich rzeczy, o których nawet nie wiedzieliśmy, że nie mamy o nich pojęcia. Na przykład, nawet jeśli faktycznie ostatecznie przyoblekamy taką twarz, na jaką zasługujemy – w przypadku Tony’ego, wielką, pięknie wyrzeźbioną maskę z Wyspy Wielkanocnej, spoza której z ciekawością ale i nieufnością obserwował świat – pogrzeb, na który zasługujemy, to zupełnie inna sprawa.
Zauważmy: w ciągu pierwszych godzin i dni po śmierci Anthony’ego Bourdaina sprawy dotyczące organizacji pochówku przebiegały zupełnie inaczej, niż dzieje się zazwyczaj w podobnych przypadkach. Nikt nie zadzwonił do kaplicy pogrzebowej Franka E. Campbella, liczącego 120 lat zakładu pogrzebowego dla celebrytów na Upper East Side, który trzy dekady wcześniej pochował ukochanego ojca Tony’ego, Pierre’a (a także Rudolpha Valentino, Judy Garland i Jackie O), aby uzyskać jego pomoc w złożeniu Tony’ego do ziemi, do urny albo przynajmniej w wywiezieniu go z Francji, gdzie powiesił się na klamce drzwi do łazienki. Nikt z kręgu osób najbliższych Tony’emu nie zaczął też organizować mniej formalnej, ale bardziej kolorowej i radosnej ceremonii inspirowanej jedną lub kilkoma kulturami, z którymi zetknął się podczas swoich telewizyjnych podróży; uroczystości, którą zmarły mógłby uznać za stosowną i – co zawsze było dla niego ważne – zabawną. Po ponad 250 odcinkach, w zależności od tego, jak je liczyć, co najmniej czterech programów w kablówkach, możliwości było mnóstwo: parada z orkiestrą dętą z Nowego Orleanu, japoński obrzęd zen, tradycyjna maltańska ceremonia, podczas której żałobnicy posypują solą odsłonięty brzuch zmarłego, hinduski stos pogrzebowy, jeden z tych fantastycznych tajwańskich pogrzebów, podczas których wysoką frekwencję zapewniają wynajęte przez bliskich striptizerki, kenijska stypa, na której pochwały są celowo przeplatane kłamstwami – a nawet żydowskie nabożeństwo, do którego Tony kwalifikował się jako syn Gladys z domu Sacksman z Bronxu.
Tak, jeśli chodzi o pochodzenie, Tony identyfikował się jako żyd i tradycyjna levaya z rytualnym rozdzieraniem szat, żałobną modlitwą kadisz i sypaniem symbolicznych łopat ziemi, choć być może nie aż tak egzotyczna dla ludzi z okolic Nowego Jorku – gdzie Tony dorastał i który wciąż uważał za dom – byłaby tak samo duchowo absorbująca i przejmująco uniwersalna, jak wszystko, czego doświadczył w swojej siedemnastoletniej karierze bywalca odległych portów. Jeśli ostatecznie opcja żydowska by nie przeszła – a prawie na pewno tak by się stało – to tylko z powodu żarliwej nienawiści, jaką Tony darzył swoją wówczas osiemdziesięciotrzyletnią matkę. Chociaż Gladys, podobnie jak on, była niepraktykująca, każda ceremonia, która mogłaby dowodzić jej wpływu na niego, a nawet chociażby potwierdzać jej istnienie, zostałaby odrzucona przez prawdziwych przyjaciół Tony’ego jako lekceważenie jego domniemanej woli. Zaczynamy jednak zbytnio teoretyzować. W rzeczywistości nikt – ani znajomi, ani profesjonaliści – nie zorganizował dla niego żadnej uroczystości. W temacie uczczenia jego pamięci nie działo się zupełnie nic.
Zamiast tego, podczas gdy świat wzdychał i smucił się na wieść o nagłej śmierci Tony’ego, liczba wyszukiwań hasła „samobójstwo Bourdaina” w Google wzrosła do ponad 100 milionów. Donald Trump i Barack Obama wyrazili żal i wyrazy współczucia w nietypowo podobnych tweetach. Tysiące żałobników spontanicznie zgromadziło się w Les Halles, dawno już zamkniętej knajpce ze stekami przy Park Avenue South, gdzie Tony pracował kiedyś jako szef kuchni, aby zostawić odręczne notatki i bukiety kwiatów lub przykleić do okna gumą do żucia i plastrami kartki („Nigdy się nie spotkaliśmy… Straciłem ostatnio wielu znajomych. Obawiam się, że twojej śmierci nigdy nie przeboleję”) – pośród tych wszystkich jęków i szaleństwa bohater dnia leżał niemal całkowicie ignorowany w kącie cichej, dobrze oświetlonej kostnicy w Colmar we Francji. Ludzie, którzy byli z nim w tej podróży, w której powiesił się w hotelu Le Chambard w pobliskiej wiosce Kaysersberg w stylu Jasia i Małgosi – czyli ekipa telewizyjna oraz dobry przyjaciel i okazjonalny pomagier na ekranie, znany szef kuchni Eric Ripert – gdy tylko żandarmi dali zielone światło, udali się z powrotem do Stanów; niektórzy, jak mówiono, trzaskając w złości (na Tony’ego) drzwiami pokoi hotelowych w drodze powrotnej z Alzacji. Po udzieleniu odpowiedzi na przewidywalne pytania dotyczące jego nastroju w ciągu ostatnich kilku dni i stwierdzeniu, co nie było zaskoczeniem, że był to naprawdę podły nastrój, nic więcej nie mogli zrobić. Nikt z rodziny nie zapowiedział swojego przyjazdu.
Zamiast bardziej szczegółowego planu był tylko krótki e-mail od młodszego i jedynego brata Tony’ego, Christophera, z którym nie utrzymywał kontaktu, polecający skremować ciało w Strasburgu, stolicy regionu, 78 kilometrów na północ, i wysłać prochy do urodzonej we Włoszech i zamieszkałej w Nowym Jorku trzydziestodziewięcioletniej żony Tony’ego, Ottavii. (Byli parą przez 11 lat, rozstali się dwa lata wcześniej, ale pod naciskiem Tony’ego nigdy się nie rozwiedli i utrzymywali ze sobą prawie codzienny kontakt, głównie w celu omawiania jego problemów sercowych, ale także aby uzgadniać wizyty u ich córki, Ariane, chociaż w chwili śmierci Tony już od kilku miesięcy nie widział swojego jedynego dziecka, wtedy jedenastoletniego). W ciągu mniej więcej 48 godzin, bo tyle zajęło koronerowi znalezienie trumny wystarczająco dużej, by pomieścić długie na niemal dwa metry zwłoki, w kostnicy panował spokój. Nikt z obsługi nie przyłaził, by popatrzeć na wytatuowane ciało kucharza-celebryty lub ukradkiem strzelić sobie selfie. Reporterzy i fotoreporterzy już napływali ze wszystkich stron świata, aby przekazać sensacyjne wieści o samobójstwie Anthony’ego Bourdaina, ale jeśli nie udało im się znaleźć skorego do wyznań turysty, ich pytania spotykały się głównie z typowo galijskim wzruszeniem ramion. Mur lokalnej obojętności nie pozwalał przedstawicielom mediów przedstawić tej historii tak, jak ją sobie początkowo wyobrażali: zszokowani sklepikarze, melancholijni winiarze, zasępieni producenci kiełbas, wszyscy wyrażający swój głęboki, francusko-niemiecki smutek. Burmistrz Kaysersbergu (i koroner w Colmar), Pascal Lohr, kiedy kilka miesięcy później odwiedziłem te miasta, powiedział mi: „Szczerze mówiąc, nie odczułem żadnego zaskoczenia, podniecenia ani poczucia straty na wieść o jego śmierci. Jego nazwisko nic mi nie mówiło”.
Tak, Anthony Bourdain, niech Bóg ma go w swojej opiece, zdołał umrzeć w miejscu, gdzie nikt go nie znał. Wiosną 2018 roku był to nie lada wyczyn.