Zajmę się tobą - ebook
Zajmę się tobą - ebook
Tego dnia Chicago tonęło w deszczu, a ta dziewczyna stała bez ruchu na peronie. W rękach trzymała zawiniątko. Heidi od razu zwróciła na nią uwagę. Zauważyła podarte dżinsy, zniszczony płaszcz i niemowlę, które nastolatka próbowała chronić przed ulewą. Heidi nie byłaby sobą, gdyby nie zareagowała – zawsze miała ambicję, by naprawiać świat. Mimo protestów rodziny, zaprosiła Willow pod swój dach. Powinna dokładnie wypytać ją o przeszłość, powinna ustalić, przed kim i dlaczego ucieka, kto jest ojcem jej dziecka. Ale Heidi woli nie wiedzieć. Zapłaci za to wysoką cenę.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-1631-9 |
Rozmiar pliku: | 858 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po raz pierwszy widzę ją na peronie dworca Fullerton. Dostrzegam, że trzyma niemowlę na rękach. Staje mocniej na nogach, gdy z piekielnym hałasem przejeżdża bez zatrzymania ekspres czerwonej linii do Linden. Jest 8 kwietnia, niecałe dziesięć stopni i pada. Deszcz leje się z nieba tu, tam, wszędzie, w dodatku wieje porywisty wiatr. Fatalny dzień dla fryzury.
Dziewczyna ma na sobie rozprute przy kolanie dżinsy i cienką nylonową kurtkę khaki. Nie ma kaptura ani parasola. Chowa brodę w kołnierzu i patrzy prosto przed siebie, nie zważając na ulewny deszcz. Stojący obok ludzie kryją się pod parasolami, nikt nie proponuje jej ochrony. Niemowlę jest ciche, schowane pod kurtką matki jak kangurzątko w torbie. Spod kurtki wystaje róg brudnawego różowego kocyka z polaru, przypuszczam więc, że maluch, śpiący smacznie pomimo panującego zgiełku i zimna – właśnie z łoskotem przejeżdża pociąg linii L, a podmuch wiatru przenika mnie do kości – jest dziewczynką.
Przy stopach matki obutych w wysokie, całkiem przemoczone sznurowane glany, stoi stara, skórzana i bardzo zniszczona walizka.
Dziewczyna pewnie ma nie więcej niż szesnaście lat.
Jest bardzo chuda. Niedożywiona, myślę, ale niekoniecznie, może tylko zwyczajnie chuda. Ubranie na niej wisi. Dżinsy wydają się workowate, kurtka o kilka rozmiarów za duża.
Na tablicy wyświetla się komunikat o nadjeżdżającym pociągu i wagony linii brązowej powoli wtaczają się na stację. Poranny tłum pasażerów tłoczy się w drzwiach do wagonów, w których jest sucho i ciepło, ale dziewczyna się nie porusza. Ociągam się przez moment, czując, że powinnam coś zrobić, zareagować, ale po chwili wsiadam razem z resztą obojętnych ludzi i zajmuję miejsce przy oknie, obserwując, jak drzwi zamykają się z sykiem i pociąg odjeżdża, zostawiając dziewczynę z dzieckiem w deszczu na peronie.
Myśli o niej towarzyszą mi przez cały dzień.
Jadę do dzielnicy Loop, czyli Pętli, do stacji Adams/Wabash, i wraz z tłumem wychodzę na peron, a potem schodami w dół na zalaną deszczem ulicę, gdzie w powietrzu unosi się kwaśny odór z rynsztoków i krążą stada gołębi. Mijam przepełnione śmietniki, koczujących bezdomnych i tysiące mieszkańców miasta przemieszczających się w ulewie od punktu A do punktu B.
Wolny czas między naradami o wtórnym analfabetyzmie dorosłych oraz przygotowywaniem do testów i korepetycjami dla Hindusa z Bombaju, spędzam na rozmyślaniu o dziewczynie z dzieckiem, która na peronie przeczekuje kolejne pociągi. Obmyślam rozmaite historie. Niemowlę cierpi na kolkę i często się budzi, a wibracje wywoływane przez nadjeżdżające pociągi utrzymują je w stanie uśpienia. Parasolkę dziewczyny – wyobrażam ją sobie dokładnie, jest jaskrawoczerwona, ze złotymi margerytkami na brzegu – silny podmuch wiatru wywrócił na drugą stronę, to częsta sytuacja przy takiej pogodzie. Druty się połamały. Parasolka, niemowlę, walizka – za dużo jak na dwie ręce. Nie mogła przecież zostawić dziecka samego w domu. A walizka? Co takiego się w niej mieściło, że okazało się ważniejsze niż parasol w ulewny dzień? Może dziewczyna czekała na peronie od rana do wieczora? Może nie zamierzała nigdzie jechać, tylko czekała na czyjś przyjazd? Możliwe także, że wsiadła do pociągu czerwonej linii w chwilę po tym, jak pociąg linii brązowej zniknął w tunelu.
Kiedy wracam wieczorem do domu, nie ma jej na peronie. Nie mówię o niej Chrisowi, bo przecież wiem, co powie:
– A kogo to obchodzi?
Siadam z Zoe przy kuchennym stole i pomagam jej odrobić pracę domową z matematyki. Córka twierdzi, że nienawidzi matmy, co wcale mnie nie zaskakuje. Ostatnio Zoe nie cierpi niemal wszystkiego. Ma dwanaście lat. Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że mój okres „nienawidzenia wszystkiego” przypadł znacznie później, byłam chyba wtedy szesnastolatką. Obecnie jednak wszystko uległo gwałtownemu przyśpieszeniu. Poszłam do przedszkola, żeby się bawić i poznać literki, Zoe poszła nauczyć się czytać, a przy okazji osiągnęła biegłość w dziedzinie nowych technologii, o której ja mogę tylko pomarzyć. Chłopcy i dziewczyny wcześniej dojrzewają, w niektórych przypadkach nawet o dwa lata wcześniej niż moje pokolenie. Siedmioletnie czy ośmioletnie dziewczynki mają piersi, dziesięciolatki posiadają telefony komórkowe.
Chris zjada kolację, po czym jak zwykle znika w gabinecie, żeby popracować nad usypiającymi arkuszami kalkulacyjnymi, i siedzi tam jeszcze długo po tym, jak ja i Zoe położymy się spać.
Następnego dnia ona znowu tu jest. Ta dziewczyna. I znowu leje deszcz. Dopiero drugi tydzień kwietnia, a meteorolodzy już zapowiadają rekordowe opady. Ponoć jest to najbardziej mokry kwiecień w dziejach. Służby lotniska O’Hare podały wczoraj, że spadło tam w ciągu jednego dnia sto trzydzieści milimetrów deszczu. Woda zaczyna się wlewać do piwnic, zbiera się w niżej położonych partiach ulic i placów. Wiele lotów odwołano bądź są opóźnione. Przypominam sobie przysłowie o deszczach w kwietniu i kwiatach w maju i otulam się szczelnie kremową nieprzemakalną wiatrówką. Na nogi wkładam wysokie kalosze.
Dziewczyna ma na sobie te same rozprute dżinsy, nylonową kurtkę khaki i sznurowane glany. Obok niej stoi ta sama zniszczona skórzana walizka. Drży z chłodu, a niemowlę wierci się i popłakuje. Dziewczyna podrzuca je lekko w górę i w dół, w górę i w dół, a z jej ust udaje mi się wyczytać:
– Ciii…
Stojące obok mnie kobiety kryją się pod wielkimi kopulastymi parasolkami i popijają gorącą kawę z papierowych kubków. Słyszę, jak mówią:
– Nie powinna wychodzić z małym dzieckiem. W taki dzień jak dzisiaj?
Komentują drwiąco:
– Chyba upadła na głowę. Dziecko nie ma nawet czapeczki!
Ekspres czerwonej linii przejeżdża z łoskotem, a po nim powoli wtacza się i zatrzymuje pociąg linii brązowej. Pasażerowie wsiadają do wagonów, przesuwając się w równym tempie jak przedmioty na taśmie produkcyjnej.
Znowu się ociągam, pragnę jakoś zadziałać, ale nie chcę okazać się wścibska ani obrazić dziewczyny. Między chęcią niesienia pomocy a brakiem szacunku przebiega cienka linia, której nie chcę przekroczyć. Istnieją tysiące powodów, dla których dziewczyna może stać na peronie w deszczu, z walizką i dzieckiem na ręku, powodów całkiem innych niż ten, który nie daje mi spokoju od wczoraj. Że jest bezdomna.
Pracuję z osobami dotkniętymi ubóstwem, głównie z imigrantami. Statystyki dotyczące analfabetyzmu w Chicago są niewesołe. Około jedna trzecia dorosłych to praktycznie analfabeci, którzy nie potrafią samodzielnie wypełnić podania o pracę. Nie umieją przeczytać nazw ulic ani rozpoznać nazwy przystanku wzdłuż linii L, na którym powinni wysiąść. Nie ma mowy o pomaganiu dzieciom w odrabianiu pracy domowej.
Twarze ubóstwa są raczej ponure. To starsze kobiety skulone na ławkach w miejskich parkach, pchające cały swój dobytek w wózkach zakupowych i grzebiące w śmietnikach w poszukiwaniu jedzenia; mężczyźni siedzący lub leżący pod wieżowcami w zimne styczniowe dni, pogrążeni w głębokim śnie, z kartonowymi tabliczkami opartymi o nieruchome ciała:
Proszę o pomoc.
Jestem głodny.
Bóg zapłać.
Ofiary biedy żyją w ruderach, w niebezpiecznych dzielnicach, często nie dojadają, nierzadko głodują. Mają ograniczony albo żaden dostęp do opieki medycznej, nie otrzymują koniecznych szczepień, ich dzieci uczęszczają do marnych, niedoinwestowanych szkół, sprawiają kłopoty wychowawcze, są świadkami albo same stosują przemoc. Grozi im większe ryzyko inicjacji seksualnej w bardzo młodym wieku i w ten sposób cykl się powtarza. Nastoletnie matki rodzą chuchrowate dzieci, które z braku dostępu do opieki medycznej nie otrzymują szczepień ochronnych i chorują. Zazwyczaj są niedożywione.
W Chicago ubóstwo dotyka zwłaszcza czarnych i Latynosów, co oczywiście nie znaczy, że biała dziewczyna nie może być biedna.
Wszystkie te myśli przemykają mi przez głowę w ułamku sekundy, kiedy zastanawiam się, co począć. Pomóc dziewczynie. Wsiąść do pociągu. Pomóc dziewczynie. Wsiąść do pociągu. Pomóc dziewczynie.
Ale wtedy, ku mojemu zaskoczeniu, dziewczyna wsiada do wagonu. Wślizguje się do środka na moment przed tym, jak rozlega się automatyczny komunikat – „bim, bom, drzwi się zamykają” – więc wskakuję za nią, zastanawiając się, dokąd jedziemy, ona, jej dziecko i ja.
Wagon jest zatłoczony. Jakiś mężczyzna grzecznie ustępuje miejsca dziewczynie, która bez słowa przyjmuje jego gest i przysiada na twardej metalowej ławce obok urzędnika w długim czarnym prochowcu, który obrzuca niemowlę takim spojrzeniem, jakby było ludzikiem z Marsa. Pasażerowie zaczynają się zajmować tym, czym się zwykle zajmują w drodze do pracy – rozmawiają przez komórki, korzystają z laptopów i innych gadżetów elektronicznych, czytają książki, gazety, poranne raporty, sączą kawę lub gapią się przez okna na sylwety wieżowców, posępni w tym deszczowym dniu. Dziewczyna ostrożnie wyjmuje dziecko z kangurzej torby. Odwija różowy kocyk i okazuje się, że jakimś cudem niemowlę jest suche. Szarpiąc, pociąg zmierza do dworca Armitage, mijając po drodze budynki z cegły i niskie czynszówki tak blisko ludzkich mieszkań, że wyobrażam sobie, jak drżą po przejeździe linii L; przez cały dzień i długo w nocy co parę minut milknie telewizor, brzęczą talerze i szkło w serwantce. Wyjeżdżamy z Lincoln Park i kierujemy się w stronę Starego Miasta, a w tym czasie niemowlę się uspokaja. Ku wyraźnej uldze pasażerów zawodzenie przechodzi w ciche pojękiwanie.
Z powodu tłoku stoję nieco dalej od dziewczyny, niżbym chciała. Balansując na szeroko rozstawionych nogach, zerkam co jakiś czas w jej stronę. Widzę gładką skórę bobasa barwy kości słoniowej, miejscami zaczerwienioną od płaczu, zapadnięte policzki matki, biały kombinezonik, rozpaczliwe, głodne ssanie smoczka, pusty wzrok.
– Śliczne dziecko – mówi przechodząca obok kobieta.
Dziewczyna zmusza się do uśmiechu. Nie przychodzi jej to w sposób naturalny. Wyobrażam ją sobie obok Zoe i nabieram pewności, że jest starsza. Ma wyraz beznadziei w oczach, to raz, brakuje jej dziecięcej bezbronności, to dwa. Poza tym ma dziecko (udało mi się przekonać samą siebie, że Zoe nadal wierzy, iż dzieci przynoszą bociany), choć przy siedzącym obok mężczyźnie wydaje się małą chudziną. Ma asymetryczną fryzurę: z jednej strony włosy krótko ostrzyżone, z drugiej długie do ramienia. Są szarobure jak żółknąca z czasem fotografia w sepii. Niektóre pasma są ufarbowane na czerwono. Dziewczyna ma mocny makijaż na powiekach, trochę rozmazany od deszczu, długie strąki grzywki skrywają oczy.
Pociąg zwalnia i wtacza się na Loop, z chrzęstem pokonując zakręty i zwrotnice. Szykując się do wyjścia, widzę, jak dziecko znów zostaje zawinięte w kocyk i schowane pod kurtką z nylonu. Dziewczyna wysiada przede mną, na State/Van Buren, i patrzę za nią, starając się nie stracić jej z oczu w tłumie pasażerów, którzy o tej porze dnia szczelnie wypełniają ulice.
Nie udaje mi się to jednak i po chwili dziewczyna znika.CHRIS
– Jak minął dzień? – pyta Heidi, kiedy staję w progu.
Witają mnie ostry zapach kuminu, dochodzący z salonu ryk telewizora, w którym właśnie lecą wiadomości, i głośna muzyka z pokoju Zoe. Słyszę głos spikera, który podaje, że na Środkowym Zachodzie spodziewane są rekordowe opady deszczu. Przy drzwiach wisi i stoi kolekcja przemoczonych rzeczy: płaszcze, parasole i buty. Dodaję swoje eksponaty i jak pies otrząsam mokre włosy. Wchodzę do kuchni i cmokam Heidi w policzek, zresztą raczej z nawyku niż szczególnego uczucia.
Heidi przebrała się już we flanelową piżamę w czerwoną kratę, jej naturalnej barwy kasztanowe i falujące włosy nieco przyklapły od deszczu. Wyjęła soczewki i zastąpiła je okularami.
– Zoe! – krzyczy. – Kolacja gotowa.
Nasza córka nie ma szans jej usłyszeć za zamkniętymi drzwiami do pokoju, skąd dochodzi ogłuszający ryk boysbandu.
– Co jest na kolację? – pytam.
– Chili. Zoe!
Uwielbiam chili, ale ostatnio Heidi przyrządza je na sposób wegetariański, ładując do tej potrawy nie tylko czarną i czerwoną fasolę oraz ciecierzycę (oczywiście z dużą ilością kuminu), lecz także coś, co nazywa „wegetariańską kostką mięsną”, czyli sojową, mającą zastąpić wołowinę. Wyjmuje miski z szafki i zaczyna nakładać chili. Heidi nie jest wegetarianką, odkąd jednak przed dwoma tygodniami Zoe zaczęła marudzić na temat tłuszczu w mięsie, podjęła męską decyzję o czasowym gotowaniu bez użycia mięsa. Mieliśmy już wegetariański pasztet, spaghetti z wegetariańskimi klopsikami i wegetariańskie kotlety. I ani krzty mięsa.
– Zawołam ją. – Ruszam wąskim korytarzem naszego mieszkania. Stukam w pulsujące od ryku muzyki drzwi i otrzymawszy pozwolenie, wtykam głowę do środka, informując Zoe o kolacji. Kiwa, że zrozumiała. Leży na łóżku z żółtym notesem na kolanach, tym, na który nakleiła na okładce wycięte z czasopism zdjęcia młodzieżowych idoli. Zatrzaskuje go, kiedy wchodzę, i maca dokoła w poszukiwaniu plansz do nauki biologii, które leżą smętnie porzucone.
Nie napomykam, że nakruszyła na łóżko. W drodze do małżeńskiej sypialni potykam się o kota i poluzowuję węzeł krawata.
Po chwili siedzimy przy kuchennym stole, a Heidi znów pyta mnie, jak minął dzień.
– Dobrze – mówię. – A tobie?
– Nienawidzę fasoli – oznajmia Zoe. Nabiera pełną łyżkę chili i powoli wrzuca je z powrotem do miski. Telewizor w salonie został wyciszony, mimo to nasz wzrok co i rusz mknie w tamtą stronę, a my staramy się odczytać treść wieczornych wiadomości z ruchu warg spikera. Zoe kuli się na krześle, odmawiając jedzenia. Jest klonem Heidi, poczynając od okrągłej twarzy, po falujące włosy i piwne oczy, podobieństwo matki i córki jest wręcz doskonałe, aż po identyczne wygięcie pełnych warg i piegi rozsiane na zadartym nosku.
– Co robiłeś? – pyta Heidi, ja zaś krzywię się wewnętrznie, nie chcąc na nowo przeżywać dnia i wiedząc, że jej opowieści o poszukujących azylu uciekinierach z Sudanu i dorosłych analfabetach są dołujące. Najchętniej czytałbym dalej wiadomości z ruchu warg w całkowitym milczeniu.
Mimo to opowiadam o telefonie nadgorliwego klienta, sporządzeniu umowy kupna i idiotycznie wczesnej konferencji telefonicznej z klientem z Hongkongu. O trzeciej w nocy. Wymknąłem się na palcach z sypialni, którą dzielę z Heidi, i wśliznąłem do gabinetu, a kiedy skończyłem rozmawiać, wziąłem prysznic i wyszedłem do pracy, zanim Heidi lub Zoe zdążyły się ocknąć.
– Rano wyjeżdżam do San Francisco – przypominam.
– Pamiętam. – Kiwa głową. – Na długo?
– Na dwa dni.
Potem pytam, jak jej minął dzień, i Heidi opowiada mi o młodym człowieku, który pół roku temu przyjechał z Indii do Stanów. Mieszkał w slumsach Bombaju.
– Konkretnie w Dharavi – mówi. – To jeden z największych slumsów na świecie. Zarabiał tam niecałe dwa amerykańskie dolary dziennie.
Opowiada o toaletach, których jest mało i daleko trzeba do nich chodzić, dlatego mieszkańcy załatwiają się do rzeki. Heidi pomaga temu Hindusowi w gramatyce, nazywa go Aakar. Nauka nie przychodzi mu łatwo.
– Angielski jest bardzo trudny – powiada Heidi.
Odpowiadam, że wiem.
Moja żona ma nader współczujące serce. Była to cecha absolutnie urocza, kiedy jej się oświadczałem, ale teraz, po czternastu latach małżeństwa, na słowa „imigrant” i „uchodźca” reaguję skrywaną irytacją, głównie dlatego, że mam pewność, iż Heidi bardziej przejmuje się ich losem niż moim.
– A jak tam twój dzień, Zoe? – pyta Heidi.
– Beznadziejnie – burczy córka, jeszcze bardziej kuląc się na krześle i patrząc na chili takim wzrokiem, jakby miała przed sobą psie łajno.
Śmieję się w duchu. Przynajmniej jedno z nas jest szczere. Chciałbym skorygować poprzednią wypowiedź. Mój dzień też był do bani.
– Dlaczego beznadziejnie? – drąży Heidi zatroskanym głosem, przyglądając się Zoe. – I czemu nie jesz chili? Czy jest za gorące?
– Już mówiłam. Nie cierpię fasoli.
Pięć lat temu Heidi przypomniałaby jej o głodujących dzieciach w Burundi, Sierra Leone i Indiach. Obecnie jednak nakłonienie Zoe do zjedzenia czegokolwiek to wyczyn. Albo nie cierpi wszystkiego, albo jest to napakowane tłuszczem, jak mięso. To dlatego męczymy się z kostką sojową.
Ze stojącej przy drzwiach wejściowych aktówki rozlega się dźwięk komórki. Heidi i Zoe patrzą na mnie, ciekawe, czy odważę się umknąć w trakcie kolacji do biura, trzeciej sypialni, którą przerobiliśmy, gdy stało się jasne, że nie będziemy mieli więcej dzieci. Kiedy siedzimy tam razem, wciąż jeszcze zdarza mi się przyłapywać wzrok Heidi błądzący po ciemnobrązowych biurowych meblach – biurku i regałach, i moim ulubionym skórzanym fotelu – gdy wyobraża sobie zupełnie inny wystrój, kołyskę i stolik do przebierania, i śmieszne zwierzątka skaczące po ścianach.
Heidi zawsze chciała mieć dużą rodzinę. Niestety, sprawy potoczyły się inaczej.
Rzadko się zdarza, aby krótka kolacja upłynęła bez denerwującego brzęczenia mojej komórki. W zależności od nastroju – mojego lub, co ważniejsze, Heidi – odbieram albo nie. Akurat dzisiaj wkładam do ust pełną łyżkę chili, na co Heidi uśmiecha się miło, a ja uznaję to za podziękowanie. Ma cudowny uśmiech, naprawdę słodki. Rodzi się gdzieś w środku niej, nie chodzi jedynie o wygięcie kącików ślicznych warg. Kiedy Heidi się uśmiecha, przypominam sobie nasze pierwsze spotkanie na balu dobroczynnym. Była wtedy ubrana w obcisłą czerwoną sukienkę bez ramiączek, w kolorze szminki na ustach. Przypominała dzieło sztuki. Ba, arcydzieło! Studiowała w college’u i była wolontariuszką w organizacji non profit, którą obecnie kieruje. Działo się to w czasach, kiedy zarwanie nocy wydawało się bułką z masłem, a cztery godziny snu wystarczały w zupełności. Trzydziestka oznaczała starość, a czterdziestka? Nawet się nad tym nie zastanawiałem.
Heidi uważa, że za dużo pracuję. Biedaczek, siedemdziesięciogodzinne tygodnie pracy to norma. Bywają dni, kiedy wracam do domu o drugiej nad ranem, i wieczory, gdy wprawdzie jestem już w domu, ale zamknięty w biurze aż do wschodu słońca. Moja komórka dzwoni o każdej porze dnia i nocy, jak u lekarza pierwszego kontaktu, a nie człowieka, który ma do czynienia z fuzjami i kupowaniem firm. Ale Heidi pracuje w agencji non profit, więc tylko jedno z nas zarabia na opłacenie czynszu za mieszkanie własnościowe w Lincoln Park, wysokie czesne w prywatnej szkole Zoe i oszczędzanie na opłatę za college.
Gdy telefon przestaje dzwonić, Heidi odwraca się do Zoe. Chce dowiedzieć się więcej na temat jej dnia.
Okazuje się, że pani Peters, nauczycielka geografii w siódmej klasie, nie przyszła na lekcję, a zastępczyni była totalnie… Zoe gryzie się w język i szuka bardziej odpowiedniego przymiotnika niż ten, którego używają jej niegrzeczni koledzy… no więc była totalnie wkurzająca.
– Dlaczego? – dopytuje się Heidi.
– Nie wiem. – Zoe unika kontaktu wzrokowego, wpatruje się w chili. – Po prostu taka była.
Heidi upija łyk wody i patrzy na nią wielkimi oczami, przybierając pytającą minę. Miała identyczną, kiedy wspomniałem o rozmowie telefonicznej o trzeciej nad ranem.
– Czy była złośliwa?
– Raczej nie.
– Zbyt surowa?
– Nie.
– Może w takim razie brzydka? – wtrącam dla poprawienia nastroju.
Przejawiana przez żonę potrzeba wiedzy rodzi czasem napięcia. Heidi jest zdania, że gdy rodzice odpowiednio się zaangażują (według mnie zaangażują nadmiernie), to w zupełności wystarczy, aby przekonać wkraczającą w „trudny wiek” Zoe, że jest bezwarunkowo kochana. Jeśli o mnie chodzi, to trudny wiek zapisał się w mojej pamięci inaczej. W tamtym okresie dominowała silna potrzeba zejścia rodzicom z oczu, a gdy próbowali podążać za mną, starałem się jeszcze szybciej uciekać. Ale Heidi wypożyczyła masę książek z biblioteki, całe kilogramy poradników psychologicznych na temat rozwoju dziecka, miłości rodzicielskiej, tajników posiadania szczęśliwej rodziny, i jest mocno zdeterminowana, aby zastosować tę wiedzę w praktyce.
Zoe chichocze. Kiedy to robi – a nie zdarza się to ostatnio zbyt często – znowu staje się sześciolatką, doskonale czystym dwudziestoczterokaratowym złotem.
– Nie – odpowiada.
– Może nudna? Beznadziejna stara nudziara. – Odsuwam na bok czarną fasolę i szukam czegoś innego. Pomidora. Kukurydzy. Polowanie drapieżnika chili. Starannie unikam wegetariańskiej kostki sojowej.
– Taa… Chyba tak.
– Co jeszcze? – dopytuje się Heidi.
– Mm…? – Zoe ma na sobie bardzo błyszczącą bluzeczkę z jaskraworóżowymi napisami „pokój” i „miłość”. Włosy związała z boku w koński ogon, przez co wygląda doroślej, ale kłóci się z tym pomarańczowy aparat na nieco krzywych zębach. Na lewym przedramieniu wyrysowała flamastrami pacyfy, serce, swoje imię. I niejakiego Austina.
Austin? – powtarzam w duchu.
– Co jeszcze ci nie pasuje? – pyta Heidi.
Kim, do diabła, jest Austin?
– Taylor wylała podczas lunchu mleko. – I dodaje po chwili: – Prosto na mój podręcznik do matmy.
– Czy książka nadaje się do użytku? – chce natychmiast wiedzieć Heidi.
Taylor przyjaźni się z Zoe, odkąd obie skończyły cztery lata. Są nierozłączne. Noszą jednakowe wisiorki na szyję, trzeba trafu, że są to czaszki. Zoe nigdy nie zdejmuje, nawet w nocy, swojego wisiorka barwy jaskrawozielonej. Jennifer, matka Taylor, jest najlepszą przyjaciółką Heidi. O ile dobrze pamiętam, spotkały się w parku miejskim. Dziewczynki bawiły się w piaskownicy, a mamy odpoczywały na ławce. Heidi nazywa to pomyślnym zrządzeniem losu. W rzeczywistości Zoe rzuciła Taylor piaskiem w oczy, więc te pierwsze chwile wcale nie należały do pomyślnych. Gdyby zapobiegliwa Heidi nie miała ze sobą butelki z wodą do przemycia oka, a Jennifer nie znajdowała się właśnie w trakcie rozwodu i nie szukała bratniej duszy, by móc się wygadać, sprawy mogły przybrać zupełnie inny obrót.
– Nie wiem – odpowiada Zoe. – Chyba tak.
– Czy trzeba kupić nowy podręcznik?
Bez komentarza.
– Czy coś jeszcze się wydarzyło? Coś pozytywnego?
Zoe kręci głową.
I na tym, w dużym skrócie, polegał jej koszmarny dzień.
Zoe wolno odejść od stołu, mimo że nie zjadła chili. Heidi udaje się ją przekonać do spożycia kilku kęsów babeczki z mąki kukurydzianej i dopicia mleka, a potem wysłać do pokoju, gdzie ma odrabiać lekcje. Zostajemy przy stole sami. Ponownie dzwoni moja komórka. Heidi zrywa się, żeby sprzątnąć naczynia, a ja zwlekam z odejściem, bo nie mam pewności, czy już mi wolno. Znajduję salomonowe wyjście – zbieram kilka talerzy i przynoszę żonie, która wyrzuca niemal nietknięte chili Zoe do pojemnika z odpadami organicznymi.
– Chili było niezłe – kłamię, bo nie było.
Stawiam talerze przy zlewie, żeby Heidi mogła je opłukać, i czekam za jej plecami z ręką na czerwonej kraciastej flaneli.
– Kto wyjeżdża z tobą do San Francisco? – pyta Heidi.
Zakręca wodę i odwraca się do mnie, a wtedy przytulam się do niej poufałym, od dawna wpojonym nam obojgu gestem. To całkowicie naturalny nawyk, druga skóra. Jestem z Heidi prawie połowę mojego życia. Wiem, co zamierza powiedzieć, zanim otworzy usta. Znam język jej ciała, umiem go odczytać. Rozpoznaję zapraszające spojrzenie, kiedy Zoe nocuje u przyjaciółki albo już dawno położyła się spać. Wiem, że teraz, kiedy otacza mnie ramionami i przyciąga do siebie, zaplatając mi ręce na plecach, nie robi tego z porywu uczucia. To raczej akt posiadania.
Należysz do mnie.
– Parę osób z biura – odpowiadam.
Patrzy na mnie wyczekująco. Chce, żebym powiedział coś więcej.
– Tom – mówię – i Henry Tomlin. – Zawieszam na moment głos, co prawdopodobnie mnie zdradza. – Cassidy Knudsen – dorzucam niezbyt pewnym tonem, niepotrzebnie dodając nazwisko, jakby Heidi nie wiedziała, o kim mowa. Cassidy Knudsen, z wyciszoną literą K.
Słysząc to, cofa ręce i odwraca się z powrotem do zlewu.
– To podróż służbowa – przypominam. – Wyłącznie w interesach – podkreślam, wtulając twarz w jej włosy. Pachną jak truskawki, soczyście i słodko, w tle wyczuwam mieszaninę zapachów wielkiego miasta: ulicznego brudu, nieznajomych z pociągu, deszczowej wilgoci.
– Czy aby ONA o tym wie? – pyta kwaśno Heidi.
– Nie omieszkam jej o tym przypomnieć – odpowiadam. A kiedy rozmowa przycicha i słychać jedynie brzęk wkładanych do zmywarki naczyń, korzystam z okazji, żeby wymknąć się z kuchni, i idę się spakować.
To nie moja wina, że pracuje ze mną kobieta, na którą miło popatrzeć.HEIDI
Kiedy budzę się rano, Chrisa już nie ma. Na podniszczonej nocnej szafce stoi kubek kawy, letniej i prawdopodobnie przesadnie podlanej syropem orzechowym, ale zawsze. Siadam w łóżku i sięgam po kubek oraz pilota. Wybieram kanał z prognozą pogody. Na dziś zapowiadają deszcz.
Po pewnym czasie wlokę się korytarzem do kuchni, mijając po drodze fotografie Zoe od przedszkola do siódmej klasy, i w progu natykam się na córkę z butelką mleka w ręku, którym zamierza zalać wsypane do miski płatki.
– Dzień dobry – zagajam, ona zaś wzdryga się zaskoczona. – Dobrze spałaś? – pytam, nieśmiało cmokając ją w czoło. Uchyla się, ostatnio nie przepada za czułościami. Mimo to jako matka czuję potrzebę okazywania jej uczuć. Przybijanie piątki czy też tajemny uścisk ręki, jaki praktykują Chris i Zoe, zwyczajnie mi nie wystarczą, więc całuję ją i czuję, jak się odsuwa, ale wiem, że dowiodłam dziś znowu miłości.
Zoe ubrała się już w szkolny mundurek, czyli plisowaną spódnicę, której nie cierpi, kamizelkę w kratkę i granatowy rozpinany sweter.
– Uhm – odpowiada i zanosi miskę z płatkami na stół.
– Masz ochotę na sok?
– Nie chce mi się pić.
Ale widzę, że mimo tej deklaracji zerka na ekspres do kawy. To furtka, którą niedawno otworzyła, a ja zdecydowanie zamknęłam. Żaden dwunastoletni dzieciak nie potrzebuje takiego bodźca, żeby pobudzić się rano do działania. Nalewam sobie pełen kubek, dodaję śmietanki, siadam obok Zoe z czubatą miską płatków z rodzynkami i podejmuję próbę pogawędki o dniu, który nas czeka. W odpowiedzi otrzymuję wachlarz zwięzłych „tak”, „nie”, „nie wiem”, po czym Zoe umyka pośpiesznie, żeby umyć zęby, ja zaś zostaję sama w pustej kuchni, a ciszę przerywa jedynie bębnienie deszczu o szybę i parapet.
Wychodzimy w ten mokry, ponury dzień i natykamy się na klatce na sąsiada. To Graham. Wciska guziki na odlotowym zegarku, z którego wydobywają się piski i pobrzękiwania. Wyraźnie zadowolony uśmiecha się do siebie.
– Cieszę się, że panie spotykam – wita się z szerokim uśmiechem. Kosmyki długawych jasnych włosów oklapły i przylepiły się do spoconego czoła, ale wkrótce staną na baczność, wysuszone i potraktowane słuszną ilością mocnego żelu. Graham jest mokry, ale nie umiem ocenić, od deszczu czy raczej od potu.
Wraca do domu po porannym biegu wzdłuż brzegu jeziora, od stóp do głów odziany w strój marki Nike, z kosztownym zegarkiem na ręku, który mierzy odległość i tempo. Poszczególne elementy stroju pasują do siebie wręcz idealnie, jasnozielone paski na kurtce są identyczne jak sznurowadła.
Grahama można określić mianem metroseksualnego, chociaż Chris jest pewny, że kryje się za tym coś więcej.
– Dzień dobry, Grahamie – mówię. – Jak tam poranne bieganie?
– Fantastycznie – odpowiada, opierając się ramieniem o popielatą ścianę i wlewając łyk wody do ust. Na jego twarzy maluje się wyraz tak głębokiej euforii, że Zoe się rumieni. Spuszcza wzrok na buty i strzepuje z nich czubkiem palucha niewidoczne pyłki.
Graham jest trzydziestokilkuletnim sierotą, który mieszka w naszym budynku, ponieważ dawno zmarła matka zapisała mu w testamencie mieszkanie i całkiem okrągłą sumkę kilkuset tysięcy dolarów. Syn konsekwentnie przetracał ją na kosztowne zegarki, drogie wina i zbytkowne urządzenie domu.
Po śmierci matki Graham planował początkowo sprzedać mieszkanie, ale rozmyślił się i wprowadził do niego. Furgony firmy organizującej przeprowadzki wywiozły stare, niemodne umeblowanie i sprzęty, zastępując je nowoczesnymi meblami w stonowanych kolorach, które wyglądały jak wyjęte wprost z katalogu „Dom i Wnętrze”. Graham był zwolennikiem wystroju minimalistycznego, więc i mebli było niewiele, najwięcej za to wydruków komputerowych, które zaśmiecały podłogę.
– To gej – zapewnił mnie Chris, gdy po raz pierwszy wstąpiliśmy do odnowionego apartamentu. – Gej jak nic. – Wzrok Chrisa przyciągnęły nie tylko designerskie meble, lecz także szafy pełne ubrań. Było ich więcej, niż ja posiadałam. Graham zostawił szafy otwarte, byśmy mogli zajrzeć do środka. – Zapamiętaj sobie moje słowa. Przekonasz się, zobaczysz.
Lecz kobiety zjawiały się u Grahama regularnie, oszałamiająco piękne, nawet mnie zapierało dech. Kobiety o białoblond włosach i nienaturalnie błękitnych oczach, o ciałach tak szczupłych, jak lalka Barbie.
Graham sprowadził się do nas, kiedy Zoe była jeszcze malutka. Od początku ciągnęło ją do niego jak muszkę owocówkę do miski dojrzałych bananów. Jako pisarz, czyli wolny strzelec, często przesiadywał w domu, gapiąc się niewidzącym wzrokiem na ekran komputera oraz przyjmując zbyt duże dawki kofeiny i zwątpienia w siebie. Niejeden raz przychodził nam z pomocą, gdy Zoe była chora, a żadne z nas nie mogło się zwolnić z pracy. Graham zapraszał ją do siebie na miękką kanapę, gdzie razem oglądali kreskówki. Jest bardzo uczynny, można się do niego zwrócić z prośbą o pożyczenie masła, filtra do kawy czy przytrzymanie drzwi. Z ochotą pomagał Zoe przy pisaniu wypracowań z angielskiego, kiedy ani ja, ani Chris nie mieliśmy na to czasu. Umie wspaniale przyprawić indyka i poratował mnie swoim talentem, gdy w połowie przyrządzania obiadu dla teściów na Dzień Dziękczynienia okazało się, że ja tego nie potrafię.
Krótko mówiąc, Graham to dobry przyjaciel.
– Powinnyście kiedyś do mnie dołączyć – proponuje Graham.
Spoglądam na kolekcję butelek z wodą przypiętych do pasa i myślę, że raczej niekoniecznie.
– Pożałowałbyś, gdybym skorzystała z propozycji – mówię, obserwując, jak Graham mierzwi czuprynę Zoe, która znów się rumieni, tym razem jeszcze mocniej.
– A ty? – zwraca się do niej Graham, a Zoe wzrusza ramionami. Gdy się ma dwanaście lat, czerpie się z tego pewne korzyści. Wzruszenie ramion i nieśmiały uśmiech wystarczą za odpowiedź. – Pomyśl o tym – dorzuca, błyskając równymi białymi zębami. Nie ogolił się jeszcze, co dodaje mu męskiego uroku, i zerka na Zoe z ukosa.
Moja córka za wszelką cenę unika jego spojrzenia. Nie dlatego, że nie lubi Grahama. Jest wprost przeciwnie.
Żegnamy się i wychodzimy na ulewę.
Odprowadzam Zoe do szkoły i dopiero potem ruszam do pracy. Córka uczęszcza do katolickiej placówki. To niedaleko od naszego domu. Szkołę zbudowano obok przyciężkiej bryły bizantyjskiego kościoła z szarego kamienia, z solidnymi drewnianymi drzwiami i strzelającą w niebo kopułą. Świątynia odznacza się przepychem, ściany w środku zdobią pozłacane freski, są też wysokie witrażowe okna i ołtarz z marmuru. Ceglany budynek szkoły stoi schowany z tyłu, a za nim rozciąga się kwadrat zwykłego szkolnego boiska, na którym roi się teraz od dzieci w jednakowych mundurkach, ukrytych pod różnobarwnymi płaszczami od deszczu, dźwigających wypchane plecaki.
Zoe bąka:
– Do widzenia – i umyka.
A ja obserwuję, stojąc w bramie, jak dołącza do innych siódmoklasistek i biegnie wraz z nimi do suchego, ciepłego budynku, trzymając się z dala od najmłodszych uczniów – ci czepiają się kolan rodziców i zawodzą, że „nie chcą tam iść” – jakby cierpieli na zaraźliwą chorobę.
Patrzę za nią, póki nie zniknie w czeluściach gmachu, a potem ruszam do dworca Fullerton. W którymś momencie deszcz zamienia się w gęstą ulewę i rzucam się do ciężkiego biegu, wpadając w kałuże i rozpryskując wodę dookoła.
Przychodzą mi na myśl dziewczyna i jej dziecko, zastanawiam się, czy także gdzieś tu są zalewani potokami deszczu.
Dobiegam do dworca, wsuwam kartę w szczelinę i odblokowuję kołowrót, po czym wbiegam po śliskich schodach, nie przestając myśleć, czy ich dziś zobaczę. Nie ma dziewczyny z dzieckiem. Oczywiście odczuwam ulgę, że nie mokną na peronie, lecz zarazem mój umysł błądzi wokół pytań: gdzie są? Czy są bezpieczni? Czy im sucho, czy ciepło? To wręcz definicja ulgi zaprawionej kroplą goryczy. Czekam niecierpliwie na przyjazd pociągu, a kiedy w końcu wtacza się na peron, wsiadam, nie odrywając spojrzenia od okna, jakbym oczekiwała, że matka i dziecko zaraz tu się zjawią, ona w kurtce khaki i wysokich sznurowanych butach, ze starą skórzaną walizką, dziecko w mokrym różowym kocyku z polaru, a ja zobaczę bezzębny uśmiech niemowlęcia i aksamitny meszek włosów na kremowej główce.
W naszym ośrodku zwalczania analfabetyzmu zajmujemy się dziś czytaniem poezji, w czym pomaga garstka wolontariuszy. Następnie uczniowie próbują swych sił w dziedzinie pisania i ilustrowania wierszy, a co bardziej śmiałe osoby odważają się pokazać rezultaty swych starań kolegom. Osoby przychodzące do ośrodka pochodzą z niższych sfer, z peryferyjnych dzielnic, to głównie Afroamerykanie i Latynosi. Wiele z nich dorasta w ubóstwie, a w domach posługuje się językiem innym niż angielski: hiszpańskim, chińskim, polskim.
Sporo z tych dzieci pochodzi z rodzin, w których oboje rodzice pracują, ale większość wychowują samotne matki. To tak zwane dzieciaki z kluczem na szyi, które popołudnia i wieczory spędzają samotnie. Najbardziej zależy im na dachu nad głową i pożywieniu. Poranek w naszym ośrodku to coś więcej niż okazja poznania liter i rozwinięcia miłości do sonetów i haiku. Te dzieci ogarnia zwątpienie na widok zadań, które przed nimi stawiamy, ale potem, kiedy już ze wszystkim sobie poradzą, ciesząc się przez tych kilka godzin wytężoną uwagą personelu, wychodzą silniejsze i bardziej pewne siebie.
Kiedy podopieczni rozbiegają się we wszystkie strony, powracają do mnie myśli o dziewczynie z niemowlęciem.
W porze lunchu deszcz przeszedł w drobną mżawkę. Zapinam płaszcz przeciwdeszczowy i wychodzę, kierując się w dół State Street i ze smakiem pojadając zdrowy baton musli, który zastąpi mi lunch. Zmierzam do biblioteki po zamówioną książkę. Uwielbiam to miejsce z rozsłonecznionym (oczywiście nie dzisiaj) atrium, groteskowymi gargulcami z granitu i nieprzeliczoną ilością książek. Kocham spokój i ciszę panującą w bibliotece, tej bramie do wiedzy, do języka francuskiego i historii średniowiecza, do inżynierii i baśni, a wszystkich tych rzeczy można się uczyć w jakże prymitywny sposób: za pomocą książek, zastępowanych z olbrzymią szybkością przez nowoczesne technologie.
Zatrzymuję się przy bezdomnej, opartej o czerwony ceglany budynek, i wsuwam w jej wyciągniętą rękę kilka banknotów jednodolarowych. Kiedy się do mnie uśmiecha, spostrzegam, że brakuje jej kilku zębów. Niewyraźnie mamrocze podziękowanie i trudno mi ją zrozumieć. Resztki uzębienia poczerniały, jak przypuszczam, od metamfetaminy.
Dostaję zamówioną książkę i zmieniając windy, wjeżdżam na siódme piętro. Mijam ochroniarzy i wycieczki szkolne, błąkających się samotnych mężczyzn i grupki kobiet rozmawiających stanowczo zbyt głośno jak na miejsce, w którym przebywają. W bibliotece jest ciepło i cicho, szalenie przytulnie, więc podchodzę do regałów z literaturą, żeby poszukać przyjemnej lektury, na przykład najnowszego bestsellera „New York Timesa”.
To tam ją dostrzegam, dziewczynę z niemowlęciem. Siedzi po turecku na podłodze pomiędzy regałami z dzieckiem na kolanach, podtrzymując mu główkę. Obok stoi skórzana walizka. Wydaje się, że dziewczyna odstawiła ją z wielką ulgą. Z kieszeni kurtki khaki wyjmuje butelkę i delikatnie wkłada dziecku do buzi. Sięga do najniższej półki po książkę – ja zakradam się jak najbliżej i na chybił trafił łapię powieść science fiction, którą zaczynam kartkować – i po chwili słyszę, jak cichym głosem czyta „Anię z Zielonego Wzgórza”, głaszcząc przy tym miękkie stópki dziecka.
Niemowlę jest całkowicie spokojne. Ukradkiem śledzę przez prześwity w metalowym regale, jak opróżnia zawartość butelki aż do bąbelków na samym dnie, a potem powieki robią się coraz cięższe i powoli opadają, a małe ciałko ogarnia senność i nieruchomieje, nie licząc lekkich drgnięć od czasu do czasu. Matka kontynuuje czytanie, nie przestając pieszczotliwie pocierać dużego palca u nóżki córeczki, i nagle czuję się, jakbym podsłuchiwała intymną rozmowę.
Nagle wyrasta przy mnie bibliotekarka i pyta:
– Czy mogę pani pomóc odszukać jakąś pozycję?
Wzdrygam się gwałtownie z powieścią science fiction w ręku. Jestem speszona, mój płaszcz wciąż jeszcze ocieka deszczem. Bibliotekarka uśmiecha się do mnie z sympatią.
– Nie – odpowiadam głosem ściszonym do szeptu, bo nie chcę obudzić dziecka. – Dziękuję. Właśnie znalazłam to, czego szukałam. – Śpieszę do wind i zjeżdżam na parter, żeby przejrzeć książkę.
Przed powrotem do domu wstępuję do wypożyczalni filmów i wypożyczam komedię romantyczną dla siebie i Zoe, kupuję też pudełko beztłuszczowego popcornu do uprażenia w mikrofalówce. Chris był zawsze wojownikiem szos. Jako mała dziewczynka Zoe źle znosiła częstą nieobecność ojca, który, jak to określała, „wiecznie pojawiał się i znikał”. Kiedy wyjeżdżał, wymyślałyśmy sobie na pociechę rozmaite rozrywki: wieczory filmowe i spanie w naszym małżeńskim łóżku, naleśniki z nutellą na kolację, opowiadanie historii, w których Chris występował jako podróżnik w czasie (co było bardzo zajmujące), a nie jako wciąż przebywający w delegacjach bankier inwestycyjny (nuda).
Jadę windą na czwarte piętro naszej zabytkowej kamienicy i wchodzę do mieszkania, które wita mnie dziwną i niepokojącą ciemnością i ciszą. Na ogół z pokoju Zoe dochodzi przeraźliwy łomot muzyki. Dzisiaj zero decybeli. Zapalam światło w salonie i wołam Zoe. Stukam do drzwi jej pokoju. Ze szpary pod drzwiami sączy się blask, ale córka nie odpowiada. Naciskam klamkę i wchodzę.
Zoe, nadal w mundurku, co jest ostatnio rzadkością, leży w poprzek puszystego kremowego dywanu, który pokrywa niemal cały parkiet. Zazwyczaj zrzuca nielubiany szkolny strój natychmiast po powrocie do domu, zamieniając go na kolorową bluzkę z cekinami lub T-shirt z podobizną ukochanego piosenkarza. Widzę, że spokojnie oddycha, czyli śpi, więc nie wpadam w panikę. Obserwuję, jak leży nieruchomo, ściskając w rękach żółty notes, jakby ciało stało się nagle zbyt ciężkie, by móc utrzymać je w pionie. Owinęła się grubym kocem, głowa spoczywa na poduszce z napisem „Uściski & Pocałunki”. Farelka, którą kupił jej Chris, gdy się skarżyła, że marznie w swoim pokoju, jest nastawiona na dwadzieścia sześć stopni. Jest tu gorąco jak w piecu, a leżąca w odległości pół metra od grzejnika Zoe prawdopodobnie się gotuje. Policzki ma silnie zarumienione, dziwię się, że koc nie stanął w płomieniach. Przesuwam pokrętło i wyłączam urządzenie, ale zanim pokój się ochłodzi, będzie musiało upłynąć wiele godzin.
Omiatam wzrokiem pomieszczenie. Gdyby Zoe nie spała głęboko, zaczęłaby na mnie warczeć. Gdzieniegdzie widać odkryte cegły, co według Chrisa jest powodem, dla którego Zoe uskarża się na zimno. Nieposłane łóżko z baldachimem, przykryte patchworkową narzutą, na ścianach plakaty z twarzami nastoletnich idoli i zdjęcia egzotycznych rajów. Kilka pluszowych zabawek. Szkolny plecak leży otwarty na dywanie, widzę nietknięty baton musli, który wsunęłam jej rano do ręki, żeby zjadła go sobie po lekcjach. Obok zmięte w kulki karteczki od koleżanek. Koty leżą obok Zoe, rozkoszując się ciepłem płynącym z farelki.
Głaszczę jej długie włosy i niezbyt głośno wołam po imieniu, raz, potem drugi. Gdy się ocyka, siada gwałtownie i wodzi dokoła spłoszonym wzrokiem, jakby została przyłapana na psoceniu. Na czymś niewłaściwym. Zrywa się na nogi, koty idą w jej ślady, i rzuca koc na łóżko.
– Byłam zmęczona – tłumaczy.
Strzela oczami tu i tam, by sprawdzić, na czym ją mogłam przyłapać. Nic podejrzanego nie znalazłam. Zbliża się siódma wieczór, więc za ciężkimi burymi chmurami słońce chyli się ku zachodowi. W San Francisco Chris siedzi pewnie w jakiejś modnej knajpie przy wykwintnej kolacji, patrząc przez stół na Cassidy Knudsen. Odsuwam od siebie te myśli.
– Okej, więc dobrze, że się zdrzemnęłaś – mówię, zerkając na czerwone ślady od poduszki na policzku i dostrzegając znużenie w piwnych oczach. – Jak minął dzień?
– Dobrze – odpowiada, podnosząc żółty notes z podłogi. Ściska go jak małpka wczepiona w futro matki.
– Czy pani Peters wróciła?
– Nie.
– Musi być naprawdę chora – mówię. Wydaje się, że grypa zaczęła w tym roku późno zbierać swoje żniwo. – A zastępstwo? Ta sama nudziara?
Zoe kiwa głową. Tak. Nudziara.
– Zacznę szykować kolację – oznajmiam, ale ku mojemu zaskoczeniu Zoe odpowiada, że już jadła. – Tak?
– Byłam głodna. Po szkole. Nie wiedziałam, o której wrócisz do domu.
– W porządku – mówię. – A co jadłaś?
– Grillowany ser – powiada i dodaje po chwili: – No i jabłko.
– Świetnie.
Uświadamiam sobie, że nadal stoję w płaszczu i kaloszach, z torebką przewieszoną przez ramię. Wkładam rękę do torebki i szerokim gestem pokazuję Zoe kasetę z filmem i popcorn.
– Masz ochotę na wieczór filmowy? – pytam. – Tylko my dwie?
Zoe milczy z twarzą bez wyrazu, nie uśmiecha się z głupawym ożywieniem jak ja. Nim ją usłyszę, już jakbym słyszała odmowę.
– Wiesz… – zaczyna Zoe. – Mam jutro klasówkę. Z matmy… Muszę się uczyć.
Wrzucam kasetę do torebki. Mój pomysł nie znalazł uznania.
– Wobec tego pomogę ci się uczyć – proponuję.
– Nie trzeba. Zrobiłam sobie plansze. – Pokazuje mi je na dowód.
Staram się nie okazać przykrości, ponieważ dobrze pamiętam, że kiedy miałam dwanaście lat – czy też szesnaście lub siedemnaście – wolałabym raczej wizytę u dentysty, niż spędzać czas z mamą.
– Jasne. – Kiwam głową i wymykam się z pokoju.
Cichutko jak myszka Zoe zamyka za mną drzwi i przekręca klucz w zamku.