Zakątek nadziei - ebook
Zakątek nadziei - ebook
Pewnego dnia Liwia, pobita przez narzeczonego, budzi się we wrocławskim szpitalu.
Przyjaciółka proponuje Liwii, w ramach rekonwalescencji, wyjazd do „Zakątka weteranów”, który prowadzi jej brat – Daniel.
Początkowo Liwia odrzuca propozycję. Zmienia jednak zdanie, gdy jej oprawca dostarcza do szpitala bukiet kwiatów z sugestywnym liścikiem.
Daniel jest oczarowany Liwią, jednak nie daje tego po sobie poznać. Robi wszystko, aby dziewczyna czuła się u niego dobrze.
Któregoś dnia ktoś włamuje się na teren posesji. Liwia dostaje ataku paniki. Jest pewna, że to narzeczony ją odnalazł.
Choć okazuje się, że to fałszywy trop, jednak Liwia ma dziwne przeczucie, że w pobliżu jest ktoś, komu bardzo nie podoba się jej obecność w „Zakątku weteranów”…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67867-24-5 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Próbowałam unieść powieki, ale był to tak ogromny wysiłek, jakbym zdecydowała się wspiąć na Mount Everest bez żadnego przygotowania. Słyszałam krzątaninę pielęgniarek i lekarzy. Ich ciche nawoływania z korytarza. Trzeszczenie metalowych nerek i wózków przeznaczonych do rozwożenia posiłków, kroki ludzi, którzy przez przypadek wchodzili do mojej sali i gdy orientowali się, że nie jestem tym, kogo szukają, opuszczali ją z cichymi przeprosinami.
Krzesło stojące przy moim łóżku zatrzeszczało.
Ktoś siedział obok mnie.
Modliłam się o to, aby to nie był on. Mógł przecież powiedzieć, że się przewróciłam albo miałam wypadek w pracy. Był zdolny do wszystkiego.
W mojej głowie ponownie rozpoczęła się mroczna projekcja.
„Tylko kolega, mówisz?!”
Pierwsze uderzenie.
„Prosiłem cię, żebyś z nim nie rozmawiała!”
Kolejne.
„Ale ty nie słuchasz co się do ciebie mówi!”
Szarpnięcie za włosy.
„A ja cię tak kocham! Tak bardzo!”
Moje błagania mieszające się z jego wrzaskiem.
„Jesteś tylko moja!”
Nie było fragmentu ciała, który by mnie nie bolał, nie piekł lub nie pulsował niczym ropiejący wrzód. Miałam wrażenie, że gdy delikatnie poruszam głową na miękkiej poduszce, receptory bólowe uruchamiają się nawet w cebulkach moich włosów. Ucisk i dyskomfort w zgięciu łokcia świadczył, że mam podłączony wenflon i kroplówkę.
Czyli jeszcze nie umarłam, skoro marnują na mnie tyle sprzętu i kabelków.
– Liwia?
Usłyszałam nad sobą kojący, damski głos który znałam tak dobrze. Nie byłam jednak w stanie odpowiedzieć.
Co ona tu robi? Skąd się wzięła?
Gardło miałam wysuszone na wiór, a dolna warga była tak spuchnięta i drętwa, jakbym zaliczyła wyjątkowo brutalną wizytę u stomatologa. Niemrawo wystawiłam język, aby w jakiś sposób zakomunikować pragnienie.
– Masz, kochanie. To woda. Pij powoli.
Miękka, papierowa słomka wsunęła się delikatnie w moje usta. Zaciągnęłam się i poczułam ulgę, gdy chłodny płyn spłynął na język.
Kto by pomyślał, że będę dziękowała opatrzności za kilka kropel wody, którą do tej pory mało się przejmowałam.
– Wystarczy. Lekarz mówił, żebyś na razie nie przesadzała.
Mruknęłam w odpowiedzi coś co miało brzmieć jak „dziękuję”. Miękki materiał ręcznika delikatnie przylgnął do brody, aby wchłonąć kilka kropli, których nie przełknęłam. Skrzywiłam się z bólu, bo moja twarz była tak wrażliwa, że dokuczał mi nawet delikatny powiew wiatru docierający z korytarza.
Ponowiłam próbę otwarcia jednego oka. Wydawało mi się, że lewe jest mniej obolałe niż prawe, rozpoczęłam więc walkę z własnymi mięśniami. Po dwóch czy trzech próbach udało mi się je uchylić na tyle, aby dostrzec ciemną postać siedzącą obok łóżka.
– Wiktoria…? – wychrypiałam, widząc coraz wyraźniej jej długie blond włosy upięte w wysoką palemkę na czubku głowy.
Poderwała się z krzesła i dotknęła mojej dłoni. Jej ciepłe palce oplotły moje i zacisnęły się na nich, jakby próbowała oddać mi trochę swojej siły.
– Jestem tu, kochanie, i będę przy tobie cały czas.
Jej gorące zapewnienie wywołało we mnie lawinę emocji. Rozpacz ścisnęła mi serce, a oddech ugrzązł w płucach. Nie mogłam złapać tchu. Szpitalny pokój wypełnił się moim łkaniem i jękami.
– Spokojnie. Jesteś bezpieczna. – zapewniła łamiącym się głosem. – Będzie cię bardziej bolało, jak zaczniesz płakać. – Drżącą dłonią dotknęła mojego czoła, przemawiając do mnie jak do dziecka.
Nie byłam jednak w stanie przestać. Pierwszy raz płakałam przy kimś, kto nie był moim narzeczonym. Nagromadzone od trzech lat emocje wylewały się ze mnie jak woda z zatkanego zlewu. Złość, frustracja i potworny wstyd, że swoją biernością pozwoliłam zrobić z siebie worek treningowy, odbierały mi zdolność racjonalnego myślenia.
Ciepła dłoń na mojej skórze wzruszała mnie jeszcze bardziej, gdy uzmysłowiłam sobie, że Wiktoria ma przecież swoją rodzinę i dwójkę dzieci. Zamiast spędzać czas z nimi, siedziała w szpitalnej sali z koleżanką z pracy, której omal nie zabił jej własny partner.
Dzieci?
O mój Boże, a co z…?
Strach poderwał mnie do góry, wyginając moje ciało w mostek. Maszyna, do której byłam podłączona, zaczęła wydawać szaleńcze dźwięki, które zwabiły do sali młodą pielęgniarkę.
– Co tu się dzieje? – Podbiegła do mojego łóżka i zmusiła Wiktorię do ustąpienia jej miejsca.
– Dziecko?! – jąkałam się, próbując uchwycić jej spojrzenie.
– Proszę się uspokoić – nakazała beznamiętnie, jakby uspokajała nerwowego psa. – Zapytam lekarza, czy mogę podać coś na uspokojenie.
– Proszę się wstrzymać. – Wiktoria wstawiła się za mną. – Dopiero się obudziła i jest zrozpaczona.
– Tu leżą pacjenci – syknęła w jej stronę kobieta. – Ciężkie przypadki, pod respiratorami.
– A ona przyjechała tu do SPA?! – odgryzła się moja obrończyni, podczas gdy ja mamrotałam w kółko: „Co się stało z ciążą?”.
– Jeśli nie uspokoi jej pani w ciągu kwadransa, przyjdę tu z lekarzem i środkiem nasennym.
– Świetnie. Ma pani dużo czasu, aby zorientować się, gdzie zgubiła pani empatię!
Tupiąc ostentacyjnie chodakami, pielęgniarka opuściła salę.
– Nie płacz, skarbie. Nie płacz.
– Jestem nadal w ciąży…?!
Wiktoria zbliżyła się do mnie, ocierając mokre od łez policzki. Zgięła się w pół, nie potrafiąc udźwignąć pytania, i oparła głowę o moje uda, jakby prosiła mnie o wybaczenie. Jej ciałem wstrząsnął płacz i już wiedziałam, jak będzie brzmiała odpowiedź.
Mojego dziecka już nie ma.
Straciłam je.
Zaczęłam wyć z rozpaczy. Konwulsyjny płacz wywoływał ból w każdym najmniejszym zakamarku ciała, jednak to moje serce rozdzierało się na milion kawałków. Jakby ktoś wyciągnął je z piersi i rozszarpywał na strzępy.
Piszczałam, jak zmaltretowane zwierzę, którym zresztą byłam.
Po pierwszym uderzeniu wiedziałam, że jego furia osiągnęła apogeum. Podświadomie czułam, że skończy się to moją śmiercią albo OIOM-em. I gdy uderzał mnie po twarzy raz, drugi, trzeci… modliłam się o to, aby zdechnąć. Aby to w końcu się skończyło bo nikt mnie od niego nie uwolni. Chciałam umrzeć razem z moim nienarodzonym dzieckiem, bo jako kaleka nie dałabym rady go sama wychować.
„Jesteś tylko moja!” – darł się w niebogłosy, szarpiąc za włosy i unosząc moją twarz ku swojej. Jakby sprawdzał, czy już wystarczająco mnie zmasakrował.
– Tak strasznie mi przykro… – Wiktoria płakała tuż obok mojego ucha, tuląc w swoje włosy moją twarz. – Musisz być dzielna. Policja się nim zajmie. Nie wyjdzie z więzienia przez długie lata.
Pamiętałam, że w pewnym momencie jego pięść zawisła nade mną jak miecz Damoklesa, a on jakby ocknął się z morderczego transu. Byłam zamroczona, jednak słyszałam głośne walenie do drzwi naszego mieszkania. Ktoś wszedł do środka i zaczął krzyczeć. Wydawało mi się, że był to nasz osiemdziesięcioletni sąsiad z góry. Miał charakterystyczny tubalny głos, więc doskonale słyszałam, jak informował Pawła, że wezwał policję. Ich kłótnia nie trwała jednak długo Sąsiad runął na podłogę, powalony przez umięśnionego i młodszego Pawła. Drzwi zamknęły się z hukiem i zapadła grobowa cisza. Potem poczułam gorąco w dole brzucha i straciłam przytomność.
– Jak się tu znalazłaś?
– Zadzwonili do kliniki, bo nie mogli skontaktować się z twoją rodziną. Odebrałam telefon bo miałam dyżur w rejestracji. Od razu przyjechałam. Nikt o niczym nie wie – zapewniła mnie solennie, dostrzegając błysk paniki w moich oczach.
– Czy pan..? – Zalałam się łzami, przypominając sobie o sąsiedzie, który uratował mi życie.
Myśli tak mieszały mi się w głowie, że co chwilę moją rozpacz wywoływało co innego.
– Jest na obserwacji. Trochę się potłukł, ale nic mu nie grozi. Nie martw się o niego. Powiedział policji, że już od dawna chciał zgłosić przemoc w waszym domu, ale córka kazała mu się nie wtrącać.
Wstyd zasnuł mi oczy czarną łuną. Czy ktoś jeszcze oprócz pana Boguckiego wiedział o moim koszmarze? Czy słyszał nasze kłótnie, mój płacz?
Zawsze mi się wydawało, że świetnie ukrywam sińce pod podkładem i pudrem. Nikt nigdy nie pytał, co mi się stało i nie przypatrywał nadmiernie mojej twarzy. Być może była to zasługa profesjonalnych kosmetyków dla branży pogrzebowej, których używałam. Ciężkie podkłady dla truposzy z dużą ilością pigmentu idealnie kamuflowały sińce pod oczami i na brodzie. Zaczęłam ich używać trzy miesiące temu, gdy Paweł stał się jeszcze bardziej agresywny. To wtedy, w klinice, w której pracowałam jako rejestratorka, pojawił się nowy stomatolog. Sympatyczny chłopak w moim wieku. Paweł dostał szału, gdy pewnego dnia zobaczył, jak wychodzimy razem z pracy. Nie miałam jak uciec od jego towarzystwa, więc przespacerowaliśmy się razem do bramy wjazdowej. To wystarczyło, by mój narzeczony wpadł w gniewny amok. Tego wieczora, dla odmiany, bił mnie pięściami po plecach, zostawiając w okolicy łopatek pieczątki z sińców.
Od tego momentu, gdy tylko musiałam zostać dłużej w pracy, Paweł oskarżał mnie o schadzki z nowym stomatologiem.
Wczoraj miałam stawić się w klinice na popołudniową zmianę, ale postanowiłam wyjść z domu wcześniej, aby poukładać dokumenty i złożyć zamówienie na artykuły papiernicze, za które byłam odpowiedzialna. Nie dotarłam tam jednak. Gdy miałam już wychodzić z domu, w drzwiach pojawił się Paweł z obłędem w oczach i pytaniem dokąd idę. Moja odpowiedź była jak kanister benzyny rzucony w ogień.
Gdyby sąsiad nie stanął w mojej obronie, kolejny cios mógł być moim ostatnim.
Ciepły dotyk sprawił, że powróciłam myślami do rzeczywistości.
Jednak co działo się z Pawłem?
– Zamknęli go? – zapytałam, widząc jak Wiktoria truchleje i blednie.
– Uciekł, zanim przyjechał patrol.
Ta wiadomość mnie zmroziła. Wybałuszyłam oczy i zaczęłam tępo patrzeć w sufit. Podczas gdy ja leżałam ledwo żywa w szpitalnym łóżku i straciłam ciąże, mój oprawca siedział gdzieś w mysiej norze i zapewne planował dalsze posunięcia. Być może już dawno wyjechał na wschód, do jakiegoś kraju, gdzie nikt go nie znajdzie. Pochodził przecież z bogatej rodziny Zięcików, których znali i szanowali w mieście. Rok temu, po śmierci dziadka, Paweł dostał w spadku trochę pieniędzy. Zabraniał mi z nich korzystać, jednak z pewnością mógł za nie całkiem spokojnie żyć przez kilka miesięcy.
– On się nie wywinie – dodała Wiktoria z mocą, widząc, jaka beznadzieja mnie ogarnęła. – Jest świadek, którego poturbował. Sprawiedliwość go dosięgnie.
Westchnęłam ciężko, jakby było mi wszystko jedno. Straciłam ciążę i poczucie własnej godności. Nic nie miało dla mnie sensu.
– Podasz mi lusterko?
Zawahała się, zaciskając szczękę, jakby chciała mi odmówić. Jednak przekonało ją moje zdeterminowane spojrzenie, gdyż wycofała się w głąb sali i sięgnęła do torby.
Dopiero teraz spostrzegłam, że sala na której mnie położono, była jednoosobowa. Czy wyglądałam aż tak źle, że nie chciano mną straszyć innych pacjentów?
– Proszę. – Wiktoria włożyła w moją dłoń zimne, srebrne puzderko. – Pamiętaj jednak, że rany są świeże. Lekarz mówił, że są powierzchowne. Nie masz złamań w obrębie twarzoczaszki.
O mały włos nie stchórzyłam i nie oddałam jej lusterka z powrotem. Miałam jakąś minimalną świadomość tego, jak mogę wyglądać, ale słowa koleżanki wywołały u mnie przerażenie. Jednak zebrałam się w sobie i uniosłam lusterko ku twarzy.
– Boże… – Jedynie to byłam w stanie wychrypieć, gdy dojrzałam swoje odbicie.
– Wszystko się zagoi – pocieszała Wiktoria. – Nos masz cały, a reszta to tylko siniaki i opuchlizna.
Nad łukami brwiowymi miałam przekrwione plamy wysmarowane jakimś tłustym mazidłem. Powieki były spuchnięte, więc nic dziwnego, że miałam trudności z otworzeniem oczu. Prawy oczodół był krwistoczerwony, jakby ktoś wypełnił go czerwonym winem, a dolna warga była przecięta i spuchnięta niczym popękana parówka gotująca się we wrzątku.
Oczy zaszły mi łzami gdy poczułam radosną ulgę, że mam cały nos bez ani jednej krwawej plamki. Nie wiem, jak on tego dokonał w swoim morderczym szale.
Uniosłam lusterko nieco wyżej, na tyle, na ile pozwalał mi wpięty w żyłę wenflon. Wiktoria, widząc moje nieudolne próby, pomogła mi nieco z ręką, podtrzymując ją.
Chciałam zobaczyć, czy mam wszystkie włosy. Przeprowadziłam szybką inspekcję, ale w tej plątaninie czarnych loków nie mogłam nic dostrzec. Wprawdzie nie widziałam łysych placków, ale to zapewne okaże się, dopiero gdy umyję i rozczeszę włosy. Musiałam więc zachować cierpliwość.
– Możesz mieć problemy z gryzieniem, więc lekarz poprosił, abym przygotowała ci zmiksowaną na papkę zupę. Masz na coś szczególną ochotę? – zapytała Wiktoria, gdy oddałam jej lusterko.
– Jesteś aniołem, wiesz – wyszeptałam, próbując się do niej uśmiechnąć. – Nie wiem jak ci się odwdzięczę.
– Za co chcesz się odwdzięczać? To ja nie mogę znieść, że nic nie zauważyłam. Myślałam, że jesteś taka wycofana ze względu na swój charakter. Dlaczego nic nikomu nie powiedziałaś?
– Nie wiem…
Nie miałam głowy do tłumaczenia się. Wiktoria doszła do naszego zespołu jakieś siedem miesięcy temu. Od razu zjednała sobie wszystkich jako energiczna i wesoła osóbka. Swoją werwą wprowadziła niezły rozgardiasz w snobistyczne mury kliniki stomatologicznej. Nie nawiązałyśmy jednak jakiejś szczególnej relacji. Nasze kontakty ograniczały się do szybkiej wymiany zdań. Czułam, że próbuje przeciągnąć mnie na swoją stronę, zaprosić do swojego wesołego świata, pokazując fotografie dzieci i zachwalając przystojnego męża.
Nie potrafiłam się jednak otworzyć. Koszmar, w którym tkwiłam, blokował mnie na ludzi. Bo cóż ja mogłam im powiedzieć o moim życiu? Owszem wiedzieli, że mam narzeczonego, ale nigdy nie zdradziłam się najmniejszym tikiem nerwowym, że facet, z którym mieszkam, to zazdrośnik i agresor.
– Pamiętam, że często przynosiłaś do pracy pomidory – nie ustępowała w matkowaniu. – Może przygotuję krem z pomidorów? Zjadłabyś?
Przytaknęłam, aby dała mi spokój z jedzeniem. Lubiłam pomidory, jednak to nie miłość do nich sprawiała, że ciągle jadłam je na śniadanie. Kiedyś wyczytałam, że świetnie wzmacniają organizm i odporność, a ja musiałam być silna, by po serii szturchańców i uderzeń iść następnego dnia do pracy. Myślałam, że pomidory zapewnią mi siłę. Idiotka!
– Świetnie. Może prześpisz się trochę, a ja wpadnę wieczorem?
– Nie mogę obarczać cię opieką nad sobą. Masz męża i dzieci.
– Przyjdę po osiemnastej – odparła, udając, że nie słyszy mojej gadaniny. Nachyliła się nade mną i pocałowała delikatnie w czoło.
Zatkało mnie od ciepła i miłości, które od niej poczułam. Emanowała tak wielką siłą, że gdyby zechciała, z pewnością mogłaby rozwiązać wszystkie problemy tego świata.
– Dziękuje ci… Bardzo – wyszeptałam, gdy nachylona lustrowała mnie wzrokiem.
– Wyjdziesz z tego silniejsza niż kiedykolwiek. Od teraz nie jesteś już sama. Będę twoim cieniem i oparciem. I nie waż się nigdy więcej mieć przede mną jakieś tajemnice. Okej?
Przytaknęłam, czując, jak trzęsie mi się broda, a do oczu wzbierają piekące łzy.
– Nie płacz. Prześpij się. Niedługo wrócę.
Gdy zostałam sama, moja dłoń automatycznie uniosła się w kierunku brzucha. Położyłam na nim rękę i trzymałam przez chwilę, myśląc o życiu, które jeszcze wczoraj się w nim rozwijało, a którego nie chciałam w sobie nosić.
Gorące łzy spłynęły na poduszkę.
Czy jest jakaś suma nieszczęść przeznaczona dla jednego człowieka?
„Wyjdziesz z tego silniejsza niż kiedykolwiek”.ROZDZIAŁ 2
– Można by rzec… miód malina!
– Zdobyłem tytuł bohatera domu?
– Nie, od dawna dzierżysz berło i koronę najbardziej pojebanego emeryta tej zacnej firmy o nazwie policja.
– Serio? Wygrałem coś za to?
– Talon na balon.
Ryknęliśmy śmiechem w tym samym momencie. Belka, którą trzymałem w dłoniach, zakołysała się niebezpiecznie i o mało nie runęła wprost na moją stopę. Miałem ją przed chwilą odstawić, bo oznaczyłem już miejsce, w które mam wbić długie gwoździe, ale mój przyjaciel Sebastian pieprzył takie głupoty, że zamiast działać, po prostu stałem i zaśmiewałem się z jego tekstów.
W końcu udało mi się oprzeć grubą belę na końcu ogrodzenia i przysiąść obok niego na miękkiej i nagrzanej od słońca trawie. On oczywiście siedział już od jakiś dziesięciu minut, popijając piwo, które przez pół dnia chłodziło się pod drzewem w wiadrze z wodą.
– Powiem ci szczerze, że się zmęczyłem. – Sapnąłem, gdy poczułem ból w kościach.
Dziwne, że potrafiłem przebiec cztery kilometry po plaży i nawet za bardzo się nie spocić, a miewałem zakwasy po pracy fizycznej przy Zakątku.
Wyrzuciłem ręce nad głowę i mocno się przeciągnąłem. Coś łupnęło mi w plecach.
Sebastian parsknął śmiechem i spojrzał na mnie ubawiony po pachy.
– Rozsychasz się jak stary kredens.
– Nie da się ukryć. Ale to już ostatni remont, jaki planuje. Następny zrobię za kilka lat. Jak dożyje, oczywiście.
– Rzeczywiście, czas nas posunął – odpowiedział filozoficznie Sebastian, wychylając do dna butelkę z piwem. – O kurwa, jak mi dobrze.
Otarł usta gołym przedramieniem i beknął głośno.
Mogłem jedynie pokręcić głową na jego maniery, jednak niezbyt się przejął moją miną. Na chwilę zapadła między nami cisza. Po pracowitym dniu musieliśmy złapać oddech, a ciepłe nadmorskie powietrze działało jak najlepszy balsam na nasze zmęczone mięśnie. Podczas gdy Seba Kwiatkowski, znany w swojej jednostce wojskowej jako „Kwiatek”, przymknął powieki i zaczął smacznie pochrapywać, ja, opierając głowę o jedną z belek, rozkoszowałem się widokiem swojego własnego dziecka.
Z wzniesienia, na którym pracowaliśmy nad wybiegiem dla koni i kucyków, miałem idealny widok na niższe partie terenu. Za każdym razem, gdy podziwiałem własne dzieło, wręcz popadałem w samouwielbienie. Parterówka stojąca na podbudowie z drewnianych desek, z dachem o lekkim spadzie i okiennicami w kolorze gotowanego buraka. Kilkustopniowe zejście do ogrodu w stylu amerykańskiego rancza wyglądało majestatycznie za sprawą półokrągłych stopni z ryflowanego drewna i poręczy zbitej z masywnych dębowych belek.
Projektując swój dom miałem wizję surowej chaty wyjętej żywcem z programów Discovery Channel typu Moje życie na Alasce. Taki był zamysł, jednak później do wszystkiego wtrąciła się moja siostra, twierdząc, że jeśli znajdę w końcu „tę jedyną”, to z pewnością nie będzie ona chciała mieszkać jak amiszka. Musiałem więc złagodzić nieco swoje samcze instynkty i dopieściłem projekt uroczym gankiem.
Dostosowałem plan budowy tak aby zadowolić zarówno siebie jak i gust mojej siostry. Jednak to nie mój dom był najważniejszy w tym całym przedsięwzięciu. Zakątek Weteranów miał za zadanie przyjmować mężczyzn potrzebujących odpoczynku po misjach wojskowych. Każdy z nich musiał gdzieś spać i się myć. Zbudowałem więc kompleks sześciu kilkunastometrowych domków z jasnego drewna, w których mogły nocować po dwie osoby. Wyglądały jak zakopiańskie chatki ze spadzistymi dachami do samej ziemi i maleńkimi okienkami ozdobionymi gęstymi firankami.
Jedna z moich siostrzenic mówiła na to „elficka wioska”, co przyjmowałem ze zbolałym sercem, bo mieszkali w nich dwumetrowi faceci, którzy stawali oko w oko ze śmiercią i mieli przez to tak popieprzone w głowach, że elfy były ostatnim, o czym myśleli.
Regularnie przed moimi oczami odpalał się wyimaginowany kalkulator, który przesuwał mi przed oczami rząd cyferek i kwot, jakie wydałem, aby wszystko wyglądało tak świetnie. Gdy zaczynałem, miałem kilka momentów załamania. Jednak mój parszywy i uparty charakter nie pozwalał mi się zatrzymywać i narzekać. Dokończyłem wszystko w terminie i od dwóch lat mogłem się poszczycić jedynym takim prywatnym ośrodkiem w kraju.
Chrapnięcie jak u niedźwiedzia zmusiło mnie do oderwania wzorku od zielonej polany.
– Śpiąca królewno, wstawaj! – Znalazłem w trawie wielką świerkową szyszkę i rzuciłem w stronę Sebastiana.
Byłem na emeryturze od trzech lat, ale mój naturalny celownik w oczach miał się świetnie. Szyszka wylądowała tam, gdzie chciałem, uderzając Sebę w ucho z głośnym pacnięciem.
Ocknął się natychmiast, krzywiąc i klnąc na mnie pod nosem.
– Wbijamy ostatnią belkę i zwijamy się. Od tego słońca zaraz dostanę pierdolca – oznajmiłem, podnosząc się z trawy i podciągając sfatygowane robocze dżinsy.
– Myślałem, że już nigdy tego nie powiesz – jęknął Seba, biorąc do ręki ciężki młot i parę gwoździ.
Pracowaliśmy bez zbędnej gadaniny i przerywników. Ja trzymałem belkę na odpowiedniej wysokości, bo miałem więcej krzepy w łapach, a Seba walił na pełnej mocy, aż gwóźdź wlazł po sam łepek. Po kilku minutach pozostałe trzy zostały wbite na odmierzone miejsce.
– Finito! – rzucił Seba, dokładając młot do reszty sprzętu, który spoczywał na taczce.
Wytarłem mokrą od potu twarz w koszulkę, którą miałem na sobie. Marzyłem o chłodnym prysznicu i zmyciu z siebie brudu i kurzu. Byłem jednak szczęśliwy, że kolejne kilka metrów ogrodzenia zostało zrobione. Przy takim tempie i z pomocą kumpla miałem spore szanse wyrobić się do września, kiedy to miała przyjechać mała grupa chłopaków z ostatniej zmiany z Afganistanu. Jeśli jesień będzie ciepła i sucha, być może udałoby mi się kupić kilka kucyków. Niewielka stajnia z białej cegły była już od kilku dni gotowa i kompletnie wyposażona. Czekała tylko na swoich czterokopytnych lokatorów.
– Co masz do żarcia? – zapytał Seba, gdy schodziliśmy ze wzgórza.
On pchał taczkę, a ja go ubezpieczałem, aby narzędzia i inne graty się nie zsunęły.
– Kupiłem pizzę, a na co liczyłeś? Na sosik i mizerię? – prychnąłem.
– Kiedy zatrudnisz pomoc domową? Mam już dosyć tych sztucznych pizz. Jako twój oficjalny parobek mam prawo do pełnowartościowego posiłku.
– Czyli piwo, potem piwo i popić wszystko piwem?
– Kutas – zaśmiał się na moje przytyki odnośnie jego diety chmielowej. – Pytam serio. Ostatnio wspominałeś coś o pomocy domowej. Mam nadzieję, że ustalisz limit wieku na dwadzieścia pięć lat.
Wybuchnąłem śmiechem i odczekałem, aż dojedzie taczką do komórki blisko schodów wejściowych. Gdy przykrył wszystko plandeką, ruszyliśmy do domu.
– Z tą pomocą domową mówiłem prawdę. Potrzebuję kogoś, kto tu zamieszka i zajmie się sprzątaniem domków i robieniem zakupów. Chłopaki z ostatniego turnusu powiedzieli, że moje zaopatrzenie żywnościowe nie ma ładu ani składu.
– A nie mówiłem! – dodał od siebie Seba, zamykając drzwi wejściowe. – Ale za wybulenie piętnastu tysięcy na klimę to cię jednak pochwalę.
Posłałem mu mordercze spojrzenie i poczłapaliśmy w stronę kuchni.
Rzeczywiście, zamontowanie w domu klimatyzacji było świetną decyzją, choć drogą jak jasny pierun. Lokalizacja domu w dolinie i szpaler świerków dookoła stanowiły tarczę dla nadmorskiego wiatru. Latem więc było tu piekielnie gorąco, chyba że wiało naprawdę mocno, wtedy żywioł przynosił jako taką ulgę. Zimą zaś śnieg zalegał bardzo długo, bo robiła się tu totalna lodówka.
Seba opadł ciężko na drewniane krzesło, ja zaś uruchomiłem piekarnik i wyjąłem z zamrażalki pizzę z szynką i salami po czym wepchnąłem ją do pieca. Machnąłem koledze przed nosem pudełkiem, aby zaprezentować mu menu dzisiejszego obiadu, na co trzepnął karton ręką i wykonał gest, jakby miał zamiar zwymiotować.
– Pijesz herbatę? – zapytałem, wstawiając na kuchenkę gazową stary czajnik z gwizdkiem.
– Pojebało cię? Daj mi piwo.
– Współczuje twoim nerkom.
– To profilaktyka przeciwko kamieniom w nerkach. Mój stary je miał i nie chciałbyś widzieć go w chwili, gdy musiał je urodzić.
Pokręciłem głową i wyjąłem z lodówki kolejną butelkę. Wsadził ją do gęby i otworzył kapsel przy użyciu zębów. Ja zaś wsypałem do szklanki czubatą łyżkę czarnej, liściastej herbaty. Opłukałem dłonie w zlewie i wytarłem w ręcznik leżący na blacie. Były czerwone i twarde od dzisiejszej pracy, a pod paznokciami miałem tyle brudu, jakbym był psem myśliwskim i wykopał dziurę w ziemi.
Miałem już usiąść do stołu, gdy zadzwoniła moja komórka. Wygrzebałem ją z kieszeni i uniosłem brwi, widząc na wyświetlaczu imię starszej siostry.
– Wiki? – mruknąłem pod nosem.
Mój kumpel poprawił się na krześle.
– Twoja seksi siostra?
– Przymknij się. – Pacnąłem go w głowę i wyszedłem do salonu. – Halo?
– Cześć, Daniel! – odezwała się głosem, który nie nastrajał mnie optymistycznie. Miałem nadzieję, że nic nie stało się rodzicom czy dzieciom.
– Siema – rzuciłem lekko, odsuwajac od siebie czarne myśli. – Co słychać?
– A, wszystko dobrze. Ania miała ostatnio biegunkę, a Tomek rzygał.
Skrzywiłem się pod nosem.
– Mogłaś mi tego nie mówić. To wszystko można określić jednym słowem… jelitówka. Wszyscy wiedzą, czym to się objawia. Nawet tak słabo obeznani z dziećmi kawalerowie jak ja.
Prychnęła do telefonu, a ja oczami wyobraźni widziałem, jak marszczy nos w jednej z tej swoich śmiesznych min. Zawsze tak robiła.
– Więc? W jakiej sprawie dzwonisz? Jest u mnie Seba, pomaga mi przy ogrodzeniu dla koni.
– Ten zboczeniec?
– Tak. On też cię pozdrawia. No więc?
Zaczerpnęła powietrza i zamilkła na sekundę. Przeczuwałem, że coś jest nie halo, więc przysiadłem na kanapie i podparłem się łokciami o kolana.
Ja pierdolę, chyba nie powie, że ma jakiegoś raka albo coś?
– Pamiętam, jak mówiłeś kiedyś, że będziesz szukał w połowie lipca pomocy domowej do Zakątka? To nadal aktualne?
– A co, masz kogoś?
Chrząknęła.
– Tak jakby.
– To tak, czy jakby? Weź, mów normalnie, bo się krygujesz jak trzynastolatka.
– Mam znajomą z pracy która… miała wypadek i chętnie zmieniłaby… klimat.
Jeszcze bardziej zmarszczyłem czoło. Moja siostra miała tendencje do koloryzowania wszystkiego, więc obawiałem się, że zanim skończy mówić, zdążę pomarszczyć się jak buldog francuski.
– Po wypadku? Przecież ja potrzebuję kogoś w pełni sił do sprzątania i robienia zakupów. Tu nie sanatorium!
Zdenerwowała mnie. Nie dość, że na moje ogłoszenie odpowiadały same podstarzałe kobiety, które ledwo pokonywały kilometrowy dystans pomiędzy bramą wjazdową a domem, to jeszcze siostra próbowała mi wepchnąć jakąś inwalidkę.
– Prawdę powiedziawszy, to trochę masz tam sanatorium – odgryzła się, czując, że będę nieprzychylny jej propozycji.
– Ale nie takie, jak ci się wydaje.
– Dobra… – przerwała mi. – Zgadzasz się czy nie? Prawdę powiedziawszy, to chcę jej pomóc. Jest po wypadku i na dodatek ma problemy z płucami. Lekarz zalecił jej zmianę klimatu. Jest jednak w pełni sprawna i silna. Nie dusi się i tym podobne. Musi się tylko odrobinę… zregenerować. Pracowałyśmy razem, więc wiem, że jest sumienna i odpowiedzialna. Proszę, Daniel, przyjmij ją do siebie na jakiś czas!
– Irytujesz mnie, wiesz?! A poza tym, skoro pracuję z tobą, to jakim cudem zjawi się u mnie?
– W tej chwili ma półroczne zwolnienie lekarskie, a co będzie później, tego nie wiem. Przez ten czas może ci pomóc i jednocześnie sobie dorobić. Skorzystasz ty i ona.
Dlaczego los pokarał mnie siostrą i wielką słabością do niej? Kochałem tego roztrzepańca ponad życie i zawsze starałem się uchylić jej nieba. Miałem też – jak mawiał mój świętej pamięci dziadek – twarde serce, ale miękką dupę. Nie potrafiłem przejść obojętnie obok kogoś, kto potrzebował pomocy, choć wiele lat w firmie nauczyło mnie trzymania emocji na wodzy i zachowania kamiennej twarzy.
Potarłem twarz i przeciągnąłem dłoń na włosy. Czoło kleiło się od potu, a włosy miałem mokre jak po kąpieli w basenie. Mój finezyjny kucyk nieco się popsuł, ale Seba kompletnie mnie nie kręcił, więc mogłem sobie darować poprawki.
– Dobra, niech przyjedzie. Daj mi znać, kiedy będzie.
Pisk w słuchawce mało nie rozsadził mi bębenków.
– Dziękuje ci! Dziękuję! Z pewnością będziesz zadowolony, to dzielna i dobra dziewczyna.
– Czy ty płaczesz?!
– No coś ty! Przeziębiona jestem. Będziemy w kontakcie.
Kłamała jak z nut. Miałem nosa do ludzkich emocji. Gdybym go nie miał, nie osiągnąłby tego, co osiągnąłem w firmie przez szesnaście lat.
Rozłączyłem się i ruszyłem do kuchni. W tym czasie Seba zdążył opędzlować połowę pizzy.
– Ty prosiaku! Mówiłeś, że ci nie smakuje.
– Głodny zje wszystko. Nie pultaj się. Zostawiłem ci połowę. Co u twojej seksi siostry? Rozwiodła się może z tym ciapciakiem?
– Chyba w twoich snach – szydziłem, siadając na krześle i odrywając spory trójkąt pizzy.
– W moich snach to…
– Stul dziób – ostrzegłem, gromiąc go spojrzeniem.
Znałem jego słabość do mojej siostry. Na szczęście nie spojrzała na niego życzliwszym okiem, nawet wtedy gdy jeszcze była zwariowaną singielką, choć wypisywał do niej jakieś beznadziejne esemesy przez kilka miesięcy. Nie dała się jednak poderwać, twierdząc, że nigdy nie zwiąże się z policjantem. Brat w niebieskim mundurze zupełnie jej wystarczał.
Zerknąłem, jak wpieprzał pizzę. Jak na osobę, której nie smakował ten gotowiec z kartonu, wyglądał na bardzo zadowolonego. Chybabym nie wyrobił psychicznie, gdybym miał go za szwagra.
Odgryzłem drugi kęs i wolno przeżuwałem. Nagle uświadomiłem sobie jedno: nie zapytałem, kim jest owa znajoma i ile ma lat.
Ale w sumie co mnie to obchodziło? Jeśli będzie dobrze sprzątała, to może nawet mieć garb i dwie głowy.
Wstałem od stołu i zalałem liście herbaty wystudzonym wrzątkiem.
Ciąg dalszy w wersji pełnej