- W empik go
Zakładnik - ebook
Zakładnik - ebook
Podczas porannego programu na żywo do studia telewizyjnego wkracza uzbrojony mężczyzna. Bierze zakładników, zabija jednego z nich, a następnie odczytuje bezsensowne oświadczenie i popełnia samobójstwo.
Był zwyczajnym człowiekiem – mężem, ojcem i dobrze prosperującym przedsiębiorcą.
Co popchnęło go do tego czynu? Czy był zwykłym szaleńcem, czy też człowiekiem realizującym precyzyjny plan? Psycholog Zygmunt Rozłucki i dziennikarka Karolina Janczewska – świadkowie tego wydarzenia – postanawiają odpowiedzieć na te pytania kręcąc reportaż. Ich podróż śladami zamachowca niespodziewanie zamieni się w śledztwo dotyczące tajemniczej śmierci sprzed lat. Czy zdołają rozwiązać zagadkę z przeszłości? Czas goni, a od wyniku ich poszukiwań zależeć może życie kilku całkiem niewinnych młodych ludzi.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-649-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ 1
ROZDZIAŁ 2
ROZDZIAŁ 3
ROZDZIAŁ 4
ROZDZIAŁ 5
ROZDZIAŁ 6
ROZDZIAŁ 7
ROZDZIAŁ 8
ROZDZIAŁ 9
ROZDZIAŁ 10
ROZDZIAŁ 11
ROZDZIAŁ 12
ROZDZIAŁ 13
ROZDZIAŁ 14
ROZDZIAŁ 15
ROZDZIAŁ 16
ROZDZIAŁ 17
ROZDZIAŁ 18
ROZDZIAŁ 19
ROZDZIAŁ 20
ROZDZIAŁ 21
ROZDZIAŁ 22
ROZDZIAŁ 23
ROZDZIAŁ 24
ROZDZIAŁ 25
ROZDZIAŁ 26
ROZDZIAŁ 27
ROZDZIAŁ 28
ROZDZIAŁ 29
ROZDZIAŁ 30
ROZDZIAŁ 31
ROZDZIAŁ 32
ROZDZIAŁ 33
ROZDZIAŁ 34
ROZDZIAŁ 35
ROZDZIAŁ 36
ROZDZIAŁ 37
ROZDZIAŁ 38
ROZDZIAŁ 39
ROZDZIAŁ 40
ROZDZIAŁ 41
ROZDZIAŁ 42
ROZDZIAŁ 43
ROZDZIAŁ 44
ROZDZIAŁ 45
ROZDZIAŁ 46
ROZDZIAŁ 47
ROZDZIAŁ 48
ROZDZIAŁ 49
ROZDZIAŁ 50
ROZDZIAŁ 51
ROZDZIAŁ 52
ROZDZIAŁ 53
ROZDZIAŁ 54
ROZDZIAŁ 55
ROZDZIAŁ 56
ROZDZIAŁ 57
ROZDZIAŁ 58
ROZDZIAŁ 59
ROZDZIAŁ 60
ROZDZIAŁ 61
ROZDZIAŁ 62
ROZDZIAŁ 63
ROZDZIAŁ 64
ROZDZIAŁ 65
ROZDZIAŁ 66
ROZDZIAŁ 67
ROZDZIAŁ 68
ROZDZIAŁ 69
ROZDZIAŁ 70
ROZDZIAŁ 71
ROZDZIAŁ 72
ROZDZIAŁ 73
ROZDZIAŁ 74
Podziękowania
Wydawnictwo Poznańskie polecaROZDZIAŁ 1
Zygmunt Rozłucki, doktor psychologii, od czterech miesięcy ponownie pracujący w zawodzie, wpatrywał się z niechęcią w swojego pierwszego dziś pacjenta.
– Proszę powiedzieć, co się wydarzyło od naszego ostatniego spotkania?
Pytanie otwarte. Tylko na tyle było go stać. Po raz kolejny zaczął się zastanawiać, czy to wszystko był naprawdę dobry pomysł. Półtoraroczna czarna dziura, w którą wpadł po samobójstwie siostry, zaczęła mu się jawić ostatnio w niepokojąco jasnych barwach. Przypomniał sobie swojego stałego towarzysza tamtych dni – duży kieliszek do koniaku napełniony do połowy dziesięcio- lub dwunastoletnią whisky single malt. Wyobraził sobie, że wychodzi bez słowa ze swojego gabinetu, jedzie metrem na Bielany, wchodzi do domu, myje zęby, otwiera szeroko okno, pozwalając, by ciepłe, czerwcowe powietrze owionęło jego twarz i patrząc na trzy sosny rosnące za oknem, wypija go jednym, długim łykiem. Potem siada w fotelu i czeka na uderzenie. Alkohol pojawia się jak fala, zalewa go gwałtownym przypływem od żołądka aż po czubek głowy, otula ciepłymi, bezpiecznymi, matczynymi wodami…
Cisza, która nagle nastała, uświadomiła mu, że musiało paść pytanie. Pytanie skierowane do niego.
– To bardzo ciekawa kwestia – powiedział, opierając brodę na koniuszkach złączonych palców. – Mógłby pan to rozwinąć?
Pacjent – trzydziestokilkuletni mężczyzna w garniturze, który przyszedł tu prosto po pracy w jednej z wielkich, finansowych korporacji – popatrzył na niego zdziwiony. Widocznie jednak ta odpowiedź była tylko trochę pozbawiona sensu, bo zaczął mówić dalej.
Wypalenie zawodowe. Na to, zdaje się, skarżył się ten młody jeszcze mężczyzna. Ciekawe, co by powiedział, gdyby usłyszał, że jego terapeuta cierpi na dokładnie to samo? I że nie jest to jedyne wypalenie, jakie mu doskwiera.
Rozłucki po raz kolejny spojrzał na koszulę mężczyzny. Była biała, sztywna, lśniąca wprost czystością. Ciekawe, że na nim każda koszula już po dwóch godzinach noszenia wyglądała jak wymięta szmata, a ten człowiek przyszedł tu po dziesięciu godzinach spędzonych w biurze i ciągle wyglądał, jakby przed chwilą wyjął ją z szafy. „Jak oni to robią?”, pomyślał. „Czy i z tego mają szkolenia? Jak chodzić, siedzieć, jeść, sikać i pisać na komputerze, żeby na założonej rano koszuli nie powstało aż do wieczora najmniejsze nawet zagniecenie?”
Sesja wlokła się niemiłosiernie. Wszystko to słyszał już dziesiątki razy. I to od dokładnie tak samo ubranych mężczyzn. Zmęczenie. Zniechęcenie. Brak motywacji do dalszej pracy. Spadek wyników. Nerwowość. Wyżywanie się na najbliższych. I jeszcze raz zmęczenie. „Jeśli cię to pocieszy, niepognieciony panie, odczuwam to samo”, pomyślał.
Cóż mógłby im wszystkim powiedzieć? Że powinni zmienić pracę. Z tym że nie wiadomo do końca, na jaką. Każda, najprzyjemniejsza nawet czynność, jeśli się ją wystarczająco często i pod przymusem powtarza – a na tym przecież polega praca – staje się prędzej czy później nieznośna. Pamiętał, jak rozmawiał kiedyś na kongresie w Wiedniu – w czasach, gdy jako młody doktorant, nadzieja Wydziału Psychologii, jeździł jeszcze na takie imprezy – z pewnym terapeutą z Francji. Opowiadał mu on, że zgłosił się do niego raz instruktor nurkowania. Mężczyzna ten wyjeżdżał co roku na kilka miesięcy na Martynikę, gdzie prowadził kursy dla bogatych turystów. Słońce, palmy, nurkowanie na rafie, wieczorem drinki w barze na plaży i wiele romansów – tak wyglądał jego typowy dzień w pracy. Mimo iż jego życie przypominało raj z folderów reklamowych, człowiek ten czuł przemożne zmęczenie i zniechęcenie. Już na miesiąc przed wyjazdem popadał w straszliwą depresję. Miewał myśli samobójcze. Diagnoza – wypalenie zawodowe.
– Czas minął – powiedział, starając się ze wszystkich sił, by w jego głosie nie było słychać ulgi. – Dokończymy tę rozmowę na naszym następnym spotkaniu.
Mężczyzna w niepogniecionej koszuli pożegnał się z nim miękkim uściskiem dłoni i wyszedł. Rozłucki został sam. Spojrzał na widoczny za oknem plac Konstytucji. Na budynku naprzeciwko jarzył się stary, siedemdziesięcioletni chyba neon reklamujący sklep sportowy mieszczący się poniżej. Kobieta w czerwonym trykocie podrzucała piłkę, która spadała następnie w dół po ścianie kamienicy. Dzień w dzień. Minuta po minucie. Od zmierzchu do świtu. Tak właśnie wygląda życie większości ludzi.
„Nie jestem dobrym psychoterapeutą”, pomyślał. „Nie jestem dobrym nikim. Niepotrzebnie zgodziłem się, by tu pracować. Tam, gdzie byłem, w wielkiej, czarnej, śmierdzącej dupie, było mi nawet dosyć dobrze”.
Z zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu. Spojrzał na wyświetlacz. Dzwonił jego szef i jedyny chyba przyjaciel. Człowiek, który postanowił podać mu rękę i zatrudnić go w swojej prywatnej poradni psychologicznej, gdy wszyscy inni już dawno spisali go na straty. Prawdopodobnie zresztą słusznie. Tego telefonu nie mógł nie odebrać, choć miał na to wielką ochotę.
– Witam pana profesora! – powiedział, siląc się na pogodny ton. – Co tam dobrego w świecie wielkich idei?
Ledwie poznał głos w słuchawce. Profesor Witold Konarzewski, jego dawny promotor, a obecnie przełożony, zbawca oraz coś w rodzaju zastępczego ojca, mówił, wydobywając z siebie słowa z wielkim trudem.
– Krztusiec – wyskrzeczał. – Choroba dzieci. W wieku siedemdziesięciu dwóch lat zapadłem na przypadłość przedszkolaków. Zaraziłem się od wnuka.
– Przykro mi.
– A mi nie. To nawet zabawne. Zapisałem się już na wizytę u pediatry.
To, co usłyszał, było prawdopodobnie śmiechem. A przynajmniej próbą jego wydobycia.
– Musisz mi pomóc – zaświszczał.
– Chodzi o któregoś z pana pacjentów? – Mimo dwudziestoletniej znajomości i niewątpliwej przyjaźni w dalszym ciągu nie potrafił się przemóc i mówić swojemu dawnemu promotorowi na „ty”.
– To akurat pestka. Chrzanić darmozjadów. Kazałem sekretarce już wszystkich odwołać. W grę wchodzi coś innego – Profesor spróbował dramatycznie zawiesić głos.
– Co?
– Sława, popularność oraz miłość kobiet – Śmiech, który teraz nastąpił, w zadziwiający sposób przypominał pianie koguta. – Krótko mówiąc, telewizja. Miałem być jutro w porannym programie. Jako ekspert od meandrów ludzkiej duszy. Musisz tam iść za mnie.ROZDZIAŁ 2
Na to też niepotrzebnie się zgodził. Przekonały go nie tyle argumenty profesora, co trud, z jakim je z siebie wydobywał. Zgodził się, bo chciał mu już oszczędzić dalszego mówienia. Dobrze, powiedział, dobrze. Pójdę tam. Przypomnę się światu. Zainwestuję w swoją przyszłą pozycję. W dzisiejszych czasach nawet psychoterapeuta powinien być celebrytą. A przynajmniej pół- lub ćwierćcelebrytą.
Siedział więc teraz na krześle przypominającym fotel dentystyczny, z szyją okrytą białym prześcieradłem jak u fryzjera, i poddawał się pierwszemu w swoim życiu zabiegowi nakładania make-upu. Mężczyzna, który mu to czynił – sympatyczny, starszy i bardzo uprzejmy – potwierdzał swoim wyglądem i zachowaniem powszechną opinię, że w telewizji roi się od gejów. Kręciło go w nosie i miał straszną ochotę się podrapać, nie wiedział jednak, czy może, a nie chciał się narażać temu zniewieściałemu w ruchach i głosie dystyngowanemu panu, od którego biła jakaś dziwna charyzma.
Zamiast tego, by odwrócić trochę uwagę od tego uporczywego świerzbienia, przyglądał się sobie w lustrze. Długie włosy i broda – pozostałość po półtorarocznej depresji – nadawały mu, musiał to przyznać, interesujący wygląd. Mimo czterdziestu z górą lat wyglądał dość młodo. Może poderwie tu jakąś trzeciorzędną gwiazdę? Taką, której chce się jeszcze przychodzić na poranny program do telewizji? Łypnie okiem, uśmiechnie się tajemniczo, rzuci jakiś mądro brzmiący psychologiczny banał i następny rok spędzą w łóżku, nie mogąc się opędzić od paparazzich. Kiedy ostatnio miał do czynienia z kobietą? A tak, przed tamtym wydarzeniem.
Szybko odegnał od siebie wspomnienia. Nie teraz. Teraz choć przez chwilę poczuje się jak ktoś, kim nie jest i nigdy nie będzie.
– Dzień dobry, panie Stasiu – usłyszał za sobą kobiecy głos. – Kończy pan? Bo ja bym chciała, jak zwykle, do pana.
– Już, już – odezwał się znad jego głowy zniewieściały mężczyzna. – Jeszcze tylko włoski zrobimy.
Właścicielka głosu przeszła przez pokój i usiadła na fotelu obok.
– To ja poczekam. Mam czas.
Rzucił krótkie spojrzenie na jej odbicie w lustrze. Szczupła, inteligentna twarz i długie, proste, kasztanowe włosy. „Ładna”, pomyślał. „Nawet bardzo”.
– Co też panią tym razem do nas sprowadza? – spytał pan Staś, muskając delikatnymi ruchami włosy swojej aktualnej ofiary.
– To, co zwykle – westchnęła. – Nakręciłam materiał na miarę afery Watergate. Puszczą go, a potem będziemy o nim rozmawiali.
– Coś ciekawego?
– Chyba pan żartuje. Najciekawsze w tej pracy jest jeżdżenie windą. Tam przynajmniej można spotkać czasami kogoś interesującego. Nie uwierzy pan, jaka bzdura. Pracownicy banków przebierają się za wielkie pluszaki, potem przytulają się do siebie, żeby naładować się pozytywną energią. Najnowsza moda prosto z Japonii. Co robić? Nie cierpię ostatnio na nadmiar zleceń od mojej redakcji.
– Czego to ludzie nie wymyślą… – Pan Staś pokręcił głową.
– A wszystko to pod opieką psychologów, którzy twierdzą, że pozwala to wzbudzić w sobie empatię i rozładować stres. Oraz oczywiście zintegrować zespół. Wyobraża pan sobie?
Rozłucki przełknął ślinę. Ponownie spojrzał na jej odbicie w lustrze. Dziewczyna mówiła z pasją, wydawała się dobrze wiedzieć, czego chce. „Konkretna babka”, pomyślał. Zawsze miał pociąg do takich kobiet.
Dziewczyna przechwyciła jego odbite w lustrze spojrzenie. Zmieszany uciekł wzrokiem na bok.
– Dzień dobry – powiedziała. I było to najwyraźniej do niego.
– Dzień dobry – odpowiedział, nie patrząc na nią.
– A pana co do nas sprowadza?
– Jestem jednym z gości.
– No tego się akurat domyśliłam. Na tym polega ten program. Przychodzą do niego różni goście. Interesuje mnie raczej, jakim konkretnie rodzajem gościa pan jest? Co pan robi na tyle interesującego, że dostąpił pan zaszczytu zaproszenia do telewizji na godzinę szóstą trzydzieści rano?
Spojrzał jeszcze raz na jej odbicie. Patrzyła na niego spokojnym, zaciekawionym wzrokiem. Nie było w tym spojrzeniu ironii czy chęci zaczepki. Po prostu chciała wiedzieć. Co by też mógł jej powiedzieć na tyle ciekawego, by wzbudzić jej zainteresowanie?
– Jestem psychologiem – powiedział. Tylko tyle wymyślił.
Pan Stasiu nad jego głową zaśmiał się dyskretnie. Dziewczyna uśmiechnęła się.
– Pan też każe swoim pacjentom przebierać się za pluszaki i przytulać? – spytała.
– Nie, jeszcze mi się to nie zdarzyło – odpowiedział spokojnie. – Ale potrafię sobie wyobrazić sytuację, w której bym to zalecił.
– Tak? – W jej głosie zabrzmiało powątpiewanie. – Na przykład jaką?
– Niektórzy ludzie są tak najeżeni emocjonalnie, tak kolczaści wobec świata i swoich bliskich, że taki rodzaj kostiumu mógłby im pomóc nauczyć się być bardziej miękkimi. Tego typu symboliczne działania przynoszą czasem nadspodziewanie dobry efekt. To trochę jak rytuał szamański. A rytuały szamańskie bywają dość skuteczne.
– Czyli wygłupiłam się, nazywając to bzdurą?
– Nie. Każda, najbardziej nawet sensowna metoda może zostać użyta w bezsensowny sposób. To, co pani opisała, wygląda mi rzeczywiście na kompletną bzdurę.
– Karolina. – Zobaczył w lustrze wyciągnięta w swoją stronę dłoń.
– Zygmunt. – Odwrócił się do niej i uścisnął jej rękę. Ich spojrzenia po raz pierwszy naprawdę się spotkały.
– Czyli nie wszyscy psycholodzy to zadufani kretyni? – spytała żartobliwie.
– Nie – odpowiedział. – Choć nie wykluczam, że takich jest zdecydowana większość. Z kolei nie wszystkie paniusie z telewizji to zakochane w sobie idiotki?
– Nie – zaśmiała się. – Choć nie wykluczam, że takich jest zdecydowana większość.ROZDZIAŁ 3
Minęła siódma i rozpoczęły się poranne wiadomości. Rozłucki, z twarzą upudrowaną i sztywną od podkładu, siedział na kanapie w czymś w rodzaju poczekalni, w której goście oczekiwali na swoją kolej wejścia na wizję. Zaproponowano mu kawę, na co on skinieniem głowy się zgodził. Bał się, że gdy otworzy usta, popęka mu podkład i pojawią się na nim rysy niczym na dnie wyschniętego jeziora. Wiedział, że to nieprawda, wszyscy ci wymalowani ludzie, których widział na podglądzie ze studia, mówili przecież, i to dużo, ale póki co wolał nie ryzykować. Czuł się dziwnie, nienaturalnie. Wszystko go uwierało. Bielizna, o której istnieniu zazwyczaj nie pamiętał, nagle zaczęła obcierać go, wpijać się w ciało i drażnić.
Po niewielkim pomieszczeniu biegała w tę i z powrotem mała, chuda inspicjentka. Włosy mocno spięte w kok, wąskie okulary i zero makijażu. Kabłąk mikrofonu sięgający zza jej ucha w kierunku ust nadawał jej lekko militarny wygląd. Gdyby dać jej jeszcze chorągiewki, mogłaby dyrygować startami samolotów na lotniskowcu.
Nagle zatrzymała się przed nim i powiedziała:
– Jeszcze pięć minut. Wchodzi pan po tym materiale.
Poczuł suchość w ustach. A więc to jednak nastąpi. Po co w ogóle zgodził się tu przychodzić? Nie dość, że musiał wstać o piątej rano, to jeszcze za chwilę zrobi z siebie idiotę na oczach milionów jedzących śniadanie telewidzów.
Karolina, idąc w kierunku studia, uśmiechnęła się do niego. Spróbował odwzajemnić ten uśmiech. Z marnym skutkiem. A więc to po tym materiale wchodzi na wizję. Powiódł za nią tęsknym spojrzeniem. Figurę też miała niczego sobie. Kiedy wyjdzie z tej multimedialnej katowni, a ona wciąż tu będzie, zaprosi ją na kawę. Albo nie, kawę przecież wszyscy już tu pili. Zaprosi ją na cokolwiek.
Na ekranie podglądu pojawili się przebrani za wielkie pluszaki ludzie. Głos lektora informował o nowej metodzie wykorzystywanej w czasie szkoleń pracowników. Twarz Karoliny w zbliżeniu, po chwili inna twarz wystająca z głowy wielkiego zająca. „Ciekawe, jak musiała się czuć, przeprowadzając wywiad z czymś takim?”, pomyślał. Sześć lat podstawówki, trzy lata gimnazjum, trzy lata liceum i cztery lata studiów – wszystko po to, żeby udawać zainteresowanie tym, co ma do powiedzenia pluszowy zając.
Materiał skończył się i ponownie na ekranie pojawiło się studio. Karolina siedziała na jednym końcu wielkiej, jasnej, półkolistej kanapy naprzeciwko dwójki prezenterów prowadzących program. Za chwilę również on tam usiądzie. Czy będzie w stanie wydusić z siebie choćby słowo? Chwileczkę… O czym w zasadzie miała być jego rozmowa? Za nic nie mógł sobie tego przypomnieć.
– Zaraz pan wchodzi – usłyszał nad sobą głos inspicjentki. – Po tym będzie prognoza pogody, a potem pan. Podejdźmy już bliżej.
Wstał i ruszył za kobietą. Potknął się o pęk kabli biegnących w poprzek korytarza. Inspicjentka odwróciła się do niego i wymownie położyła palec na ustach. „A więc wchodzę w strefę śmierci”, pomyślał. Od tej pory wszystko, co powie, zostanie zarejestrowane i puszczone w eter. Dobrze, że nie miał już znajomych, przed którymi musiałby się potem tłumaczyć.
Stanęli za jedną z kamer. Jakiś człowiek w bojówkach i z włosami spiętymi w kucyk jeszcze raz sprawdził, czy mały mikrofon przyczepiony do klapy marynarki Rozłuckiego jest na swoim miejscu. Kanapa, na której siedzieli Karolina i prowadzący, oświetlona była jasnym, silnym światłem, a tu, gdzie stali oni, panował niemalże półmrok. Rozejrzał się po studiu. Z lewej strony kącik kuchenny. Tam zaproszeni kucharze oraz niektórzy celebryci pokazywali zaspanym gospodyniom domowym, jak przygotować potrawy, które ich mężowie natychmiast wyrzuciliby do kosza. Z prawej stolik zasłany dzisiejszymi wydaniami gazet, czekający na poranny przegląd prasy. Tuż za nim jakiś mężczyzna z pistoletem w wyciągniętej ręce idący szybkim krokiem w kierunku kanapy.
Zaraz. Chwileczkę. Jego mózg dopiero po chwili zrozumiał konsekwencje tego, co zobaczyły oczy. Mężczyzna z pistoletem był już przy kanapie. Krzyczał coś ochrypłym włosem, ponieważ jednak był jedyną osobą bez mikrofonu w klapie, nie było słychać co. Twarze prowadzących wyrażały bezbrzeżne zdumienie. Karolina podniosła się lekko, jakby zamierzała wstać, lecz wtedy lufa pistoletu zwróciła się w jej stronę, a głos mężczyzny stał się wyższy. Napastnik uniósł pistolet w górę i strzelił dwa razy. Twarz dziennikarki prowadzącej program zrobiła się blada jak ściana, jej partner osunął się w dół na siedzeniu kanapy, jakby zamierzał zemdleć. Dźwiękowiec stojący obok kamery zerwał słuchawki i chwycił się za uszy. Wszędzie spadały kawałki szkła z roztrzaskanego kulą reflektora, lśniąc w jaskrawym świetle.
Ludzie będący w studio patrzyli się na to jak zahipnotyzowani. Nikt się nie ruszył, ani nie wydał nawet dźwięku. Huk wystrzałów wydawał się ciągle jeszcze odbijać od wysokich, czarnych ścian hali nagraniowej. Dopiero po chwili, gdy mężczyzna z pistoletem odwrócił się do nich i skierował lufę w kierunku najbliższej kamery, rozległ się pierwszy krzyk. Jak na komendę wszyscy rzucili się do ucieczki. Inspicjentka krzyczała coś, przyciskając z całej siły kabłąk mikrofonu do ust. Kamera, za którą stał Rozłucki, zachwiała się i przewróciła pociągnięta przez zaplątanego w kable operatora.
– Schodzimy z anteny! Schodzimy z anteny! – wrzeszczała inspicjentka, próbując dostać się do wyjścia. Ktoś chwycił Rozłuckiego za ramię i pociągnął za sobą. Wyrwał mu się i ruszył w przeciwną stronę z niejasnym pragnieniem niesienia pomocy tej pięknej, dopiero co poznanej dziewczynie, która siedziała teraz śmiertelnie wystraszona na środku wielkiego i pustego już studia. Wtedy zobaczył wycelowaną w siebie lufę pistoletu. Mężczyzna, który go trzymał, wyglądał na przerażonego. Dobrze wiedział, że nie należy człowieka w takim stanie stawiać przed zbyt trudnymi wyborami. I że w sytuacji silnego stresu można nawet nie zauważyć momentu, w którym palec trochę zbyt silnie naciśnie na spust. Uniósł ręce dłońmi w kierunku mężczyzny i wycofał się powoli. Zanim zniknął za zamykanymi już pośpiesznie dźwiękoszczelnymi drzwiami, spojrzał jeszcze raz na dziewczynę. Ona też na niego patrzyła. „Nie zostawiaj mnie”, mówiło to spojrzenie. „Nie zostawiaj mnie tutaj”.ROZDZIAŁ 4
Po wielkim, przeszklonym holu, w którym zmieściłby się pewnie nieduży kościół, biegali w tę i z powrotem ludzie w mundurach i bez. Na zewnątrz, za obrotowymi drzwiami, na podjeździe wyłożonym granitową kostką stało z pół tuzina radiowozów z włączonymi, kręcącymi się na dachach kogutami. Na dziesięciu ekranach wiszących półkolem na ścianach holu pokazywano na okrągło to samo – mężczyznę w szarej marynarce i dżinsach idącego z pistoletem przez telewizyjne studio. Twarze prezenterów różnych stacji komentujących to nagranie wyrażały to samo – zawodowy smutek i profesjonalną powagę, które tym razem wydawały się być jednak odrobinę bardziej szczere niż zazwyczaj.
Patrzył na to wszystko, siedząc przy stoliku w przylegającej do holu restauracji, gdzie policjanci zgromadzili wszystkich tych, którym udało się uciec ze studia. Ile osób nie zdołało, nie było jeszcze do końca wiadomo. Oprócz dwójki prowadzących i Karoliny, nie udało się doliczyć co najmniej dwóch osób.
„Pięciu zakładników. To jeszcze nie tak źle”, usłyszał rozmowę przy sąsiednim stoliku. „Ciekawe, czy jeśli zginą, prezydent ogłosi żałobę narodową?”
Faktycznie ciekawe. Nawet bardzo. Przypomniał sobie twarz Karoliny. A w zasadzie nie mógł jej sobie przypomnieć. Pamiętał tylko, że była ładna. Czy tak ją właśnie zapamięta? Jako ładną dziewczynę bez twarzy? Której nie zdążył zaprosić na kawę, bo zginęła?
– Jest pan podobno psychologiem? – Człowiek, który przed nim stał, i bez munduru wyglądał na policjanta.
– Podobno – odpowiedział. – Ale czasami sam nie jestem tego pewien.
– Komisarz Abramowski – przedstawił się mężczyzna, ignorując jego hamletyzujące wyznanie. – Bóg dał mi szansę na awans, przydzielając mnie do tej sprawy – powiedział w sposób, który jednoznacznie sugerował, że myśli wprost przeciwnie. – Niestety ten kretyn, nasz negocjator, postanowił wszystko spartolić i jadąc tu, władował się pod tramwaj. Teraz wiozą go właśnie do szpitala, gdzie mam nadzieję stanie się kolejną ofiarą błędów lekarskich. Nasz drugi negocjator jest akurat na urlopie i może tu być najwcześniej za trzy godziny. Nie mamy tyle czasu. Musi nam pan pomóc.
– Jak? – zdziwił się Rozłucki.
– Porozmawia pan z tym świrem na górze. Przekona go pan, żeby grzecznie odłożył broń i wyszedł z rączkami uniesionymi do góry. Albo żeby oszczędził podatnikom kosztów procesu i sam palnął sobie w łeb.
– Nigdy nie prowadziłem negocjacji – zaprotestował Rozłucki. – Nie znam się na tym. Potrzebna jest znajomość specjalnych technik, są na to odpowiednie szkolenia… Wasi negocjatorzy uczyli się tego zapewne wiele lat.
– Psycholog to psycholog – odparł komisarz. – Jeden pies. Idzie pan za mną.
Kurtka komisarza pachniała skórą i adrenaliną. Miał ją dokładnie przed swoim nosem, gdy wjeżdżali ruchomymi schodami na górę. Komisarz – solidny, szpakowaty mężczyzna koło pięćdziesiątki, z ciężką, grubą twarzą – wyglądał, jakby przez cały czas miał ochotę komuś przyłożyć. Zapewne nawet w domu nie schodził mu z twarzy ten grymas, będący mieszaniną pogardy i irytacji. Jego syn, jeśli takowego miał, pewnie nie miał z nim lekko.
– Jakieś zmiany? – rzucił do młodego mężczyzny w bluzie z kapturem, który podszedł do nich, gdy znaleźli się w pomieszczeniu, gdzie jeszcze niedawno Rozłucki czekał na swoje pięć minut sławy.
– Mamy czwartego zakładnika. To podobno jakiś pracownik telewizji. Miał pecha, nie zdążył uciec jak inni. Siedzą teraz we czworo na kanapie. Nasz pojeb trzyma ich wszystkich na muszce.
– A ten piąty, którego się nie mogli doliczyć?
– Nic. Pewnie schował się gdzieś w ciemnym kącie i czeka. Bardzo rozsądnie. Miejmy nadzieję, że nie przyjdzie mu do głowy nic głupiego.
– Jakieś możliwości zdjęcia delikwenta? – komisarz zwrócił się do drugiego z mężczyzn, ogolonego na łyso i ubranego w czarny mundur z wieloma kieszeniami.
– Niewielkie. Piętro wyżej jest reżyserka z dobrym widokiem na studio. Niestety oddziela ją od niego gruba, dźwiękoszczelna szyba. Strzał przez taką szybę to zawsze ryzyko. Grube szkło zakrzywia światło. To, w co celuje snajper, nie pokrywa się z faktyczną linią strzału. Można próbować to jakoś korygować, ale i tak strzela się na wyczucie.
– Szturm?
– Możliwy tędy. – Antyterrorysta pokazał coś na planie studia wyrysowanym na postawianej pod ścianą białej tablicy. – Tu jest drugie wejście niewidoczne z miejsca, gdzie siedzi cel. Niestety potem, o tu – wskazał znowu coś na mapie – otwiera się bardzo duża, pusta przestrzeń, jakieś kilkadziesiąt metrów. Nasz cel będzie miał sporo czasu, żeby zareagować, zanim moi chłopcy go dopadną. A wtedy jeden czy dwóch zakładników może już witać się z Panem Bogiem.
– A nie mógłby któryś z tych twoich asów wychylić się zza winkla, o tu, i go odstrzelić?
– Niestety tu jest ta jebana kuchnia. Prawie dokładnie na linii strzału. Snajper musiałby wyjść aż do tego miejsca. A wtedy będzie już doskonale widoczny. I bach, bach! Zakładnicy nie żyją.
Komisarz pokiwał głową.
– Aha – powiedział. – No to już przynajmniej wiemy, w jakim szambie stoimy.
– No i jeszcze jedno – odezwał się chłopak w bluzie. – Przybiegł tu przed chwilą sam pan prezes. Ten gość na kanapie, prowadzący, to cholerna gwiazda. Koń pociągowy stacji. Jego programy przyciągają reklamodawców jak psia kupa muchy. Pan prezes niedwuznacznie zasugerował, że jakiekolwiek działania narażające jego życie są absolutnie niedopuszczalne. Jak również absolutnie niedopuszczalne są jakiekolwiek działania narażające życie pozostałych osób obecnych w studio. Gdyby któraś z nich zginęła, byłaby to dla stacji katastrofa wizerunkowa. I jeśli coś takiego się stanie, rozjedzie nas medialnie. Będziemy mieć gorszy PR niż w stanie wojennym.
– A wiadomo już, czego ten świr chce?
– Póki co się nie odezwał. Zresztą nie ma za bardzo jak. Nie ma mikrofonu.
– Prezenterzy mają przypięte mikrofony do ubrań. Mógłby powiedzieć coś do jednego z nich.
– Może nie wie, że tak można. A może czeka na nasz ruch.
– Mamy jakiś kontakt z zakładnikami?
– Prezenterzy mają tak zwane „ucho”, mały mikrofon włożony do małżowiny, przez który mówi do nich reżyser. Możemy to wykorzystać.
– Radziłbym póki co tego nie ruszać – odezwał się antyterrorysta. – Najprawdopodobniej nasz pojeb o tym nie wie. Jeśli teraz tego użyjemy, może coś usłyszeć, a wtedy nie wiadomo, jak zareaguje. Może się wkurzyć, że robimy coś za jego plecami. W najlepszym razie każe im wyjąć mikrofon i wyrzucić. Lepiej trzymać sprawę w tajemnicy i wykorzystać w czasie ewentualnego szturmu.
– Czyli co? Negocjujemy. – Komisarz spojrzał krytycznie na Rozłuckiego. – Wchodzisz.
dalszy ciąg w wersji pełnejWydawnictwo Poznańskie poleca
Biegacz
Bogdan Popiołek jest zwykłym czterdziestoczteroletnim nauczycielem historii, który w imię walki z nadwagą zaczyna biegać. W czasie oglądania wiadomości bohater rozpoznaje na materiale filmowym mężczyznę, którego spotkał podczas treningu. Okazuje się, że został on zamordowany.
Popiołek zdaje sobie sprawę, że jest prawdopodobnie ostatnim człowiekiem, który widział go żywego. Może również mieć wskazówki, które pomogą w ujęciu mordercy. Ku zdumieniu Popiołka jego informacje zostają całkowicie zignorowane przez policję i uznane za bezwartościowe. Sprawa śmierci mężczyzny nie daje mu spokoju. Coraz bardziej zaintrygowany sprawą nauczyciel postanawia sam dowiedzieć się, co naprawdę wydarzyło tego feralnego dnia w poznańskim lasku. Nie ma pojęcia, że w ten sposób ściąga na siebie uwagę nieodpowiednich ludzi…
Polityczne brudy i przekręty, ekologiczna afera i mroczne tajemnice z przeszłości. Biegacz to trzymający w napięciu kryminał, którego akcja wraz z postępami tytułowego biegacza z każdą stroną nabiera tempa. Czy dotrzymasz mu kroku?
------------------------------------------------------------------------
Powtórka
Czy gdybyś mógł wejść drugi raz do tej samej rzeki, popełniłbyś te same błędy?
Z końcem kariery policyjnej przed Leonem Brodzkim jeszcze jedno, najtrudniejsze zadanie. W serii niewyjaśnionych zbrodni, do których dochodzi w Toruniu, Brodzki odkrywa pewną prawidłowość – to powtórzone zagadki sprzed lat, które były najtrudniejszymi w jego karierze. Morderca, nazywający siebie Heraklitem, ewidentnie chce, by Brodzki ponownie przeszedł przez piekło makabrycznych zbrodni. Tylko tym razem mają to być zbrodnie doskonałe…
Kto brutalnie okalecza ofiary? Kto kryje się pod numerem telefonu 511 867 571? I co zrobi Brodzki, gdy w sprawę zostanie uwikłana jego córka? Jaką cenę zapłaci za odkrycie prawdy?
Brodzki co noc śni o wiślanej otchłani, w której toną ludzie…
Choć podobno dwa razy nie da się wejść do tej samej rzeki, policjant będzie musiał odbyć powtórkę swojej drogi zawodowej… i swojego życia.
ROZPOCZNIJ MORDERCZĄ GRĘ