- promocja
Zakłamane życie dorosłych - ebook
Zakłamane życie dorosłych - ebook
Najnowsza powieść uwielbianej na całym świecie autorki!
Giovanna dorasta w szczęśliwej inteligenckiej rodzinie w Neapolu. Dziewczynka coraz bardziej zaczyna się interesować swoim pochodzeniem i dalszą rodziną, z którą rodzice nie utrzymują kontaktu. Do tej pory tylko słyszała o istnieniu siostry ojca, Vittorii. Początkowo niechętni pomysłowi odnowienia kontaktu rodzice ulegają Giovannie i dziewczynka spotyka się z ciotką. Prowadzi to do zaskakujących odkryć. Kiedy w miarę dorastania Giovanna coraz bardziej przypomina zrzędliwą krewną, jak twierdzi jej ojciec, inaczej spogląda na siebie i otaczający ją świat. Poszukiwania nowego oblicza, które zastąpi szczęśliwą dziecięcą buzię, toczą się między dwoma spokrewnionymi biegunami Neapolu, które żywią wobec siebie strach i nienawiść: miastem ze wzgórz, które przybrało maskę wytworności, i tym z dołu, kryjącym się za trywialnością i krzykliwością. Giovanna balansuje między jednym i drugim, upada i się podnosi, zdezorientowana, bo tak na dole, jak i na górze nie znajduje ani odpowiedzi, ani ratunku.
„W tej książce, w której prawda jest naprzemiennie ujawniana i ukrywana, a postacie budzą w równym stopniu miłość i nienawiść, głos Ferrante jest jednocześnie uspokajający, niepokojący, hipnotyzujący”. La Stampa
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66512-96-2 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
Dwa lata przed tym, zanim mój ojciec nas zostawił, powiedział matce, że jestem bardzo brzydka. Wyszeptał to cicho, w mieszkaniu, które wspólnie kupili zaraz po ślubie, w dzielnicy Rione Alto, na końcu via San Giacomo dei Capri. Wszystko zastygło – neapolitańskie uliczki, zimne lutowe światło i te słowa. Tylko ja się wymknęłam i nadal przemykam przez wersy, które w zamyśle mają nadać mi jakąś historię, choć w rzeczywistości są niczym – niczym, co byłoby moje, co się naprawdę zaczęło albo naprawdę dokonało, lecz zwykłą gmatwaniną. I nikt, nawet ta, która pisze te słowa, nie wie, czy zawierają właściwy wątek opowieści, czy może stanowią jedynie kłębek bólu bez szans na odkupienie.
2.
Bardzo kochałam ojca, był człowiekiem niezwykle uprzejmym. Jego wytworne maniery pasowały do wątłej sylwetki, na której wszystkie ubrania wyglądały jak o numer za duże, co w moich oczach nadawało mu niezrównaną elegancję. Miał delikatne rysy twarzy i nic – ani zapadnięte oczy o długich rzęsach, ani nos o nienagannym kształcie, ani pełne usta – nie burzyło tej harmonii. Zawsze zwracał się do mnie wesoło, bez względu na to, w jakim on czy ja byliśmy humorze, i nigdy nie zamykał drzwi do swojego gabinetu – w którym nie odrywał oczu od książek – zanim nie skradł mi przynajmniej jednego uśmiechu. Radości dostarczały mu zwłaszcza moje włosy, nie potrafię jednak powiedzieć, kiedy zaczął je chwalić – może gdy miałam dwa albo trzy lata. Pamiętam za to z dzieciństwa takie oto rozmowy:
– Jakie masz piękne włosy, gęste, błyszczące. Dasz mi je?
– Nie, są moje.
– Nie bądź skąpa.
– Jeśli chcesz, mogę ci trochę pożyczyć.
– Wspaniale. I tak ich nie oddam.
– Masz swoje.
– Te, co mam, też są od ciebie.
– Nieprawda, kłamiesz.
– Sama sprawdź. Były takie śliczne, że nie mogłem się oprzeć i wziąłem sobie odrobinkę.
Sprawdzałam, ale dla zabawy, wiedziałam, że nie mógłby mi ukraść włosów. I śmiałam się, śmiałam do rozpuku. Potrafił rozbawić mnie bardziej niż mama. Ciągle czegoś ode mnie chciał: a to ucha, a to nosa czy brody, mówił, że są tak doskonałe, że nie może bez nich żyć. Uwielbiałam jego głos, bez końca utwierdzał mnie w przekonaniu, że mnie potrzebuje.
Ale ojciec nie był taki dla wszystkich. Czasami, gdy coś bardzo leżało mu na sercu, nerwowo faszerował wyrafinowaną konwersację niekontrolowanymi emocjami. Innym razem ucinał dyskusję skąpymi i niezwykle syntetycznymi zdaniami, tak że nikt nie ośmielał się mu ripostować. Ci dwaj ojcowie bardzo różnili się od mojego ukochanego taty, a ich istnienie zaczęłam odkrywać w wieku siedmiu, może ośmiu lat, gdy przysłuchiwałam się jego rozmowom z przyjaciółmi i znajomymi, którzy spotykali się u nas w domu na burzliwych zebraniach poświęconych całkiem niezrozumiałym dla mnie problemom. Zazwyczaj siedziałam z mamą w kuchni i nie zwracałam uwagi na toczące się kilka metrów dalej kłótnie. Bywało jednak, że moja matka miała coś do zrobienia i zamykała się w swoim pokoju, ja zaś zostawałam sama na korytarzu i bawiłam się albo czytałam – najczęściej jednak czytałam, bo mój ojciec dużo czytał, mama też, a ja lubiłam ich naśladować. Nie przysłuchiwałam się rozmowom, zabawę lub lekturę przerywałam dopiero wtedy, gdy nagle zapadała cisza i rozlegał się obcy głos mojego ojca. Był władczy i nie dopuszczał obiekcji, czekałam więc tylko, aż zebranie dobiegnie końca i będę mogła sprawdzić, czy tata na powrót stał się miły i czuły.
Tamtego wieczoru, zanim wypowiedział feralne zdanie, dowiedział się o moich słabych ocenach w szkole. To było coś nowego. Od pierwszej klasy podstawówki świetnie się uczyłam i dopiero przez ostatnie dwa miesiące zaczęło mi iść gorzej. Ale moi rodzice przykładali wielką wagę do mojej edukacji, dlatego matka przy pierwszych słabych stopniach od razu się zaniepokoiła.
– Co się dzieje?
– Nie wiem.
– Musisz się uczyć.
– Uczę się.
– To o co chodzi?
– Jedne rzeczy zapamiętuję, innych nie.
– Ucz się tak długo, aż zapamiętasz wszystko.
Ślęczałam nad książkami, lecz oceny nadal nie były zadowalające. Tamtego popołudnia moja matka poszła porozmawiać z nauczycielami i wróciła bardzo rozczarowana. Nie skarciła mnie, rodzice nigdy mnie nie karcili. Powiedziała tylko: najbardziej niezadowolona jest nauczycielka matematyki, stwierdziła jednak, że jeszcze masz szansę. I wyszła do kuchni, żeby przygotować kolację. W tym czasie wrócił ojciec. Z pokoju słyszałam jedynie, jak matka zdaje mu relację ze skarg nauczycieli, domyśliłam się też, że tłumaczy je zmianami związanymi z dorastaniem. Ale ojciec jej przerwał i głosem, którego wobec mnie nigdy nie używał – pozwolił sobie nawet na zakazany w naszym domu dialekt – powiedział coś, co z pewnością wolałby zatrzymać tylko dla siebie:
– Dorastanie nie ma tu nic do rzeczy. Zaczyna się upodabniać do Vittorii.
Gdyby tylko przypuszczał, że go słyszę, nigdy by się nie odważył na wypowiedź tak odległą od naszego zwyczajowego sposobu porozumiewania się. Rodzice myśleli jednak, że drzwi do mojego pokoju są zamknięte, bo zawsze je zamykałam, i nie zorientowali się, że sami zostawili je otwarte. Tak w wieku dwunastu lat od własnego ojca dowiedziałam się, że staję się jak jego siostra, a odkąd sięgam pamięcią, sam powtarzał, że ta kobieta łączy w sobie szpetotę z paskudnym charakterem.
Ktoś mógłby w tym miejscu zaprotestować i stwierdzić, że przesadzam – twój ojciec nie powiedział przecież: Giovanna jest brzydka. To prawda, takie słowa nie leżały w jego naturze. Ale ja właśnie wkroczyłam w okres huśtawki emocjonalnej. Od prawie roku miesiączkowałam, urosły mi piersi, czego się bardzo wstydziłam, bałam się, że śmierdzę, bez ustanku się myłam, zniechęcona kładłam się spać i zniechęcona budziłam się rano. Jedynym pocieszeniem, jedynym pewnikiem było to, że ojciec mnie uwielbia. Dlatego gdy przyrównał mnie do ciotki Vittorii, odebrałam to gorzej, niż gdyby powiedział: Giovanna kiedyś była śliczna, a teraz zbrzydła. Vittoria brzmiało w moim domu jak imię potwornej istoty, która jest w stanie zbrukać i skazić każdego, kto tylko się jej dotknie. Niewiele wiedziałam o ciotce, widziałam ją zaledwie parę razy, ale – i w tym rzecz – z naszych spotkań zostało mi jedynie wspomnienie obrzydzenia i strachu. Tych uczuć jednak nie budziła we mnie sama jej postać, najbardziej przerażały mnie odraza i lęk obecne w oczach rodziców. Ojciec zawsze szeptał ze wzburzeniem, gdy mówił o siostrze, jakby wstydliwe rytuały, które odprawiała, kalały nie tylko ją, ale i każdego z jej otoczenia. Moja matka natomiast w ogóle o niej nie wspominała, co więcej, uciszała męża, jakby w obawie, że szwagierka może ich usłyszeć bez względu na to, gdzie się właśnie znajduje, i ruszyć w górę wielkimi krokami po San Giacomo dei Capri – chociaż to długa i stroma ulica – żeby przywlec ze sobą wszystkie choroby z sąsiednich szpitali prosto do naszego mieszkania na szóstym piętrze, spiorunować meble upojonym wściekłością wzrokiem i uderzyć matkę w twarz, jeśli tylko ta ośmieli się zaprotestować.
Domyślałam się, że za tą nerwowością kryć się musi historia pełna wyrządzonych i doznanych krzywd, niewiele jednak w tamtym czasie wiedziałam o losach rodziny, a przede wszystkim nie uważałam tej okropnej ciotki za jej członka. Była postrachem z dziecięcych lat, diaboliczną zjawą, ponurym cieniem czającym się w domu po kątach, gdy zapada zmierzch. I nagle, bez uprzedzenia, dowiedziałam się, że się do niej upodabniam. Jakim cudem? Ja? Taka piękna dziewczyna, która do tej pory dzięki ojcu wierzyła, że piękna zostanie na zawsze? Która ciągle od niego słyszała, że ma wspaniałe włosy, że jest taka kochana, i za taką się uważała, bo on kochał? Która już zaczęła cierpieć, bo rodzice nagle okazali niezadowolenie i to niezadowolenie przesłoniło całą resztę?
Poczekałam na słowa matki, ale jej reakcja nie przyniosła ukojenia. Chociaż nienawidziła wszystkich krewnych męża i nie cierpiała szwagierki, tak jak nie cierpi się jaszczurki wspinającej się po gołej łydce, nie zawołała: zwariowałeś, moja córka w niczym nie przypomina twojej siostry. Westchnęła tylko beznamiętnie: ależ skąd, co ty mówisz. Podbiegłam do drzwi i je zamknęłam, żeby już niczego więcej nie słyszeć. Potem długo szlochałam, uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy ojciec – łagodnie jak zawsze – przyszedł i oznajmił, że kolacja gotowa.
Gdy pojawiłam się w kuchni, miałam już suche oczy. Ze wzrokiem wbitym w talerz cierpliwie wysłuchałam rad, jak się podciągnąć w ocenach. Po kolacji wróciłam do pokoju, by udawać, że się uczę, rodzice zaś zasiedli przed telewizorem. Czułam tępy ból, który długo nie ustępował. Dlaczego ojciec powiedział to, co powiedział, i dlaczego matka się nie sprzeciwiła? Czyżby powodem było rozczarowanie złymi stopniami? A może ich rozżalenie nie ma nic wspólnego ze szkołą i ciągnie się już od dawna? I czy te okrutne słowa wyrwały się ojcu, bo sprawiłam mu przykrość, czy też jako człowiek wszechwiedzący i przenikliwy już wcześniej dostrzegł we mnie zalążek przyszłego zepsucia, pleniącego się zła i to go przygnębiło, bo nie wie, jak ma się ustosunkować? Zadręczałam się całą noc. Rano doszłam do wniosku, że jedynym ratunkiem dla mnie będzie sprawdzenie, jak naprawdę wygląda ciotka Vittoria.
3.
To było trudne przedsięwzięcie. W takim mieście jak Neapol, zaludnionym rodzinami o szerokich koligacjach, które pomimo toczonych kłótni, nierzadko krwawych, nigdy definitywnie nie zrywały kontaktów, mój ojciec żył w absolutnej autonomii, jakby w ogóle nie miał krewnych i sam siebie zrodził. Oczywiście często widywałam się z rodzicami matki oraz z jej bratem. Były to serdeczne osoby, które zawsze obdarowywały mnie prezentami. Dopóki dziadkowie nie umarli – najpierw dziadek, a rok po nim babcia, niespodziewanie, co zmąciło mój spokój, a z piersi matki wydarło płacz tak głośny jak u dzieci, gdy zrobią sobie krzywdę – i dopóki wujek nie wyjechał daleko za pracą, utrzymywaliśmy z nimi bliskie i zażyłe stosunki. O krewnych ojca natomiast niczego nie wiedziałam. Pojawiali się w moim życiu jedynie przy rzadkich okolicznościach, jak ślub czy pogrzeb, i zawsze towarzyszyła im atmosfera sztucznej życzliwości, z którą wiązał się przykry obowiązek przymusowego kontaktu: przywitaj się z dziadkiem, pocałuj ciocię. Nie budzili we mnie głębszego zainteresowania, między innymi dlatego, że po takich spotkaniach rodzice byli poirytowani i za obopólną zgodą szybko o wszystkim zapominali, jak o kiepskim przedstawieniu.
Rodzina matki zamieszkiwała ściśle wytyczoną przestrzeń o sugestywnej nazwie „muzeum” – moi dziadkowie spod muzeum – ale miejsce pobytu krewnych ze strony ojca było bliżej nieokreślone i nienazwane. Jedno tylko wiedziałam: by do nich dotrzeć, trzeba iść w dół, ciągle w dół, na samo dno Neapolu, a podróż zajmuje tyle czasu, że odnosi się wrażenie, jakby żyli w całkiem innym mieście. I długo w to święcie wierzyłam. Nasz dom znajdował się w najwyżej położonym miejscu Neapolu i żeby gdziekolwiek się udać, musieliśmy zjechać w dół. Matka z ojcem chętnie schodzili na Vomero, ale już do domu dziadków pod muzeum z mniejszym entuzjazmem. Ich znajomi mieszkali przede wszystkim na via Suarez, na piazza degli Artisti, na via Luca Giordano, na via Scarlatti, via Cimarosa. Ulice były dobrze mi znane, ponieważ stąd pochodziło też wielu uczniów z mojej szkoły. Na dodatek wszystkie prowadziły do Floridiany, mojego ulubionego parku, gdzie matka zabierała mnie na spacer od pierwszych dni życia i gdzie przyjemnie spędzałam czas z dwiema koleżankami z wczesnego dzieciństwa, Angelą i Idą. Dopiero za tymi toponimami, radośnie zabarwionymi roślinami, skrawkami morza, ogrodami, kwiatami, zabawą i dobrymi manierami, zaczynało się prawdziwe zbocze, na które moi rodzice spoglądali niechętnie. Mimo to codziennie zjeżdżali na dół – do pracy, na zakupy, ojciec ze względu na swoje badania, spotkania i debaty – korzystając głównie z funicolare, czyli kolejki linowej, aż do via Chiaia, via Toledo, a stamtąd na piazza del Plebiscito, do Biblioteki Narodowej, do Port’Alba i na via Ventaglieri i via Floria, ale nie dalej niż na piazza Carlo III, gdzie wznosiła się szkoła, w której uczyła matka. Znałam te miejsca głównie z nazwy, bo rodzice często o nich mówili, rzadko jednak zabierali mnie ze sobą, dlatego nie budziły we mnie już takiego entuzjazmu. Moje rewiry kończyły się na Vomero, poza nim miasto było mi tym bardziej obce, im bardziej schodziło na niziny. Siłą rzeczy dzielnice zamieszkiwane przez krewnych ojca nosiły w moich oczach znamiona dzikich i niezbadanych krain. Nie tylko pozbawionych nazw, ale na dodatek trudno dostępnych. Za każdym razem, gdy musieliśmy tam jechać, moich zazwyczaj energicznych i chętnych rodziców ogarniały wyjątkowa apatia i nerwowość. Byłam mała, ale ich niepokój i krótkie wymiany zdań dobrze zapadły mi w pamięć.
– André – mówiła zmęczonym głosem matka. – Ubieraj się, musimy już iść.
Ale ojciec nie odkładał książki i dalej coś podkreślał ołówkiem, którym miał zwyczaj robić notatki w leżącym obok zeszycie.
– André, robi się późno. Będą źli.
– Jesteś gotowa?
– Tak.
– A nasza dziewczynka?
– Też.
Wtedy ojciec zostawiał otwarte na biurku książki i zeszyty, wkładał czystą koszulę i odświętny garnitur. Był milczący, spięty, jakby w myślach powtarzał rolę, którą przyszło mu odegrać. Tymczasem matka, która w ogóle nie czuła się gotowa, bezustannie kontrolowała swój i mój wygląd oraz ubranie ojca, jakby tylko odpowiedni strój gwarantował nam bezpieczny powrót do domu. Najwyraźniej przy każdej takiej okazji rodzice gotowali się na obronę przed miejscami i osobami, o których dla mojego dobra nic nie mówili. Ale ja widziałam ich dziwny lęk, wyczuwałam go, był obecny od zawsze i pozostał jedynym wspomnieniem strachu z przepełnionego szczęściem dzieciństwa. Niepokoiły mnie przede wszystkim zdania, które wydawały mi się – sama nie wiem, jak inaczej je nazwać – byle jakie:
– Pamiętaj, jeśli Vittoria coś powie, udawaj, że nie słyszałeś.
– Czyli mam siedzieć cicho, gdy zacznie odstawiać cyrk?
– Tak. Nie zapominaj o Giovannie.
– W porządku.
– Nie mów „w porządku”, bo potem zrobisz jak zawsze. Raz mógłbyś się wysilić. Posiedzimy pół godziny i wracamy do domu.
Z tych wizyt niewiele zostało mi w pamięci. Gwar, upał, roztargnione całusy w czoło, dialekt, nieprzyjemny zapach naszych zdenerwowanych ciał. Przez lata doszłam do wniosku, że krewni ojca – rozkrzyczane, odrażająco wulgarne sylwetki, zwłaszcza ta najbardziej ponura i najbardziej wulgarna, należąca do ciotki Vittorii – stanowią zagrożenie, chociaż trudno mi było pojąć, na czym ono polegało. Czy dzielnica, w której mieszkali, była niebezpieczna? Czy niebezpieczni byli dziadkowie, wujkowie i kuzyni? A może tylko ciotka Vittoria? Rodzice wiedzieli, więc to do nich powinnam się zwrócić i zapytać, jaka jest moja ciotka i co z niej za kobieta. Ale co mi to da? Albo zbędą mnie łagodnie – chcesz się zobaczyć z ciotką? chcesz do niej iść? ale po co? – albo się przestraszą i już nigdy o niej nie usłyszę. Doszłam więc do wniosku, że na początek poszukam jej zdjęcia.
4.
Pewnego popołudnia, gdy rodziców nie było w domu, poszłam do ich sypialni i zaczęłam grzebać w komodzie, w której matka trzymała albumy z pięknie uporządkowanymi fotografiami. Często je przeglądałam, znałam więc wszystkie na pamięć: dokumentowały związek rodziców i moich trzynaście lat życia. Wiedziałam, że pełno jest w nich także zdjęć krewnych matki, za to rzadko pojawiali się członkowie rodziny ojca, ciotki Vittorii zaś nie było wcale. Pamiętałam jednak, że gdzieś jest stara metalowa puszka z luźno powrzucanymi fotografiami z czasów, gdy rodzice jeszcze się nie znali. Rzadko przeglądałam jej zawartość i zawsze robiłam to w obecności mamy, miałam więc nadzieję, że tam znajdę jakąś podobiznę ciotki.
Puszkę znalazłam na dnie szafy, postanowiłam jednak, że wpierw dokładnie przejrzę albumy przedstawiające rodziców w czasach narzeczeństwa, jako młodą parę z ponurą miną w otoczeniu nielicznych gości, jako wiecznie uśmiechniętych małżonków, i w końcu mnie, ich córkę, fotografowaną do przesady od narodzin po dzień dzisiejszy. Przyjrzałam się uważnie zwłaszcza zdjęciom ze ślubu. Ojciec miał na sobie ciemny, wyraźnie zmięty garnitur i na każdym ujęciu marszczył brwi, matka stała przy nim z lekkim wzruszeniem na twarzy, w kremowej garsonce zamiast sukni ślubnej i z welonem na głowie. Wiedziałam, że pośród trzydziestu, a może ciut więcej weselników są przyjaciele z Vomero, z którymi wtedy utrzymywali stosunki, oraz krewni ze strony matki, dziadkowie spod muzeum. Mimo to wytężałam wzrok w nadziei, że choćby w tle dostrzegę jakąś postać, która przypominałaby nieobecną w moich wspomnieniach kobietę. Bez skutku. Wtedy skupiłam się na puszce, ale nie tak łatwo było ją otworzyć.
W końcu wysypałam zawartość na łóżko. Czarno-białe odbitki z czasów młodości moich rodziców leżały w nieładzie: radosna matka z kolegami i koleżankami ze szkoły, z przyjaciółkami, nad morzem, na ulicy, śliczna i elegancka mieszała się z zamyślonym, wiecznie samotnym ojcem, bez jednej fotografii z wakacji, w wytartych na kolanach spodniach i przykrótkich marynarkach. Zdjęcia z dzieciństwa i dorastania włożone były natomiast do dwóch oddzielnych kopert: w jednej rodzina matki, w drugiej – ojca. Pomyślałam, że wśród tych ostatnich musi być też moja ciotka, od razu więc skupiłam się na nich. Fotografii było nie więcej niż dwadzieścia, natychmiast rzuciły mi się w oczy trzy czy cztery z nich z czarnym prostokątem u boku ojca, zamiast rodziców i innych obcych mi krewnych. Nietrudno było się domyślić, że sam go wykonał, w tajemnicy i z wielką zaciętością. Wyobraziłam go sobie, jak za pomocą linijki zamyka część zdjęcia wewnątrz geometrycznej figury, a potem precyzyjnie zamalowuje ją pisakiem, uważając, by nie wyjechać za linię. Co za cierpliwość. Nie miałam wątpliwości, że pod czarnymi fragmentami kryje się ciotka Vittoria.
Przez chwilę zastanawiałam się, co z tym fantem zrobić. W końcu wzięłam kuchenny nóż i delikatnie zdrapałam malutki fragment. Ale odkryłam tylko biały papier. Przestraszyłam się. Miałam świadomość, że sprzeciwiam się woli ojca, a wszystkie czyny, które mogłyby jeszcze bardziej umniejszyć jego miłość do mnie, budziły we mnie przerażenie. Wtedy z biciem serca znalazłam na dnie koperty jedyne zdjęcie, na którym ojciec nie był ani dzieckiem, ani chłopcem, lecz młodzieńcem i na dodatek się uśmiechał – rzadkość na fotografiach sprzed poznania mamy. Uwieczniony został z profilu, z radosnym spojrzeniem i białym, regularnym szeregiem zębów. Ale jego uśmiech i wesołość nie były skierowane do nikogo konkretnego. Bo obok znajdowały się dwa precyzyjne prostokąty, dwie trumny, w których jakiś czas po tamtym szczęśliwym dniu zamknął ciało siostry i jeszcze kogoś.
Długo wpatrywałam się w zdjęcie. Mój ojciec na ulicy, w kraciastej koszuli z krótkimi rękawami – pewnie było lato. Za jego plecami wejście do jakiegoś sklepu, nad nim kawałek szyldu z widocznym „NIA” i jeszcze witryna, ale trudno odgadnąć, co na niej wystawiono. Obok czarnego prostokąta wyraźne zarysowany biały słup. Są też cienie – długie, jeden bez wątpienia kobiecy. Ojciec dokładnie zamazał osoby, które mu towarzyszyły, ale zostawił ich ślad na chodniku.
Znowu zaczęłam delikatnie ścierać tusz z prostokąta, ale przestałam, jak tylko dodrapałam się do białego papieru. Odczekałam minutę i wróciłam do przerwanej czynności. Pracowałam wytrwale, w cichym domu słychać było tylko mój oddech. Skończyłam dopiero wtedy, gdy w miejscu, gdzie kiedyś musiała znajdować się głowa Vittorii, pojawiła się plamka: nie wiedziałam, czy to pozostałość po pisaku czy może fragment jej ust.
5.
Odłożyłam wszystko na miejsce i pogrzebałam w ciele obawę, że się upodabniam do zamazanej siostry ojca. Ale ku mojemu przerażeniu roztargnienie i niechęć do szkoły z każdym dniem się nasilały. Dalej gorąco pragnęłam być wzorową uczennicą, jak jeszcze zaledwie kilka miesięcy temu, bo rodzicom na tym zależało, na dodatek wierzyłam, że jeśli znowu zacznę przynosić dobre oceny, na powrót stanę się piękna i dobra. Ale w szkole nie mogłam się skupić, a w domu marnowałam czas przed lustrem. Przeglądanie się stało się moją obsesją. Chciałam zrozumieć, czy ciotka naprawdę wyłazi z mojego ciała, ale ponieważ nie wiedziałam, jak wygląda, doszukiwałam się jej w każdym detalu zwiastującym przemianę. Nagle moją uwagę przyciągnęły rysy, które do tej pory ignorowałam: gęste brwi, małe i przygaszone oczy w brązowym kolorze, przesadnie wysokie czoło, cienkie i w ogóle nieładne – a może już nieładne – włosy lepiące się do szyi, duże uszy o grubych małżowinach, cienka górna warga z obrzydliwym meszkiem, bardzo mięsista dolna, zęby małe jak mleczaki, spiczasty podbródek i nos – och, ten nos, jak on niezgrabnie sterczał, jak się rozpłaszczał, jakie ciemne były dziurki. Czy to już cechy twarzy ciotki Vittorii, czy jeszcze wyłącznie moje? Wyładnieję kiedyś czy będzie tylko gorzej? Czy to ciało – długa, cienka szyja, jakby zaraz miała się zerwać jak pajęcza wydzielina, proste i kościste ramiona, coraz pełniejsze piersi z czarnymi sutkami, nogi jak patyki sięgające aż po pachy – to ja czy przedsmak mojej ciotki i jej potwornego wyglądu?
Przyglądałam się sobie i jednocześnie bacznie obserwowałam rodziców. Miałam wielkie szczęście, lepsi nie mogli mi się trafić. Byli piękni i nie przestawali się kochać. Niewiele wiedziałam o ich historii: trochę opowiedział mi tata, z dystansem i humorem, a trochę mama, mile rozrzewnionym głosem. Tak bardzo lubili wspólnie spędzać czas, że choć pobrali się bardzo młodo, stosunkowo późno zdecydowali się na dziecko: gdy przyszłam na świat, moja matka miała trzydzieści lat, a ojciec trzydzieści dwa. Zostałam poczęta pośród tysięcy rozterek, które ona głośno wyrażała, on zaś przeżywał w ciszy. W ciąży nie obyło się bez problemów, poród, który nastąpił 3 czerwca 1979 roku, dostarczył wiele cierpienia, a moje pierwsze dwa lata życia były namacalnym dowodem na to, że ich życie znacznie się skomplikowało. Zatroskany o przyszłość ojciec, nauczyciel historii i filozofii w najbardziej renomowanym liceum w Neapolu, znany w mieście intelektualista, uwielbiany przez uczniów, którym poświęcał nie tylko ranki, ale i całe popołudnia, z konieczności podjął się prywatnych korepetycji. Z kolei matka, nauczycielka łaciny i greki w liceum na piazza Carlo III i korektorka romansideł, tak zadręczała się teraźniejszością, nocnymi płaczami, wysypkami, kolkami i okrutnymi kaprysami, że wpadła w depresję, przez co stała się kiepską nauczycielką i roztargnioną korektorką. Jak widać, zaraz po urodzeniu przysporzyłam wiele kłopotów. Ale z czasem wyrosłam na spokojną i posłuszną dziewczynkę, a rodzice otrząsnęli się z szoku. Dobiegł końca okres, w którym oboje skupiali się na bezskutecznym izolowaniu mnie od chorób, na jakie są narażone wszystkie ludzkie istoty. Odzyskali równowagę. I choć miłość do mnie pozostała na pierwszym miejscu, na drugie powróciły badania mojego ojca i drobne prace matki. Cóż więcej dodać? Oni kochali mnie, a ja kochałam ich. Ojciec był w moich oczach nadzwyczajnym człowiekiem, matka wyjątkowo życzliwą kobietą, a oboje jedynymi wyrazistymi postaciami w świecie pełnym chaosu.
Chaosu, którego ja stanowiłam część. Czasami wyobrażałam sobie, że toczy się we mnie brutalna walka między ojcem a jego siostrą, i pragnęłam gorąco, aby on wygrał. Oczywiście – myślałam w duchu – Vittoria już raz wzięła górę, podczas narodzin, bo przecież przez jakiś czas byłam nieznośnym dzieckiem, ale potem – konstatowałam z ulgą – złagodniałam, więc jest sposób, by ją pokonać. Uspokajałam się i z całych sił wypatrywałam w sobie rodziców. Niestety wieczorami, zanim kładłam się do łóżka, po raz enty przeglądałam się w lustrze i dochodziłam do wniosku, że dawno ich utraciłam. Powinni być widoczni na mojej twarzy, a jednak coraz bardziej przypominałam ciotkę. Powinnam wieść szczęśliwe życie, zamiast tego wkroczyłam w feralny okres, pozbawiony radości bycia jak oni.
6.
W końcu postanowiłam sprawdzić, czy moje dwie przyjaciółki od serca, siostry Angela i Ida, zauważyły u mnie jakieś pogorszenie i czy zwłaszcza moja rówieśniczka Angela (Ida była o dwa lata młodsza) również zmienia się na gorsze. Potrzebowałam krytycznego spojrzenia, a na nich mogłam polegać. Wychowano nas w podobny sposób i nasi rodzice przyjaźnili się od lat, więc mieli zbliżone poglądy. Żadna nie została ochrzczona, żadna nie znała modlitw, wszystkie zostałyśmy wcześnie poinstruowane w kwestii działania naszego organizmu (za pomocą ilustrowanych książeczek i animowanych filmów dydaktycznych), wszystkie wiedziałyśmy, że mamy być dumne, bo urodziłyśmy się kobietami, wszystkie poszłyśmy o rok wcześniej do pierwszej klasy, w wieku pięciu lat, wszystkie postępowałyśmy rozsądnie i miałyśmy głowy pełne pożytecznych rad, jak unikać zasadzek Neapolu i świata, wszystkie mogłyśmy w każdej chwili zwrócić się do rodziców z wszelkimi pytaniami, wszystkie dużo czytałyśmy i miałyśmy w pogardzie gusta i konsumpcyjne nastawienie naszych rówieśniczek, chociaż dzięki zachętom ze strony wychowawców byłyśmy dobrze poinformowane w dziedzinie muzyki, filmu, programów telewizyjnych, piosenkarzy i aktorów i w sekrecie same chciałyśmy zostać słynnymi aktorkami, mieć oszałamiających chłopaków i oddawać się z nimi długim pocałunkom oraz intymnym kontaktom. Oczywiście bardziej przyjaźniłam się z Angelą, bo Ida była młodsza, mimo to potrafiła nas zaskoczyć, czytała więcej niż my, a także pisała wiersze i opowiadania. O ile pamiętam, nie dochodziło między nami do sprzeczek, a jeśli już, to potrafiłyśmy szczerze rozmawiać i osiągnąć porozumienie. Dlatego właśnie do nich zwróciłam się z ostrożną prośbą o opinię, ostatecznie znały mnie najlepiej. Nie usłyszałam nic przykrego, upewniły mnie tylko, że bardzo mnie cenią, ja zaś powiedziałam im, że robią się coraz ładniejsze. Były zgrabne i dopieszczone w każdym szczególe, tak że na sam widok ogarniało mnie pragnienie, by poczuć ich ciepło. Całowałam je więc i tuliłam, jakbym chciała się z nimi stopić. Niestety pewnego wieczoru, gdy dopadło mnie szczególne przygnębienie, sprawy nieco się skomplikowały. Moje przyjaciółki zostały zaproszone z rodzicami do nas na kolację. Nie miałam ochoty na żadne towarzystwo. Czułam się wyjątkowo nieswojo: nieproporcjonalna, chuda, blada, prostacka w każdym słowie i geście, i dlatego gotowa wszędzie dopatrywać się aluzji na temat mojej degradacji, nawet tam, gdzie ich nie było. Ida znienacka wskazała na moje buty i zapytała:
– Nowe?
– Nie, mam je od dawna.
– Nie pamiętam ich.
– Coś z nimi nie tak?
– Nie, dlaczego.
– Skoro teraz zwróciłaś na nie uwagę, to znaczy, że coś musi być z nimi nie tak.
– Wcale nie.
– Mam za chude nogi?
Przez dłuższą chwilę siostry zapewniały mnie, że wszystko jest w porządku, ale ja dalej drążyłam, aby zrozumieć, czy naprawdę tak myślą, czy może dobrymi manierami maskują fakt, że wywarłam na nich złe wrażenie. W pewnej chwili matka wtrąciła swoim beznamiętnym głosem: Giovanna, wystarczy, nie masz chudych nóg, speszyłam się więc i od razu zamilkłam. Za to Costanza, matka Angeli i Idy, powtarzała: masz przepiękne kostki, a Mariano, ich ojciec, wtórował jej ze śmiechem: i wspaniałe uda, pyszności takie pieczone udka z ziemniaczkami. Na tym nie poprzestał, dalej ze mnie żartował, bo był święcie przekonany, że potrafi rozbawić nawet żałobników na stypie.
– Co dziś ugryzło to dziewczątko?
Pokręciłam głową na znak, że nic, i spróbowałam się uśmiechnąć, ale mi nie wyszło. Jego poczucie humoru mnie irytowało.
– Jaki masz piękny ogon, czyżby to miotła z sorgo?
Znowu zaprzeczyłam, tym razem nie zdołałam ukryć rozdrażnienia: traktował mnie, jakbym wciąż miała sześć lat.
– To komplement, moja droga. Sorgo jest rośliną o grubych liściach, zabarwioną na zielono, czerwono i trochę na czarno.
Prychnęłam ponuro:
– Nie jestem ani gruba, ani zielona, ani czerwona, ani też czarna.
Przyjrzał mi się z zaskoczeniem, uśmiechnął się i zwrócił do córek.
– Dlaczego Giovanna jest dzisiaj taka zgorzkniała?
Odparłam jeszcze bardziej naburmuszona:
– Nie jestem zgorzkniała.
– Ale to żadna obelga, tylko określenie na pewien stan ducha. Wiesz, co oznacza?
Milczałam. Znowu zwrócił się do córek, tym razem udając rozczarowanie.
– Nie wie. Ida, wytłumacz jej.
Ida odezwała się posłusznie:
– Że masz kwaśną minę. Mnie też często to mówi.
Taki już był Mariano. Znali się z ojcem od czasów akademickich, a ponieważ nigdy nie zerwali kontaktu, był w moim życiu, odkąd pamiętam. Z nadwagą, całkiem łysy, o błękitnych oczach. Zawsze odrobinę przerażała mnie jego zbyt blada i napuchnięta twarz. Gdy pojawiał się w naszym domu, a zdarzało się to dość często, godzinami toczył z moim ojcem rozmowy, wylewając z siebie gorycz i niezadowolenie, które działały mi na nerwy. Wykładał historię na uniwersytecie i współpracował z prestiżowym neapolitańskim czasopismem. Bez przerwy o czymś z ojcem dyskutowali i chociaż my, dzieci, niewiele z tego rozumiałyśmy, wyrosłyśmy w przeświadczeniu, że ciąży na nich jakieś niezwykle skomplikowane zadanie, wymagające badań i koncentracji. Ale Mariano nie poprzestawał, jak mój ojciec, tylko na nauce: głośno pomstował na licznych wrogów – ludzi z Neapolu, z Rzymu i z innych miast – którzy rzucali im kłody pod nogi, żeby nie mogli właściwie wypełniać swoich obowiązków. Angela, Ida i ja nie byłyśmy w stanie zająć żadnego stanowiska, mimo to zawsze opowiadałyśmy się za rodzicami i przeciwko tym, którzy im źle życzyli. W gruncie rzeczy z całej tej gadaniny najbardziej interesowały nas jedynie dialektalne inwektywy, którymi Mariano ciskał w znane osobistości. A to dlatego, że cała nasza trójka – a zwłaszcza ja – miała zakaz nie tylko powtarzania wulgaryzmów, ale nawet wypowiadania w dialekcie choćby jednej sylaby. Zakaz nadaremny. Bo przecież nasi rodzice niczego nam nie bronili, więc i w zakazach byli niezwykle pobłażliwi. Dla zabawy powtarzałyśmy szeptem imiona i nazwiska wrogów Mariana, opatrując je sprośnymi epitetami, które dotarły do naszych uszu. Angela i Ida uważały, że słownictwo ojca jest po prostu zabawne, ja jednak nie mogłam się pozbyć wrażenia, że również złośliwe.
Bo czyż jego żarty nie zawierały zawsze odrobiny kąśliwości? Nawet tamtego wieczora, gdy twierdził, że jestem zgorzkniała, mam kwaśną minę, przypominam miotłę? Mariano żartował czy może w żartach powiedział prawdę? Zasiedliśmy do stołu. Dorośli oddali się nieciekawej rozmowie na temat jakichś znajomych, którzy zamierzali przeprowadzić się do Rzymu, a my nudziłyśmy się w milczeniu, licząc, że kolacja szybko dobiegnie końca i będziemy mogły zaszyć się w moim pokoju. Przez cały posiłek miałam wrażenie, że ojciec w ogóle się nie śmieje, matka ledwo uśmiecha, Mariano śmieje za bardzo, a Costanza, jego żona, niezbyt często, ale za to radośnie. Może moi rodzice nie bawili się tak dobrze jak rodzice Angeli i Idy, bo ich zasmuciłam. Ich przyjaciele byli zadowoleni z córek, a oni ze mnie nie. Jestem zgorzkniała, strasznie zgorzkniała i już sama moja obecność przy stole odbiera im radość. Moja matka była dziś strasznie poważna, a matka Angeli i Idy piękna i roześmiana. Ojciec właśnie dolewał jej wina i mówił coś do niej z życzliwym dystansem. Costanza uczyła włoskiego i łaciny, jej zamożni rodzice zagwarantowali jej wspaniałe wykształcenie. Była tak wielką damą, że czasami odnosiłam wrażenie, że moja matka przygląda się jej, by ją naśladować: ja mimowolnie robiłam to samo. Dlaczego taka kobieta wybrała sobie na męża kogoś takiego jak Mariano? Oszałamiało mnie bogactwo jej ozdób i barwy strojów, które zawsze idealnie na niej leżały. Przyśniła mi się poprzedniej nocy: czubkiem języka lizała mnie czule po uchu jak kocica. Ten sen podniósł mnie na duchu i wprowadził w stan fizycznej błogości, który trwał jeszcze wiele godzin po przebudzeniu, czułam się bezpiecznie.
Siedziałam obok niej przy stole i miałam nadzieję, że otaczająca ją aura pozytywnie wpłynie na moje samopoczucie. Niestety słowa Mariana nie dawały mi spokoju przez całą kolację – moje włosy przypominają miotłę, a twarz jest zgorzkniała – i tylko nasilały zdenerwowanie. Bez przerwy oscylowałam między pragnieniem zabawy – szeptałam Angeli nieprzyzwoite słowa na ucho – i przygnębieniem, które nie chciało mnie opuścić. Od razu po deserze zostawiłyśmy rozgadanych rodziców i zamknęłyśmy się w moim pokoju. Zapytałam Idę bez owijania w bawełnę:
– Czy ja mam kwaśną minę? Czy uważacie, że staję się brzydka?
Siostry spojrzały na siebie i odparły równocześnie:
– Skąd.
– Mówcie prawdę.
Zauważyłam pewne wahanie, w końcu odezwała się Angela:
– Odrobinę, ale nie pod względem fizycznym.
– Fizycznie jesteś ładna – uściśliła Ida. – Jest w tobie tylko ociupinę brzydoty, ale to przez zmartwienia.
Angela pocałowała mnie i dodała:
– Ze mną też tak jest. Gdy się martwię, brzydnę, ale potem to mija.
7.
Związek zmartwienia z brzydotą nieoczekiwanie poprawił mi humor. Brzydniesz, gdy masz za dużo trosk na głowie – wyjaśniły przyjaciółki – a gdy one mijają, znowu stajesz się piękna. Chciałam w to wierzyć, starałam się więc na siłę beztrosko spędzać dni. Ale radość nie przychodziła na zawołanie, myśli nagle pochmurniały i znowu zaczynałam się zamartwiać. Rosła we mnie wrogość do otoczenia i trudno ją było skryć za fałszywą dobrotliwością. Szybko doszłam do wniosku, że moje zmartwienia wcale nie są przejściowe, może to nawet nie zmartwienia, a złe uczucia, które zatruły mi żyły.
Angela i Ida nie kłamały, nie były do tego zdolne, wychowano nas tak, że zawsze należy mówić prawdę. Mówiąc o związku między troskami a brzydotą, odnosiły się po prostu do siebie, do własnego doświadczenia, i posłużyły się słowami, którymi Mariano – bo głowy miałyśmy wyładowane pojęciami zasłyszanymi od rodziców – uspokajał je w pewnych okolicznościach. Ale Angela i Ida to nie ja. Angela i Ida nie miały w rodzinie ciotki Vittorii, o której ich ojciec – ich ojciec – powiedziałby, że się do niej upodabniają. Któregoś ranka w szkole nagle poczułam, że już nigdy nie stanę się na powrót taka, jaką chcieliby mnie rodzice, a bezlitosny Mariano to dostrzegł, więc moje przyjaciółki nawiążą wkrótce bardziej stosowne znajomości i zostanę sama.
Wpadłam w depresję, w kolejnych dniach mój stan znacznie się pogorszył, odrobinę wytchnienia dawały mi tylko pieszczoty między nogami, po których czułam się jak ogłuszona rozkoszą. Ale ten sposób na zapomnienie był upokarzający, potem ogarniało mnie jeszcze większe przygnębienie, czasami wręcz zniesmaczenie. W pamięci ciągle miałam przyjemne zabawy z Angelą u mnie w domu, na sofie, przed włączonym telewizorem, gdy kładłyśmy się naprzeciwko siebie, splatałyśmy nogi i bez żadnych ustaleń, bez żadnych zasad w milczeniu wsuwałyśmy zabawkę pod nasze majtki, a potem ocierałyśmy się o siebie i wiłyśmy bez żenady, mocno wciskając ją w krocza, a ona radośnie między nami ożywała. Było, minęło: teraz rozkosz przestała być beztroską rozrywką. Zalewały mnie poty, czułam się coraz szpetniejsza. Z każdym dniem wpadałam w coraz większą obsesję i coraz więcej czasu spędzałam przed lustrem na kontrolowaniu twarzy.
To doprowadziło do zaskakującego rezultatu: tak długo wpatrywałam się we – jak mi się wydawało – własne defekty, że postanowiłam o siebie zadbać. Analizowałam rysy, naciągałam skórę i zastanawiałam się, czy wystarczyłoby, żeby mój nos był taki, oczy takie, uszy takie, abym się stała perfekcyjna. Biedactwo, myślałam, co za niefart. I ogarniało mnie nagłe wzruszenie, a raz nawet pocałowałam się w usta i to w chwili, gdy rozpaczałam w duchu, że nikt mnie nigdy nie pocałuje. Postanowiłam coś z tym zrobić. Stopniowo zaczęłam się otrząsać z otumanienia, które na całe dnie przykuwało mnie do lustra. Górę wzięła potrzeba, by coś w sobie poprawić, jakbym była kawałkiem dobrego sukna, które niezdarny krawiec rozpruł. To ciągle ja – bez względu na to, jak wyglądam – muszę się więc zająć tą twarzą, ciałem i myślami.
Pewnego niedzielnego ranka spróbowałam się upiększyć za pomocą kosmetyków matki. Wtedy ona nagle zajrzała do mojego pokoju i zakrzyknęła ze śmiechem: wyglądasz, jakbyś miała karnawałową maskę na sobie, to nie tak się robi. Nie protestowałam, nie tłumaczyłam się, za to poprosiłam najmilej, jak potrafiłam:
– Nauczysz mnie? Chcę się malować jak ty.
– Każda twarz jest inna.
– Ale ja chcę być jak ty.
Zrobiło jej się miło, obsypała mnie komplementami i zaczęła z wielką starannością robić mi makijaż. Spędziłyśmy na żartach i śmiechach kilka wspaniałych godzin. Matka zazwyczaj była dystyngowanie milcząca, ale ze mną – i tylko ze mną – chętnie na powrót stawała się dziewczynką.
W pewnym momencie wszedł ojciec ze swoimi gazetami, zobaczył, jak się bawimy, i rzucił radośnie:
– Co za ślicznotki.
– Naprawdę? – zapytałam.
– Naprawdę. Nigdy nie widziałem piękniejszych kobiet.
I zaraz znowu zamknął się w swoim pokoju, bo w niedziele czytywał czasopisma i książki naukowe. Jak tylko zostałyśmy same, matka, jak na jakiś sygnał, zapytała mnie swoim wiecznie zmęczonym, ale nigdy rozdrażnionym czy zaniepokojonym głosem:
– Po co zaglądałaś do pudełka z fotografiami?
Cisza. Zauważyła, że grzebałam w jej rzeczach. Zauważyła, że chciałam usunąć pisak ze zdjęć. Jak dawno? Nie zdołałam powstrzymać łez, choć starałam się ze wszystkich sił. Mamusiu, wyszlochałam, chciałam, sądziłam, myślałam – ale nie potrafiłam wyartykułować, czego chciałam, co sądziłam, co myślałam. Zalewałam się łzami, a ona nie potrafiła mnie uspokoić, bo jak tylko mówiła coś z uśmiechem zrozumienia – nie trzeba płakać, wystarczyło poprosić mnie, tatę, zresztą możesz oglądać zdjęcia, kiedy tylko chcesz, dlaczego płaczesz, no już – ja szlochałam jeszcze głośniej. Na koniec wzięła mnie za ręce i sama zapytała ze spokojem:
– Czego szukałaś? Fotografii ciotki Vittorii?
8.
Wtedy do mnie dotarło, że rodzice wiedzą, iż usłyszałam ich słowa. Długo musieli o tym dyskutować, może nawet radzili się przyjaciół. Ojcu z pewnością było bardzo przykro i z wszelkim prawdopodobieństwem oddelegował matkę, aby mnie przekonała, że to, co usłyszałam, miało całkiem inny sens, i nie powinnam się tym zamartwiać. A głos mojej matki działał niezwykle kojąco w tego typu sprawach. Nigdy nie wybuchała gniewem, nigdy się nie unosiła. Gdy Costanza drwiła, że marnuje czas na przygotowywanie lekcji, na poprawianie miłosnych historii, w których czasami musiała tworzyć od nowa całe strony, matka zawsze odpowiadała cicho i dobitnie, ale bez kąśliwości. I nawet gdy mówiła: Costanzo, ty masz mnóstwo pieniędzy, możesz robić, co chcesz, ja zaś muszę pracować, robiła to w kilku miękkich słowach, w których nie pobrzmiewała ani jedna nuta urazy. Któż więc lepiej się nadawał, by naprawić pomyłkę? Kiedy się uspokoiłam, powtórzyła kilka razy: kochamy cię. Potem zaczęła przemawiać do mnie jak nigdy dotąd. Zdradziła, że zarówno ona, jak i mój ojciec musieli wiele poświęcić, żeby stać się tymi, kim się stali. Nie skarżę się, mruknęła, rodzice dali mi tyle, ile mogli, wiesz, jacy byli czuli i życzliwi, to dzięki ich pomocy kupiliśmy to mieszkanie, ale dla ojca czas dorastania i młodości był niezwykle trudny, bo on naprawdę niczego nie miał, gołymi rękami i na bosaka wspinał się na górę, to jednak nie koniec, to nigdy nie jest koniec, bo zawsze może nadciągnąć burza, która strąci człowieka w dół.
Gdy dotarła do Vittorii, wyznała, że abstrahując od metafory, to ona jest burzą, która może pogrążyć ojca.
– Ciotka?
– Tak. Siostra twojego ojca to bardzo zawistna kobieta. O wiele bardziej niż zwykły człowiek.
– Co takiego zrobiła?
– Wszystko. Ale przede wszystkim nie zaakceptowała sukcesu twojego ojca.
– W jakim sensie?
– Powodzenia w życiu. Wysiłku w szkole i na uniwersytecie. Jego inteligencji. Tego, co zbudował, tytułu, jaki uzyskał. Pracy, naszego małżeństwa, jego badań, szacunku, jakim darzą go ludzie, naszych przyjaciół, ciebie.
– Mnie też?
– Tak. Nie ma takiej rzeczy i takiego człowieka, który dla Vittorii nie byłby obrazą. Ale najbardziej razi ją twój ojciec.
– Czym się zajmuje?
– Jest służącą, co innego mogłaby robić. Naukę zakończyła na piątej klasie. Oczywiście nie ma nic złego w byciu służącą, sama wiesz, jaką porządną kobietą jest pani, która pomaga Costanzy w domu. Problem w tym, że Vittoria nawet o to obwinia swojego brata.
– Dlaczego?
– Bez powodu. A twój ojciec ją uratował. Mogła jeszcze niżej upaść. Zakochała się w kryminaliście, na dodatek żonatym i z trójką dzieci. Twój ojciec zainterweniował, jako starszy brat. Tego też mu nigdy nie wybaczyła.
– Może tata nie powinien się wtrącać.
– Trzeba się wtrącać, gdy ktoś jest w tarapatach.
– Fakt.
– Ale niełatwo było jej pomóc, odwdzięczyła się całym złem, na jakie było ją stać.
– Czy ciotka Vittoria chce śmierci taty?
– Nieładnie tak oskarżać, ale to prawda.
– I nie ma szans na poprawę stosunków?
– Nie. Żeby doszło do zgody, twój ojciec musiałby stać się w oczach ciotki Vittorii człowiekiem tak pospolitym jak wszyscy z jej otoczenia. A ponieważ to niemożliwe, nastawiła przeciwko nam całą rodzinę. To przez nią po śmierci dziadków straciliśmy kontakt ze wszystkimi krewnymi.
Podczas całej rozmowy odpowiadałam monosylabami i ograniczałam się do ostrożnych pytań. Jednocześnie myślałam ze wstrętem: czyli zaczynam przypominać osobę, która życzy śmierci mojemu ojcu i klęski mojej rodzinie, i znowu łzy napłynęły mi do oczu. Matka je zauważyła i pospieszyła na ratunek. Przytuliła mnie i wyszeptała: nie trzeba rozpaczać, rozumiesz teraz już sens słów twojego ojca? Energicznie zaprzeczyłam głową, cały czas z opuszczonymi oczami. Wtedy matka wyjaśniła mi spokojnie i nieco rozbawionym tonem:
– Dla nas ciotka Vittoria od dawna nie jest osobą z krwi i kości, lecz powiedzeniem. Czasami, gdy twój ojciec się złości, wołam do niego żartobliwie: pilnuj się, André, bo zaczynasz przypominać Vittorię.
Potrząsnęła mną czule i powtórzyła:
– To tylko takie powiedzenie.
– Nie wierzę ci, mamuś, nigdy nie słyszałam, żebyście tak do siebie mówili – mruknęłam ponuro.
– Może nie w twojej obecności, ale mówimy tak, gdy jesteśmy sami. To jest nasze czerwone światło, które oznacza: uważaj, bo niewiele trzeba, żebyśmy stracili wszystko, na co pracowaliśmy.
– Mnie też?
– Ależ skąd, ciebie nigdy nie stracimy. Ty jesteś dla nas najważniejsza i chcemy dla ciebie wszystkiego, co najlepsze. Dlatego właśnie przykładamy z ojcem tak wielką wagę do nauki. Teraz przechodzisz drobne trudności, ale to minie. Zobaczysz, ile dobrego jeszcze cię spotka.
Pociągnęłam nosem, matka chciała mi go wytrzeć chusteczką, jak to robiła, gdy byłam mała – może dalej byłam – ja jednak się odsunęłam.
– A jeśli przestanę się uczyć? – rzuciłam.
– Będziesz ignorantką.
– I co z tego?
– Ignorancja to wielka przeszkoda. Ale ty się uczysz, prawda? Grzechem jest zaniedbać swój mózg.
Nie wytrzymałam:
– Nie chcę być mądra, mamo, chcę być ładna. Jak wy – krzyknęłam.
– Będziesz o wiele ładniejsza.
– Nie, bo zaczynam przypominać ciotkę Vittorię.
– Nic podobnego. Bardzo się od niej różnisz.
– Skąd ta pewność? I do kogo mam się zwrócić, żeby sprawdzić, czy to prawda?
– Do mnie, ja zawsze będę przy tobie.
– To za mało.
– Co więc proponujesz?
– Muszę zobaczyć ciotkę – odparłam szeptem.
Matka milczała przez chwilę, potem powiedziała:
– O tym powinnaś porozmawiać z ojcem.
9.
10.
11.