- promocja
- W empik go
Zakłamani - ebook
Zakłamani - ebook
Seria morderstw, korupcja, handel żywym towarem i ludzie jak demony, oplątani siecią kłamstw…
Prezes zarządu spółki medycznej i szef prywatnego kieleckiego szpitala ginie bez wieści. Rok później jego żona wraca na stałe do rodzinnego miasteczka. Pracująca dotychczas w szkole jako polonistka Eryka staje się prawną reprezentantką interesów męża, zasiada w zarządzie spółki i zostaje szefową szpitala.
Wkrótce pod jej domem zostają odnalezione zwłoki pobitej i zgwałconej Ukrainki. Sprawę przejmuje kielecka policja, w której pracę rozpoczyna właśnie Patryk Wroński, były uczeń Eryki. Zgłębia on tajniki zawodu pod okiem pani inspektor, która słynie z niestandardowych metod pracy i niewyparzonego języka…
Już wkrótce przyjdzie im zmierzyć się z niewyobrażalnym złem.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66517-27-1 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Starszy aspirant Albert Rendziński klął na czym świat stoi. Nie dość, że ze względu na jakąś epidemię grypy połowa jego ludzi była na L4, a on sam musiał przyjść do pracy w Nowy Rok, to jeszcze pokłócił się z żoną. Po prawdzie to Lidka miała trochę racji – ich czteroletnia córeczka znów miała wysoką gorączkę, a on jak zwykle znikał z domu, by zajmować się cudzymi sprawami. Ale co mógł na to poradzić? „Służba nie drużba” – mawiała jego świętej pamięci babcia. Niestety, do Lidki ten argument nie docierał.
– Co ty, Michał, teraz, kurwa, robisz? – wrzasnął Rendziński, widząc, jak Żółtodziób, kucając, obfotografowuje asfalt wokół auta. Gnojek pracował już drugi miesiąc, a mimo to cały czas zachowywał się tak, jak gdyby był to jego pierwszy dzień. Albert po raz kolejny pomyślał o tym, jak bardzo nie lubi tego chłopaka.
– Szef popatrzy. – Michał podszedł do niego i podstawił mu pod nos komórkę. – Wielki, co? O! A tam – wskazał palcem skraj jezdni – jeszcze jeden.
Rendziński spojrzał i gdyby miał dobry humor, to pewnie wybuchnąłby śmiechem. A ponieważ był jednak w fatalnym nastroju, po prostu zrobił dwa kroki i rozgniótł butem wielkiego, włochatego pająka, który tak zaciekawił Żółtodzioba.
– Młody, ja ciebie nie proszę, ja ci nakazuję: bierz się do roboty i nie zawracaj mi dupy jakimiś tarantulami!
– To nie żadne tarantule. Takie okazy to istny cud natury! U nas takie nie występują. Chyba… – Nie dokończył jednak, napotkawszy niewróżące niczego dobrego spojrzenie szefa.
Rendziński poskrobał się po coraz bardziej powiększającej się łysinie na czubku głowy, której już niedługo nie będzie w stanie w żaden sposób ukryć. Może niepotrzebnie wściekał się na Michała. Bądź co bądź skończyli czynności. No tak – jego ludzie skończyli. On nie.
Cholera, myślał. Co za parszywa sytuacja.
Zwykle nie on zajmował się przekazywaniem rodzinie informacji o śmierci krewnego. Tym razem też tak nie będzie. Do ojca kobiety miał zadzwonić Marecki. Pomyślał, że wymuskany picuś glancuś zawsze dobrze sobie radził z podobnymi zadaniami; lament i wybuchy histerii nigdy nie robiły na nim żadnego wrażenia. Rendziński trochę mu tego zazdrościł. Zwłaszcza teraz, kiedy czuł, że to on powinien pojechać do Wojtka i powiedzieć mu, że jego siostra zginęła w wypadku.
Wojtek był jego kolegą ze szkolnej ławki. Kiedy Rendziński nie zdał w pierwszej technikum, uznał, że świat mu się zawalił, a życie straciło sens. Fakt, w ciągu roku trochę za bardzo balował, ale do sierpniowej poprawki uczył się całkiem solidnie. Co z tego, skoro – był tego pewien – polonistka najzwyczajniej się na niego uwzięła. Po kiego diabła normalnemu człowiekowi wiedza o różnicach pomiędzy metaforą a metonimią? A poza tym, czy w technikum samochodowym kształci się jakichś zasranych poetów? – rozmyślał. Na te i inne, bardziej egzystencjalne (bo stawiane pod wpływem wykradanej ojcu wódki) pytania odpowiadał mu wtedy właśnie Wojtek. Podobno do tej pory skutecznie udzielał ludziom wsparcia podczas życiowych kryzysów – taką ma opinię.
Po ukończeniu technikum Rendzińskiemu udało się, nie od razu i nie bez pewnych trudności, dostać do szkoły w Szczytnie, Wojtek zaś poszedł do seminarium. Albert jednocześnie dziwił się temu i nie dziwił. Z jednej strony jakoś nie mógł zrozumieć, jak młody, zdrowy i całkiem przystojny mężczyzna może dobrowolnie wyrzec się imprez, dziewczyn i wszelkich związanych z nimi przyjemności. Z drugiej jednak znał sekret Wojtka, który w jego ówczesnym mniemaniu usprawiedliwiał podjęcie takiej decyzji.
Rozmawiali na ten temat tylko raz. Tuż po maturze wybrali się na ognisko, które jeden z kolegów z klasy urządzał w ogródku działkowym swojej babci. Lało jak z cebra i żadnego ognia skrzesać się nie udało, ale za to towarzystwo upiło się wódką, którą jako posiadacze dowodów osobistych mogli kupić już całkiem legalnie. Rendziński zawsze wspominał te czasy z rozrzewnieniem.
Wojtek, który miał zdecydowanie słabą głowę, już chyba po trzeciej pięćdziesiątce zaczął opowiadać jakieś filozoficzne bzdury. Albert, nie chcąc, by kolega się skompromitował, odciągnął go od rozochoconego towarzystwa, które akurat szykowało się do gry w rozbieranego pokera. Wtedy właśnie, siedząc na maleńkim ganeczku domku działkowego, zrobionego głównie z dykty i desek, Rendziński pierwszy i jedyny raz zapytał kolegę o to, czego już od dawna się domyślał.
Wojtek potwierdził, że po tym, jak jego rodzice, których niemal nie pamiętał, zginęli w wypadku samochodowym, został przygarnięty, a później adoptowany przez swoją chrzestną, z którą jednak nie był w żaden sposób spokrewniony. Walcząc z piersiówką czystej, chłopak opowiadał koledze, że tak naprawdę nie bardzo umiał połapać się w swoich relacjach z Mileną – przyszywaną młodszą siostrą. Był jednak przekonany, że z żadną inną nie umiałby być szczęśliwy.
Rendzińskiemu zarówno wówczas, jak i obecnie wydawało się to mimo wszystko szczytem głupoty. Wojtek podobał się dziewczynom i gdyby nie wyskoczył z tym pomysłem wstąpienia do seminarium, zapewne szybko zostałby przez którąś usidlony. Najbardziej chyba kręciła się koło niego taka Eryka, która chodziła do ogólniaka. Chociaż nie. Eryka nie latała za chłopakami. To była dziewczyna z klasą. Albert raz czy dwa sam próbował wybadać, czy ma u niej szanse, ale bez większych efektów. A później… później poznał Lidkę i wszystko potoczyło się jakoś tak szybko.
No właśnie. Lidka. Powinien do niej zadzwonić i powiedzieć, że wróci później. Jednak perspektywa wysłuchiwania przez kwadrans jej pretensji emitowanych w zdecydowanie zbyt wysokiej tonacji sprawiła, że postanowił jedynie wysłać SMS. I tak po powrocie do domu czekała go awantura, po co dokładać sobie jeszcze jedną przez telefon?Rozdział 1
1
Cmentarz usytuowany był na wzniesieniu, z którego rozciągał się widok nie tylko na całą wieś, ale także na fragment nowo powstałej drogi szybkiego ruchu. Hałas generowany przez rozpędzone auta w dziwny sposób mieszał się ze śpiewem ptaków i szczekaniem wiejskich psów.
Idąc żwirową aleją, ksiądz Wojciech Pająk nie zwracał uwagi ani na widoki, ani na hałas. Dla niego cmentarz zawsze był miejscem szczególnej ciszy. Miejscem granicznym. Przestrzenią pomiędzy światem, który zamknął się dla niego, i tym otwartym na oścież, do którego jednak nie śmiał wchodzić. Przestrzenią pomiędzy życiem a śmiercią. Jako proboszcz zbijowskiej parafii pojawiał się tutaj stosunkowo często. Od roku zaś przychodził codziennie.
Dotarłszy na szczyt wzniesienia, zatrzymał się przy dość okazałym grobowcu wykonanym z białego marmuru. Zdobiły go znicze i świeże kwiaty. Ksiądz wykonał znak krzyża i wpatrując się w przytwierdzone do steli kolorowe zdjęcie młodej kobiety, pogrążył się w modlitwie.
Nie wiedział, ile czasu spędził przy grobie. Jak zwykle w takich momentach rzeczywistość odsuwała się na dalszy plan. Modlił się gorliwie, próbując – ciągle bezskutecznie – przeniknąć, zrozumieć tajemnicę tego, co dokonało się nieco ponad rok temu, czy chociażby się do tego zbliżyć. Czuł, że jakkolwiek będzie się starał, nigdy do końca nie uda mu się z tym pogodzić. Wiele razy pomagał parafianom, którzy stracili kogoś bliskiego, sam jednak najwyraźniej nie zasłużył na żadne wsparcie. Jemu nikt nie potrafił pomóc. Żaden człowiek nie był w stanie tego zrobić. Jedynie sam Bóg, w którego ksiądz tak bardzo wierzył. Mimo to z jakichś względów i On nie odpowiadał na jego prośby; przynajmniej tak odczuwał to Pająk. Być może… być może ból wżarł się zbyt głęboko w jego duszę. A może nie był to jedynie ból?
Wiatr poruszył gałązkami rachitycznego drzewka rosnącego opodal. Dźwięk, który przy tym wydały, wyrwał duchownego z zamyślenia. Był nieprzyjemny, przeszywający, złowróżbny. Mężczyzna wzdrygnął się, mając niemiłe poczucie, że ktoś go obserwuje. Powoli, bardzo powoli odwrócił się za siebie.
Nie przypuszczał, że ponownie spotkają się w takim miejscu. Właśnie tutaj. Mimo iż minęło ponad dziesięć lat, od kiedy widzieli się po raz ostatni, natychmiast ją rozpoznał. Stała za nim, w odległości kilku kroków. Jak długo mu się przyglądała? Nie wiedział. Zresztą nie miało to znaczenia. Przynajmniej nie dla niego.
– Cześć, Eri – mruknął. Uznał, że powinien się odezwać, choć tak naprawdę nie miał teraz chęci na rozmowę. Nie tu. Nie dziś. Nie z nią. Przede wszystkim nie z nią.
Podeszła bliżej.
– Cześć, Wojtek – odpowiedziała cicho. Spojrzała na niego, a później przeniosła wzrok na zdjęcie Mileny.
Ksiądz spuścił głowę. Nie wiedział, co ma dodać. Czy w ogóle powinien mówić jeszcze cokolwiek? Czy ta sytuacja wymagała jakichkolwiek słów?
Stojąca obok niego kobieta złożyła ręce jak do modlitwy. Najwyraźniej jednak się nie modliła.
Uznał, że było coś metafizycznego w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, które oświetlały jej policzek, tańczyły w unoszonych powiewami wiatru kosmykach jasnych włosów, roziskrzały drobniutkie śnieżne płatki, którym niespieszno było opaść na ziemię. Te same promienie światła odbijały się także od marmurowej steli grobu Mileny. Ksiądz nieświadomie potrząsnął głową.
– Jak sobie radzisz? – zapytała w końcu kobieta.
– Średnio – mruknął. Co innego mógł jej odpowiedzieć? – Średnio – powtórzył. – A ty?
Wzięła głęboki wdech.
– Myślałam, że słyszałeś.
W odpowiedzi pokręcił głową.
– Cóż, najwyraźniej nie najlepiej, skoro rodzona matka zaczęła traktować mnie jak wariatkę. Ale budujące jest to, że te wszystkie plotki nie dotarły jeszcze tu, do Zbijowa. Bo o szpitalu pewnie też nie słyszałeś?
Ponownie zaprzeczył. To, że wspominała o swoich własnych problemach właśnie tu, przy grobie Mileny, wydało mu się w pewien sposób nie na miejscu.
– Kto jak kto, ale ty pewnie byś wiedział. – Najwyraźniej powiedziała to bardziej do siebie niż do niego.
Znów na jakiś czas umilkli.
Ostatni promień słońca rozświetlił owalne zdjęcie nagrobne Mileny Pająk. Ksiądz odniósł niemiłe wrażenie, że twarz jego siostry nabrała przez to jakiegoś upiornego wyrazu, a jej usta rozciągnęły się w złośliwym, nienaturalnym uśmiechu. Zamrugał oczami.
– Kiedy przyjechałaś? – zwrócił się do stojącej obok kobiety.
– Wczoraj wieczorem – odpowiedziała. Zauważył, że rozgląda się niespokojnie. Podążył za jej wzrokiem, nie zauważył jednak niczego, co mogłoby niepokoić.
– A na długo? – zapytał, ledwie zdając sobie z tego sprawę.
– Na stałe, jak sądzę – odparła po dłuższym czasie, a później odwróciła się i ruszyła w kierunku bramy cmentarnej. Ksiądz Pająk podążył za nią.
2
Plebania, w porównaniu z wieloma innymi, w których gościł, była raczej skromna. Dwie średniej wielkości sypialnie, mały gabinet, pokój gościnny z kominkiem i ogrodzonym tarasem, spora kuchnia, łazienka i dodatkowa toaleta – czyli wygodnie, choć bez luksusów. Dwaj mieszkający tu księża nie zatrudniali gosposi ani kucharki. Proboszcz wraz z wikarym radził sobie sam. Choć trzeba przyznać, że młody ksiądz przysparzał – przynajmniej ostatnio – więcej problemów niż pożytku. Pająk jednak metodycznie odsuwał ten problem od siebie.
Teraz, siadając naprzeciwko Eryki, chciał skupić się jedynie na tym, co miała mu do powiedzenia, bo najwyraźniej miała do niego jakąś sprawę. Może zresztą nie tyle pragnął jej wysłuchać, ile uznawał to za swój obowiązek.
Mimo woli obserwował, jak kobieta obejmuje filiżankę wypełnioną parującą, aromatyczną herbatą. Miała smukłe dłonie o długich palcach. Podobnie jak Milena.
– Może przygotuję coś do jedzenia? – zapytał głównie po to, by zachęcić Erykę do mówienia.
– Daj spokój – mruknęła. A po chwili dodała: – Chłodno tu.
Wstał, nieco zbyt gwałtownie odsuwając krzesło. Podszedł do okna i podwinął firankę. Przekręcił termostat na czwórkę, a następnie zaciągnął aksamitne zasłony, które przed laty dała mu matka.
Ponownie usiadł za stołem naprzeciwko kobiety.
– Toczy się jakieś śledztwo? – zapytała nieśmiało.
– Nie – odpowiedział. – Sprawa została szybko zamknięta. Właściwie nie było powodów, żeby brać pod uwagę cokolwiek poza samobójstwem.
Jak mu się wydawało, wszystko zostało dokładnie sprawdzone. Prowadzący postępowanie był jego dobrym znajomym i bardzo uczciwym, rzetelnym człowiekiem. Tamtego dnia pogoda wydawała się w miarę dobra. Było jeszcze widno. Nie padał deszcz ani śnieg, nawierzchni nie pokrywał lód. Lokalna droga jak zwykle o tej porze była niemal pusta. Zresztą Milena nie pierwszy raz tamtędy jechała. I nie pierwszy raz wsiadała za kierownicę po spożyciu.
Wojciech skrzywił się mimo woli.
– A jednak bierzesz pod uwagę, że nie był to zwyczajny wypadek – powiedziała Eryka, przyglądając mu się uważnie.
– Skąd wiesz? – zapytał szczerze zaskoczony. – To znaczy: dlaczego tak sądzisz? – dodał szybko.
– Bo cię znam – odpowiedziała bez wahania, a następnie podniosła filiżankę do ust. Ostrożnie upiła niewielki łyk.
– Nie mam podstaw, żeby…
– Żeby wierzyć, że Milena tak po prostu wjechała w drzewo.
Odstawiła filiżankę.
– Zwłaszcza że, jak przypuszczam, nie była to żadna śmiercionośna brzoza, prawda?
Pająk mruknął coś niezrozumiałego.
– Ona zawsze świetnie czuła się za kółkiem i była naprawdę dobrym kierowcą – ciągnęła Eryka.
Wojciech przyznał jej rację.
– Byłam z nią w kontakcie. Ty też byłeś z nią blisko. Miała swoje dziwactwa, ale zdecydowanie nie wyglądała na osobę, która potrafiłaby targnąć się na swoje życie.
A niby jak takie osoby wyglądają? Ksiądz nie wypowiedział na głos tego pytania. Uznał jednak, że Eryka mało wie o motywach, które pchnąć mogą ludzi do samobójstwa.
– Więc co sądzisz? – drążyła.
Pająk poruszył się nerwowo.
– Nie wiem, co mógłbym sądzić. Nie było nawet śladów hamowania. Przeciwnie, ekspertyza wykazała, że Milena zdecydowanie przyspieszyła w ostatnim momencie. W chwili zderzenia z drzewem miała na liczniku najprawdopodobniej około stu pięćdziesięciu. Wszystko wskazywało na to, że celowo…
Eryka pokręciła głową.
– I ty naprawdę w to wierzysz? – zapytała.
– Dlaczego miałbym nie wierzyć?
– Cholera jasna! – powiedziała trochę zbyt głośno. – Wojtek! Minął rok. Musiałeś w tym czasie brać pod uwagę setki scenariuszy, rozważać tysiące możliwości…
– Masz rację – uciął. – Ale nie doszedłem do żadnych sensownych wniosków. Samobójstwo jest jedynym logicznym wyjaśnieniem. A ty? Co ty rozważałaś?
– Wiesz, ja…
– Pytam oczywiście nie o Milenę, ale o twojego męża – doprecyzował.
Eryka zerknęła na niego w sposób, którego nie potrafił zinterpretować, a później znów upiła łyk herbaty.
– Zawsze lubiłeś zieloną, co? – mruknęła.
Skinął głową, a następnie zaplótł ręce na piersi, przyjmując zdecydowanie zamkniętą postawę. Nie miał siły i najzwyczajniej w świecie nie chciał dłużej rozmawiać o Milenie. Sprawiało mu to niemal fizyczny ból. A poza tym nie miał zamiaru mówić Eryce o tym wszystkim, co podejrzewał. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
Nigdy jej nie lubił i nigdy jej nie ufał. Nie wiedział, dlaczego tak się działo. Eryka nigdy nie dała mu podstaw do tej niechęci. Kiedy jeszcze mieszkała w Zbijowie, kiedy byli dziećmi, nastolatkami, zawsze kręciła się gdzieś obok niego. Była miła, życzliwa, pomocna. Zarówno on, jak i Milena zawsze mogli na nią liczyć. Nawet z przyrodnią siostrą, Anką – co trochę go dziwiło – utrzymywała dość poprawne, jeśli nie koleżeńskie kontakty. I chyba podobnie jest do tej pory. Mimo wszystko on stale czuł do niej antypatię. Najwyraźniej Eryka należała do tych osób, których nie lubi się bez żadnej konkretnej przyczyny. Starał się nigdy nie okazywać przy niej emocji; może dlatego, jak miał wrażenie, kobieta czuła się cokolwiek nieswojo w jego towarzystwie. Nie tylko teraz. Zawsze. Choć właściwie w ogóle mu to nie przeszkadzało.
– Jak wiesz – podjęła po chwili – ostatni raz widziałam go w tym samym dniu, w którym zginęła Milena.
Przytaknął. O zaginięciu Marcina Olbrachta, szefa jednego z prywatnych kieleckich szpitali, czytał w gazetach i lokalnych serwisach informacyjnych. Ze względu jednak na własną tragedię nie pokusił się nawet o zadzwonienie do Eryki i rozmowę z nią na ten temat. Ona przeciwnie – wielokrotnie próbowała się z nim kontaktować. Przyjąwszy jednak kondolencje, nie odbierał od niej więcej telefonów.
– Jego samochód – kontynuowała kobieta – miał jakąś awarię. Już nie pamiętam, co to było, w każdym razie odstawił go kilka dni wcześniej do warsztatu. Ja z kolei byłam umówiona z koleżanką, która mieszka w Nasielsku, więc nie chciałam mu pożyczyć swojego. Dlatego tamtego dnia pojechał do Kielc pociągiem. Miał jakieś spotkanie w szpitalu.
Wojciech uniósł brwi.
– Też byłam zdziwiona – powiedziała, widząc jego reakcję. – Ostatecznie był Nowy Rok. Jak się później przekonałam, dość zresztą boleśnie, Marcin miał pewien zatarg ze wspólnikami. Nie będę wchodziła w szczegóły, ale oni naprawdę nalegali wtedy na to spotkanie. Zresztą zadzwonił do mnie zaraz po zakończeniu. Nie było jeszcze późno, więc uznał, że nie będzie nocował w Kielcach, tylko weźmie taksówkę, pojedzie na dworzec, a później pociągiem wróci do Warszawy. Kamera zarejestrowała, jak kupował bilet, jak udawał się w stronę peronu… Policja ustaliła, że wsiadł do tego cholernego pociągu. Tam jednak trop się urywa. Przesłuchali konduktorów, maszynistę, nawet niektórych pasażerów. Przeszukali całą trasę wzdłuż torów z Kielc do Warszawy. Sprawdzili wszystkie stacje, na których teoretycznie mógł wysiąść. Nikt go nie widział. Nikt nie odnotował niczego podejrzanego. Mój mąż po prostu się rozpłynął.
Ksiądz Wojciech przełknął ślinę.
– Szukałaś przez Itakę? – zapytał, żeby tylko coś powiedzieć. Nie miał bowiem wątpliwości, że Eryka zrobiła wszystko, co mogła, by odnaleźć swojego męża. Zawsze była silna i energiczna. Nigdy nie traciła zimnej krwi.
– A jak myślisz? Szukałam przez wszystkie możliwe instytucje… poza jasnowidzem, rzecz jasna. Choć przyznam, że przyszło mi to do głowy.
– I?
– Nic. Bez śladu.
Znów podniosła do ust filiżankę. Po chwili jednak odstawiła ją z powrotem, nie upiwszy tym razem ani łyka.
– Wiesz, sama też byłam przesłuchiwana Bóg wie ile razy. Podobnie nasi krewni, znajomi, pracownicy szpitala. Najpierw w Warszawie. A później, kiedy sprawę przejęły Kielce, cały ten cyrk rozpoczęto od nowa.
Umilkła i zaczerpnęła głęboko powietrza. Schowała ręce pod stołem. Najwyraźniej nie była w stanie dłużej powstrzymywać ich drżenia.
– Eri? – szepnął. Zrobiło mu się jej trochę szkoda. Tylko trochę.
– Chyba nawet byłam o coś podejrzewana – dodała. Pokiwała głową, a później na kilka chwil utkwiła wzrok w jakimś punkcie gdzieś za jego plecami. – Chcę po prostu powiedzieć – podjęła w końcu – że sprawdzono naprawdę każdy potencjalny trop. Wiesz, wyciągałam nawet z grzebieni i ciuchów jego włosy, oddałam szczoteczkę do zębów i nić dentystyczną, bo… – zająknęła się. – Bo kiedy na Podlasiu znaleziono zmasakrowane zwłoki faceta, który mniej więcej pasował wzrostem i posturą do Marcina, chciano porównać jego DNA. Rozumiesz? – W jej głosie pobrzmiewała rozpacz, którą Pająk słyszał za każdym razem, gdy rozmawiał z kimś, kto stracił bliską osobę. Rozpacz, która również jemu nie była obca.
Eryka znów zamilkła. Zagryzła dolną wargę. W pokoju słychać było tylko tykanie zegara. Ksiądz Pająk mimo woli zaczął się zastanawiać, gdzie do tej pory podziewał się jego wikary. Filip po odprawieniu wieczornej mszy najwyraźniej uznał, że ma wolne, i jak ostatnio miał w zwyczaju, wyszedł, nie informując proboszcza, dokąd się wybiera ani o której wróci. Ani czy w ogóle wróci na noc. Jego samochód stał na podjeździe, więc zapewne nie udał się nigdzie daleko. Chociaż z drugiej strony nie było to takie oczywiste.
Kilka dni temu przyjechali po niego jacyś znajomi. Ksiądz Wojciech nie zdążył zauważyć, ilu ich się zjawiło ani czy aby na pewno byli to mężczyźni. W każdym razie Filip wrócił dopiero następnego dnia, chwilę przed poranną mszą. I był w takim stanie, że proboszcz musiał go zwolnić z obowiązku jej odprawienia. Trudno ująć to inaczej – młody miał po prostu porządnego kaca.
– Wiesz, co jest najgorsze? – Eryka przerwała przedłużające się milczenie.
Ksiądz spojrzał na nią, starając się na powrót skupić na jego słowach. Ostatecznie na tym między innymi polegała jego praca – na słuchaniu o ludzkich problemach.
– Najgorsze jest to, że wciąż na nowo przechodzę przez kolejne etapy żałoby, wiedząc jednocześnie, że nie dane mi będzie dotrzeć do ostatniego z nich.
– Ty nie jesteś w żałobie – zauważył.
– Prawda – zadrwiła. – Mój mąż nie umarł. Mój mąż zaginął bez śladu. Słyszysz w ogóle, jak to brzmi?
Skinął głową.
– No właśnie. Zaginął bez śladu – powtórzyła Eryka. – A przecież śmierć zawsze pozostawia jakiś ślad.
Pusty fotel, ubranie wiszące w szafie, nigdy nieposprzątane szpargały, nienaprawiony kran, niespłacone długi, nigdy niezrealizowane marzenia – artefakty śmierci były doprawdy rozmaite. Eryka od roku stykała się z wieloma z nich. A jednak nie mogła powiedzieć, iż była w żałobie. Nie mogła przeżyć jej do końca. Nie mogła rozpocząć leczenia ran. Ona wciąż na nowo je rozdrapywała. Dopiero teraz ksiądz Wojciech uświadomił sobie, czego tak naprawdę mogła doświadczać jego znajoma. I uznał, że mimo wszystko trzymała się naprawdę dobrze.
W przeciwieństwie do niego. Ból po stracie Mileny wciąż przenikał jego umysł. Minął rok, przeżył swoją żałobę. A jednak rany się nie zagoiły. Czy w ogóle kiedykolwiek będą w stanie się zasklepić? Czy to dlatego, że wciąż miał tyle wątpliwości? Odprawiając mszę za spokój jej duszy, odmawiając modlitwy, sięgając po brewiarz czy stojąc przy jej grobie, nie pytał już, dlaczego zginęła. Zastanawiał się jedynie nad tym, jak to się stało. Wbrew bowiem temu, co powiedział Eryce, nawet przez chwilę nie wierzył, że Milena popełniła samobójstwo. Ani tym bardziej, że był to nieszczęśliwy wypadek. Ale Eryka miała rację: śmierć zawsze pozostawia ślady. Musiał je odnaleźć. Niektóre z nich powoli zaczynał dostrzegać.
Upił łyk już niemal zimnej herbaty.
– Wspominałaś coś o szpitalu. O co chodzi? – zapytał.
– Ach, to – mruknęła. – Jeszcze jeden problem. Nigdy nie zajmowałam się takimi rzeczami. Ostatecznie nie musiałam. – Odchrząknęła. – Nie pytaj mnie, jak konkretnie załatwił to mój prawnik, ale zostałam reprezentantką interesów mojego męża. – Nakreśliła w powietrzu cudzysłów, uwalniając przy tym ukryte do tej pory pod stołem dłonie. – A co za tym idzie, pełnię obowiązki prezesa Olbe.medu spółki z o.o. – Ostatnie słowa wymówiła bardzo powoli.
– I to jest ten problem? – zapytał ksiądz.
– Żebyś wiedział – odparła. – Jestem nauczycielką. Polonistką. A nie szefową prywatnego szpitala.
– Masz prawnika…
– Tak, Dariusz naprawdę bardzo mi pomaga. Ja sama czuję się natomiast jak dziecko we mgle. Wyobraź sobie, że tylko w ostatnim czasie mieliśmy problem z zakontraktowaniem bronchoskopii, pozew przeciw jednemu z ginekologów, nie wspominając już o zaangażowaniu nowego dyrektora do spraw medycznych.
– Nie wyglądasz jak ktoś, kogo przerastają obowiązki – zauważył Pająk.
Uśmiechnęła się lekko, najwyraźniej przyjmując to za dobrą monetę.
– Kiedy człowiek nie ma wyjścia… – zaczęła. – Zresztą nieważne. Prawdziwy problem tkwi w tym, że Błachacz depcze mi po piętach, wytyka każdy błąd i jeśli tylko ma okazję, torpeduje moje działania.
– Błachacz? – zdziwił się Wojciech. – Marian Błachacz?
– W rzeczy samej.
– Myślałem, że…
– Że skoro to wspólnik, a prywatnie kuzyn mojego męża, to powinien być do niego życzliwie nastawiony? – Pokręciła głową z dezaprobatą. – Naprawdę nie zauważyłeś jeszcze, że ludzie niejako ze swej natury nie są życzliwi?
Nie odpowiedział. Siedząc w konfesjonale, często dochodził do podobnych wniosków. Nie wypadało mu jednak o tym mówić ani nawet myśleć w takich kategoriach.
– Wyobraź sobie – ciągnęła Eryka – że to właśnie Błachacz doprowadził do zwolnienia poprzedniego dyrektora do spraw medycznych, zarzucając mu niedopełnienie obowiązków przy sprawie z ginekologiem, o której ci wspomniałam. Wiedział, że lekarz dość chaotycznie prowadził dokumentację… Zresztą może nawet nie chaotycznie, raczej uzupełniał ją z pewnym opóźnieniem. W każdym razie nie jest to żadnym ewenementem, nie tylko u nas. To dobry specjalista. Człowiek starej daty, który na pierwszym miejscu stawiał pracę z pacjentkami, a trzeba przyznać, że nie miał jej mało, a papierologię odsuwał na dalszy plan. No i właśnie nie o żaden błąd w sztuce poszło, ale o byle jak wypełnione kwity. Pacjentka to wykorzystała, bo ktoś jej podpowiedział, że może wydębić od nas odszkodowanie. I pewnie nawet sprawa rozeszłaby się po kościach, ale oczywiście Błachacz musiał wtrącić swoje trzy grosze. Nie zdziwiłabym się nawet, gdyby ta pacjentka była po prostu przez niego podstawiona. – Westchnęła. – Jakkolwiek by było, zrobiła się z tego straszna afera. No bo… zgadnij, kto poszedł ze sprawą do dziennikarzy?
– Nie mów, że… – zaczął niepewnie Wojciech, któremu to wszystko jakoś nie mieściło się w głowie. Rozmawiał kilka razy z Błachaczem i musiał przyznać, że ten zrobił na nim raczej pozytywne wrażenie. Fakt, że omawiali sprawy związane z pogrzebem matki wspólnika Olbrachtów, więc raczej nie było to pole do ewentualnych utarczek, ale proboszcz wiedział już z doświadczenia, że i w takich sytuacjach wielu ludziom nie brakuje animuszu ani tym bardziej ochoty do udowadniania swej wyższości.
– Mówię – ucięła Eryka. – Błachacz kreuje się na bezkompromisowego i wielce uczciwego. A prawda jest taka, że zwietrzył okazję, żeby mnie wygryźć.
– Ciebie? – W głosie Pająka zadrgała nutka ironii.
– Mojego męża – poprawiła się. – Chociaż na jedno wychodzi w tym momencie – dodała po chwili.
– No to ładna historia. Rzeczywiście czytałem coś na ten temat w gazetach, ale jakoś nie pokojarzyłem faktów.
Eryka odetchnęła ciężko.
– Widzisz, Wojtek, ja nie twierdzę, że w szpitalu wszystko jest w idealnym porządku. Niedociągnięcia się pojawiają. Naprawdę jestem tego świadoma. Ale podobne sytuacje mają miejsce w bardzo wielu placówkach. Nie tylko prywatnych. Najważniejsze jest jednak to, że nasi pacjenci są dobrze leczeni. I nie mówię tego ot tak. My co chwilę mamy audyty. Wewnętrznie także je prowadzimy. Wyniki jednoznacznie świadczą o tym, że usługi prowadzimy na naprawdę wysokim poziomie.
– Widzę, że wczułaś się w rolę – powiedział, znów nie mogąc powstrzymać się od nieco ironicznego tonu. Eryka zdawała się jednak nie zwracać na to uwagi.
– Już ci mówiłam, że nie miałam wyjścia – mruknęła. Na jej czole pojawiła się nagle duża, pionowa zmarszczka. – Ten szpital to oczko w głowie mojego męża. Muszę o niego dbać. Jestem to winna Marcinowi. Nie mogę przecież dopuścić, żeby stało się tam coś złego.
3
Było już dość późno, więc uznał, że powinien odprowadzić ją do domu. Eryka nie chciała się na to zgodzić, twierdząc, że gdzie jak gdzie, ale w Zbijowie, jej rodzinnej wsi, nie może spotkać jej nic złego, a odległość niespełna kilometra dzielącą miejsce, gdzie dziś stała plebania, od jej domu już jako dziecko wielokrotnie przemierzała sama. Proboszcz pomyślał jednak, że taki spacer przed snem dobrze mu zrobi, a poza tym zastanawiał się, czy przypadkiem nie spotka gdzieś po drodze swojego wikarego.
Eryka mieszkała na obrzeżach miejscowości. Jej dom usytuowany był tuż pod lasem. Po drugiej stronie drogi rozciągały się uśpione o tej porze roku pola. Do najbliższych zabudowań było stąd jakieś trzysta metrów. Kiedyś, gdy zarówno Eryka, jak i Wojciech byli dziećmi, stało w tym miejscu jeszcze kilka innych domów – choć tak naprawdę powinno się je nazwać raczej lichymi chałupinami. Gdy ich mieszkańcy umierali albo wyprowadzali się w inne strony, domy popadały w całkowitą ruinę. W końcu władze gminy podjęły decyzję o ich wyburzeniu. Działki sprzedano lub zlicytowano, a nowi właściciele najwyraźniej nie zamierzali budować się w tym miejscu. Wyglądało to tak, jak gdyby wieś odsunęła się od domu należącego do Olbrachtów. Dosłownie. Ten zresztą także przez większość roku stał pusty. Przestronna piętrowa willa w stylu późnego PRL-u służyła Eryce i jej mężowi jedynie podczas urlopu, gdy chcieli przez kilka dni odpocząć od gwaru stolicy, a akurat nie mieli pomysłu na żaden inny wyjazd. Czasami nocowali tu także w okresie poprzedzającym dzień Wszystkich Świętych, kiedy przyjeżdżali zrobić większe porządki na grobach dziadków Eryki. Wojciech dziwił się trochę, że Olbrachtowie nie sprzedadzą tej nieruchomości. Mimo że położona na wsi, była na pewno sporo warta.
– Dobrze, że Anka opiekowała się domem – rzuciła Eryka, jak gdyby czytała w myślach swego towarzysza.
Proboszcz zerknął na nią z ukosa. Noc była zimna. Pogodne niebo rozświetlał księżyc otoczony setkami gwiazd. Szli szybko, uważając jednak, by nie poślizgnąć się na oblodzonych tu i ówdzie chodnikach.
– Cieszę się, że mimo wszystko macie ze sobą całkiem niezłe relacje – zauważył.
Kobieta przytaknęła. Obydwoje doskonale wiedzieli, ile gorzkich słów Eryka wysłuchała od swojej matki tylko dlatego, że jako dziewczynka, a później nastolatka nie stroniła od towarzystwa przyrodniej siostry.
– Też sobie to chwalę – mruknęła. – Teraz, kiedy Ania ma dziecko, może będę mogła jakoś jej się odwdzięczyć – dodała po kilku chwilach.
– Twoja matka nadal ma do tej sprawy taki stosunek jak kiedyś?
– Chyba nawet gorszy. Ostatecznie nigdy nie wybaczyła ojcu, że nas zostawił.
– A jak ty sobie z tym poradziłaś? – Wojciech już przed laty się nad tym zastanawiał. Właściwie powinien był uznać, że Eryka po prostu zaakceptowała całą sytuację. Mimo woli jednak ciągle dopatrywał się u niej nie do końca czystych intencji.
– No wiesz, byłam malutka, kiedy ojciec odszedł – odparła. – Zostawił nam ten dom. I o ile wiem, nawet nie próbował o niego walczyć. Alimenty płacił terminowo. Ze mną spotykał się wprawdzie zawsze w obecności matki, ale robił to dość regularnie, poza tym przynosił prezenty i takie tam. Jakoś nigdy nie czułam do niego specjalnego żalu, chyba właśnie dlatego, że nie znałam innego życia.
Proboszcz pokiwał głową.
– Z drugiej strony – ciągnęła Eryka – kiedy ja przychodziłam do was pobawić się z Mileną, z tobą, a później z Anką, ojciec nigdy nie zaprzeczał, że jestem jego córką, podkreślał, że mimo wszystko jestem dla niego ważna. Nie były to może idealne relacje, ale nie mogę też powiedzieć, że złe. Wasza matka także nigdy nie zachowywała się tak, jak gdyby żywiła do mnie jakąś urazę.
Ksiądz zamyślił się. Ich rodzina była dziwna. Dziś określiłby ją mianem patchworkowej, wtedy domyślał się jedynie, że ludzie we wsi o nich plotkowali. Ale to, co zrobiła dla niego jego matka, przysłaniało niemal wszystko inne. On sam zaś – jeśli pominąć jej małżeństwo z ojcem Eryki – uważał, że matka żyła tak, by nie dawać ludziom żadnych powodów do plotek.
– A myślisz, że… – zaczęła Eryka, urwała jednak w pół słowa. Pociągnęła go za rękę, trochę zbyt mocno.
– Dobry Boże, co tam się stało? – jęknęła.
Minęli właśnie ostatnie zabudowania. Przed sobą widzieli dom Eryki rozświetlany stroboskopowym światłem policyjnych radiowozów. Niemal biegiem ruszyli naprzód.
– Kim państwo są? – Młody policjant zagrodził im drogę, kiedy tylko dotarli na miejsce.
– Mieszkam tu – warknęła Eryka.
– Tu? W tym domu? – zdziwił się młody.
– Co tu się stało? – Kobieta zignorowała jego pytania.
– Czy pani… – zaczął policjant, zamilkł jednak, widząc zmierzającego w ich kierunku szefa.
– Albert, co tutaj się stało? – Ksiądz zwrócił się bezpośrednio do Rendzińskiego. Mężczyźni podali sobie dłonie.
– Wiesz… – Starszy aspirant zawahał się. Proboszcz natychmiast zrozumiał, o co mu chodziło.
– Pamiętasz Erykę Małek? Teraz nazywa się Olbracht. Mieszka tutaj.
Rendziński spojrzał na kobietę i uśmiechnął się lekko.
– Przepraszam, nie poznałem – rzekł. – Miło cię znów widzieć. Choć w tych okolicznościach… No dobra, Michał, wracaj do roboty – zwrócił się do młodego policjanta, który cały czas stał obok nich, uważnie przyglądając się Eryce. – A wy chodźcie, może… tam. – Wskazał miejsce tuż przy bramie wjazdowej do posesji Olbrachtów.
Przechodząc wzdłuż ogrodzenia, wysokiego, zbitego deska przy desce płotu, nie mogli nie dostrzec leżącego kilkanaście metrów dalej ciała. Eryka podniosła oczy na Rendzińskiego. Czaił się w nich strach.
– Tego… Potrącił ją jakiś podchmielony rowerzysta – zaczął wyjaśniać Albert, zaczerpnąwszy głęboko tchu. – Trzeba być stukniętym, żeby jeździć rowerem, kiedy jest mróz i to tu, to tam leży śnieg. W każdym razie facet zasuwał po chodniku i tam – wskazał dłonią – gdzie kończy się twoje ogrodzenie, najechał na tę dziewczynę. Był na bani, ale najwyraźniej na tyle wróciła mu przytomność umysłu, że udało mu się wyciągnąć komórkę i zadzwonić po nas.
– Ale ona… – Eryka sprawiała wrażenie, jakby ledwie panowała nad sobą.
– No… – Rendziński pokiwał głową. – Ona najprawdopodobniej już nie żyła.
– Kto to jest? – zapytał proboszcz.
– Nie mam pojęcia. To będzie trzeba dopiero sprawdzić.
– Ale dlaczego… ona… tu…
– Nie mam pojęcia, Eri. – Starszy aspirant rozluźnił nieco szalik, a później przetarł dłonią spocone mimo mroźnej pogody czoło. – Naprawdę nie mam pojęcia. Też mnie to dziwi. Dziewczyna jest poraniona. I wymazała ci trochę krwią płot. Chodnik… – Machnął ręką. – No jest mi naprawdę głupio, że po tylu latach spotykamy się w takich okolicznościach, ale… będziesz chyba musiała złożyć zeznania.
Eryka nie odpowiedziała. Nie była w stanie oderwać wzroku od ciała dziewczyny.
Ciąg dalszy w wersji pełnej