- nowość
- promocja
-
W empik go
Zaklinacz - ebook
Zaklinacz - ebook
Zanim w Beskidzie Niskim osiadł Szeptun, bieszczadzkie szlaki przemierzał Zaklinacz.
W sercu Bieszczad na granicy rzeczywistości i magii żyje Waldek. Przez miejscowych nazywany zaklinaczem, wzywany jest zawsze wtedy, gdy medycyna i religia okazują się bezradne. Po drugiej stronie granicy mieszka Zofia Sadowska, córka PRL-owskiego dygnitarza. Co roku przyjeżdża wraz z rodziną w góry na wczasy.
Los wiele razy krzyżuje szlaki Waldka i Zosi w zupełnie niespodziewanych okolicznościach. Czy zdołają przezwyciężyć klątwę, która ciąży na mężczyźnie?
„Zaklinacz” to opowieść o miłości, tajemnicach i sile, która kryje się w naturze.
Kategoria: | Katalog |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68371-22-2 |
Rozmiar pliku: | 1 011 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zosia przez chwilę stała nieruchomo, nie chcąc jej spłoszyć, ale długo nie wytrzymała. Przyklękła i zaczęła powoli przesuwać się w jej stronę, zagłębiając dłonie w zimnym, wilgotnym mchu. Sucha kępa trawy zaszumiała, trącona rąbkiem jej żółtozielonej sukienki. Na szczęście sarna nie zareagowała, co zachęciło nastolatkę, by śmielej przesuwać się w jej stronę. Musiała zrobić jej zdjęcie swoim nowym aparatem fotograficznym. Poza tym nigdy nie widziała z bliska sarny, a oglądanie ich z daleka zdecydowanie nie zaspokajało ciekawości. Przypominało lizanie lizaka przez szybę witryny.
Gdzieś wysoko, w koronach drzew zaskrzeczał ptak, którego nie potrafiła zidentyfikować. Przylgnęła do ziemi, zbliżała się bowiem do miejsca, gdzie wysoka trawa ustąpiła miejsca obrośniętym mchem kamieniom. Choć słońce schowało się już za horyzontem, to od skałek biło przyjemne ciepło i gdyby nie chęć pogłaskania sarny, Zosia zostałaby tu na dłużej. Tym bardziej że wilgotna sukienka przylgnęła do ciała i nieprzyjemnie chłodziła skórę.
Przy południowym krańcu łąki, tuż przy ścianie lasu, coś przedzierało się przez zarośla. Sarna ponownie przyjęła czujną pozę, ale i ten sygnał nie zwiastował niebezpieczeństwa. Odwróciła się do Zosi białym zadkiem i zanurzyła głowę w trawie. To ośmieliło dziewczynę. Oderwała się od skałek i na czworakach ruszyła w stronę smukłej sarny. Była już tak blisko, że wyraźnie słyszała, jak ta skubie trawę, czuła zapach zwierzęcia, a między źdźbłami trawy prześwitywało brązowe futro.
Podniosła aparat i wycelowała w sarnę, przygotowując idealne ujęcie. Wszyscy będą mi zazdrościć. A koleżanki ze szkoły nie uwierzą, pomyślała. W złą godzinę. Pod kolanem trzasnął suchy patyk, a zwierzę zerwało się do biegu.
– Szlag – zaklęła zupełnie jak ojciec, wyskoczyła z trawy i ruszyła za sarną, póki ta była jeszcze widoczna między drzewami.
Wbiegła w las, który stawał się coraz ciemniejszy, ale była tak blisko, że nie mogła teraz odpuścić. Czuła ekscytację, objawiającą się przyjemnym mrowieniem w brzuchu. Nawet wpadające w sandały igliwie nie przeszkadzało jej w biegu. Sarna co jakiś czas się zatrzymywała, tylko po to, by zyskać pewność, że kontroluje sytuację i wie, gdzie znajduje się pościg. Chwilę później w kilkunastu susach oddalała się od Zosi, co przypominało dziewczynie jedną z podwórkowych gier. Pomyślała, że najwyraźniej sarnie spodobała się taka zabawa. Nawet nie zauważyła, kiedy wyszła z lasu na obszerną polanę, na której rozsiane były pagórki porośnięte mchem, sięgające jej najwyżej do pasa.
Sarna przecięła polanę i uznała, że tutaj muszą się pożegnać. Obróciła głowę w stronę Zosi, błysnęła brązowymi oczami, a sekundę później w pełnym biegu wskoczyła w ścianę zieleni po drugiej stronie.
– No i tyle z głaskania – westchnęła dziewczyna.
Dopiero teraz miała czas, by przyjrzeć się pagórkom. Zeskrobała kawałek mchu, pod którym znajdowała się popękana czerwona cegła. Pagórki były dziełem człowieka, a natura dopiero odzyskiwała swój teren. Korzenie niewielkich drzewek już rozsadzały zaprawę nielicznych podmurówek, a z resztkami drewnianych ścian rozprawiły się korniki, grzyby i wszechobecna wilgoć.
Zosia poczuła chłód na odkrytym ramieniu i uznała, że czas wracać. Tym bardziej że zaczynało się ściemniać. Przez oglądanie tajemniczych pagórków straciła orientację i teraz musiała zgadywać, z której strony przyszła. Usłyszała przeciągłe wycie. Żołądek związał się jej w supeł, a strach ścisnął za gardło. Zaczęła biec w kierunku, który wydawał się jej właściwy.
Wpadła pomiędzy drzewa, a świerkowa gałązka podrapała jej policzek. Pokonała kilkadziesiąt metrów, ale las w niczym nie przypominał tego, który mijała w pogoni za sarną. A może powodowały to tylko jej wyobraźnia i strach? Drzewa zaczęły przypominać nogi olbrzymów, a ciemność między nimi stała się niepokojąco głęboka. Zosia mimo wszystko kontynuowała marsz. W końcu przecież musiała dojść do jakiegoś miejsca, które rozpozna. Przyjeżdżała w Bieszczady co roku i okolicę znała jak własną kieszeń. Tyle że najwyraźniej zapamiętała się w tym pościgu za sarną i zawędrowała zdecydowanie za daleko.
– No, nareszcie – mruknęła do siebie, kiedy drzewa zaczęły się przerzedzać.
Dzięki wielkiemu księżycowi, który właśnie wychynął zza odległych wierzchołków gór, lepiej widziała okolicę. I choć nadal jej nie poznawała, to srebrzyste światło dodawało jej otuchy.
Ruszyła w dół zbocza, wypatrując innych świateł – tych od siedzib ludzkich. Przecież gdzieś tu musiała być jakaś wieś. Podczas przejażdżek z tatą widziała całe mnóstwo mniejszych i większych gospodarstw, domów i wsi, choć niektóre rzeczywiście wydawały się opuszczone.
Okrągła twarz księżyca odbiła się od powierzchni jeziora, zasilanego przez rzeczkę, nad którą przerzuconą wąską kładkę. Tam prowadziła ścieżka, którą Zosia widziała coraz wyraźniej. Przeszła przez łąkę, pomstując na wilgoć. Stopy w sandałach były już całkowicie mokre, a nieprzyjemne zimno zaczęło pełznąć jej po łydkach.
Z bliska mostek przerzucony nad rzeczką nie wydawał się już tak zachęcający. Przypominał raczej drabinę pozostawioną tu przez jakiegoś zapominalskiego gospodarza. Buczynowe drągi połączono krzywo przybitymi deskami. Na całym mostku zostało ich dziesięć, góra dwanaście. Reszta zniknęła. Gdzieniegdzie wystawał gwóźdź, wskazujący miejsce, w którym niegdyś była deska. Mostek nie miał poręczy, ale Zosia nie przejęła się tym zanadto. Miała świetne poczucie równowagi, wytrenowane na równoważni podczas zajęć z gimnastyki, ale przede wszystkim przez podwórkowe zabawy.
Z lekką obawą postawiła stopę na pierwszej desce i nacisnęła mocno. Ta zatrzeszczała, ale ku zadowoleniu dziewczyny wytrzymała. Po trzech stopniach Zosia znalazła się nad czarną, szumiącą rzeką, która zdawała się opowiadać jakąś historię. Pofałdowana powierzchnia zniekształcała księżyc w idealnej pełni. Ten zresztą schował się na chwilę za niewielkim obłokiem, zupełnie jakby się zawstydził swojego odbicia. Minęła środek pomostu i przeskoczyła na kolejny stopień, modląc się w duchu, by wytrzymał. Wytrzymał, ale to nie wystarczyło. Dziewczyna nie zauważyła dużego pomrowika, pełznącego przez sam środek deski. Nie miała prawa go zauważyć. Jego pokryte śluzem ciało miało barwę zmurszałego drewna. Ślimak rozprysnął się pod podeszwą sandała, powodując poślizg. Zosia zamachała rękoma niczym ważka skrzydłami, ale nie na wiele się to zdało. Przez ułamek sekundy poczuła się lekka jak piórko, a potem wpadła do lodowatej wody. Pechowo, że głową w dół. Czarna toń zamknęła się nad nią, a dziewczyna nie dość, że zachłysnęła się wodą, to jeszcze huknęła skronią w jeden z kamieni na dnie.
Rzeczka miała zaskakująco silny nurt, a dno było okrutnie śliskie. Próbowała złapać się palcami kamieni i wynurzyć, ale za każdym razem, gdy chwyciła za jakiś duży głaz, jej palce się na nim ślizgały. W końcu nurt zniósł ją na głębszą wodę. Młóciła ją rękoma, starając się wypłynąć na powierzchnię. Powietrze w płucach się kończyło, a Zosia poczuła, jak zastępuje je panika. Tonęła.
Pomyślała, że rodzice będą źli. Mama zmartwi się żółtozieloną sukienką, która na pewno się pobrudziła, a może nawet podarła. Tata zaś wścieknie na to, że nie wróciła na kolację i zniszczyła sandały, które przywiózł jej z Leningradu. W głowie błysnęła jej myśl, że być może wszystko to stanie się nieważne, gdy utonie… Wtedy coś złapało ją za kostkę, a Zosia krzyknęła, wyrzucając z płuc resztkę powietrza. Poczuła, że ciągnie ją do dna, i była niezmiernie zaskoczona, gdy zamiast tego zobaczyła dwie twarze. Jedna należała do księżyca, który teraz raził ją swoim jasnym światłem, druga zaś do chłopaka o piegowatej twarzy.
Rozkaszlała się potężnie, łapiąc chciwie powietrze.
– Aleś plusnęła. – Wyciągnął dziewczynę na brzeg jeziora i położył pomiędzy trzcinami.
Zosia dopiero teraz zauważyła, że aby ją wydostać z wody, jej wybawca musiał wskoczyć w nurt po pachy. Jego ubranie ociekało wodą, ale najwyraźniej nie popsuło mu to humoru.
– No jak, żyjesz?
– Żyję – odpowiedziała, ale zaraz znowu zaniosła się kaszlem.
Pomógł jej usiąść i poklepał po plecach, dzięki czemu wykrztusiła jeszcze nieco wody. Ściągnął koszulkę i obszarpane spodenki, po czym wyżął je do jeziora. Prychnął z zimna i szybko włożył odzież na siebie. Zrobiłaby to samo, ale się wstydziła. Pod mokrą sukienką, oblepiającą jej ciało, miała tylko majtki.
– Kto to widział tak włóczyć się po nocy? Zgubiłaś się, co?
– Zgubiłam… – powiedziała, a łzy same napłynęły do oczu. Zdając sobie sprawę z tego, w jak żałosnym jest położeniu, rozpłakała się na dobre.
– Ej no, nie becz. – Nieznajomy kucnął przy niej i położył rękę na jej ramieniu. Miał mokrą, ale zadziwiająco ciepłą dłoń.
Podniosła na niego załzawione oczy. Był starszy od niej o kilka lat. Kiedy przeniosła wzrok wyżej, na jego oczy, niemal krzyknęła. Tęczówki chłopaka były w różnych kolorach. W prawym oku niebieskie, a w lewym intensywnie zielone, przeplecione złotymi rozbłyskami. W świetle księżyca widziała je wyraźnie.
– Odprowadzę cię, tylko powiedz dokąd.
– Do Stuposian.
– Aż tam? – zdziwił się chłopak i pomógł jej wstać. – To kawał drogi zawędrowałaś. O kurczę, krwawisz. – Zbliżył się do Zosi i odgarnął jej włosy z czoła. Pod nimi było płytkie, ale dosyć obszerne rozcięcie skóry.
– Auuu… – jęknęła, gdy dotknął jej głowy w okolicach rany.
– Poszukam babki.
– Jest tu twoja babcia? – Dziewczyna zaczęła się rozglądać, ale nikogo poza nim nie widziała.
On natomiast roześmiał się głośno.
– Babka lancetowata. To taka roślina. Używa się jej do gojenia ran. Na pewno widziałaś ją wiele razy.
Pochodził przez chwilę po łące, rozgarniając wysoką trawę. W końcu się pochylił, zerwał kilka liści i zmiażdżył je w dłoniach. Przyłożył Zosi do głowy. Syknęła z bólu, gdy roślinny miąższ zetknął się z raną. Chłopak podał jej duży liść babki i kazał przytrzymać nim to, co wcześniej zmiażdżył.
– A ty co tu robisz w środku nocy? – Zosia poczuła, że zaczyna jej wracać przytomność umysłu. Przez chwilę pomyślała, że chłopak może być jakimś zbójem albo bandytą. Tata mówił, że w tych lasach pełno było bandytów. „Akowskich bandytów”, tak dokładnie ich opisał.
– Przyszedłem na ryby. – Wskazał na pomost, z którego ściągnął leszczynowy kij, zaopatrzony w żyłkę i spławik domowej roboty. Z wody wyjął siatkę, w której szamotało się kilka ryb. – Miętusy najlepiej biorą w nocy. Chodź, póki widno.
Posłusznie ruszyła za nim, wytrząsając resztki wody z uszu. Poprowadził ją skrajem lasu i łąkami. Czasami wspinali się pod górę, czasami łagodnym zboczem schodzili w dół. Przez długi czas nie poznawała okolicy, ale nie miała wyjścia – musiała mu zaufać. Kiedy księżyc w pełni oświetlał im drogę, włosy jej przewodnika wydawały się rude, a spojrzenie jego różnokolorowych oczu było niesamowite.
Nie rozmawiali wiele. Chłopak najwyraźniej zaprzątnięty był swoimi myślami, a ona zwyczajnie bała się go zagadywać. Jeszcze się rozmyśli i zostawi ją w tej głuszy albo zrobi coś gorszego…
Po godzinie doszli do asfaltowej drogi i wreszcie zaczęła rozpoznawać znajome miejsca.
– Widzisz? – Wskazał ręką na światła przebijające się przez korony drzew. – To już Stuposiany.
Zanim zdążyła tam spojrzeć, jej uwagę przykuło coś innego. Usłyszała dźwięk rozmów i ujadanie psów. Z lasu po prawej stronie wyszło kilku mężczyzn. Mieli latarki, którymi omiatali pobocza drogi.
– Zooosia! – zawołał jej tato. Ten głos rozpoznałaby wszędzie. – Zooofia!
Kilka innych głosów dołączyło do niego. A psy zaczęły głośniej szczekać. Ruszyła biegiem, klapiąc podeszwami sandałów o ciepły jeszcze asfalt.
– Tutaj! Jestem tutaj!
Natychmiast kilka promieni światła skierowało się w jej stronę, na moment oślepiając dziewczynę. Osłoniła oczy dłonią, ale nie przestała biec. Chwilę później wpadła w ramiona ojca, pachnącego wodą kolońską i tym ostrym zapachem alkoholu, którego nie lubiła.
– Kochanie, gdzieś ty się podziewała?
– Zabłądziłam. I wpadłam do jeziora – powiedziała, a ojciec dotknął najpierw jej dłoni, potem twarzy, jakby chciał się upewnić, że jego córka wróciła w jednym kawałku. – I pewnie bym utonęła, gdyby nie ten chłopak.
Odwróciła się i wskazała ręką na… pustą szosę. Nikogo na niej nie było, a nieznajomy, który odprowadził ją do domu, rozpłynął się niczym poranna mgła.ROZDZIAŁ 1
_Bieszczady, lata 50._
Ostrze noża miękko weszło pod skórę borsuka i oddzieliło ją od warstwy tłuszczu znajdującej się pod spodem. Waldemar Jóźwiak wprawnym ruchem przesunął je wzdłuż ciała martwego zwierzęcia, robiąc nacięcie na całej długości. Mięso było jeszcze delikatnie ciepłe. Nie spiesząc się, wykonał jeszcze kilka poprzecznych nacięć i zaczął ściągać ze zwierzęcia futro. Po kilku minutach na drewnianej ławie leżał oskórowany borsuk, na którym widniała gruba na dwa palce warstwa tłuszczu. Mężczyzna powiesił zwierzę na haku i już miał wykonać kolejne cięcie, kiedy drzwi do szopy się otworzyły.
– Jeszcze nie skończyłeś? – Do wnętrza wsunęła się głowa ozdobiona burzą jasnych loków. Marlena Bardys zmarszczyła nos, nienawykły do zapachów wydzielanych przez oprawianą zwierzynę.
– Ten jest ostatni. – Wskazał czubkiem noża na zawieszonego borsuka. – Jeszcze pół godziny.
– Tatko mówi, że masz się zająć owcami.
– Pójdę do nich, jak tu skończę.
– Oby niezadługo. Pamiętaj, co tatko ci rzekli ostatnio.
Nie odpowiedział, jedynie utkwił w Marlenie spojrzenie swoich różnokolorowych oczu. Nie wytrzymała go. Spuściła wzrok i trzasnęła drzwiami szopy, aż zaklekotały deski. Pokręcił głową i wrócił do przerwanego zajęcia.
Oddzielał nożem od mięsa płaty borsuczego tłuszczu i wrzucał je do kociołka, noszącego ślady wieloletniego użytkowania. Rozpalił niewielki ogień w palenisku i zawiesił kociołek nad ogniem. Pomieszczenie szybko wypełniło się zapachem przypalanego tłuszczu, ale Waldek nie panikował. To resztki smalcu z poprzedniego wytopu, które ściekły po zewnętrznej ściance naczynia. Umieszczone w środku sadło zaczynało się roztapiać, a jego zapach stopniowo zastępował swąd spalenizny. Drewnianą łyżką przemieszał zawartość, spoglądając z zadowoleniem na dno kociołka. Złoty tłuszcz wypełniał go coraz bardziej. Nie trwało to dłużej jak pół godziny.
Kiedy uznał, że borsucze sadło wytopiło się w dostatecznym stopniu, ściągnął kociołek z ognia i zaczął napełniać słoiki po musztardzie, uważając, by nie poparzyć sobie dłoni. Starał się nalewać równomiernie, ale panujący w szopie upał i ciężki, gorący kociołek, co chwila wyślizgujący się Waldkowi z rąk, nie ułatwiały sprawy. Odetchnął, kiedy zlał resztkę tłuszczu do ostatniego słoika. Wpadło do niego także kilka skwarek, ale się tym nie przejmował – ostatni słoik i tak zawsze zostawiał na swoje potrzeby. Otarł ścierką zroszone potem czoło i wyszedł z szopy.
Choć mieszkał tutaj już tyle lat, to widok soczyście zielonej panoramy Bieszczad niezmiennie go zachwycał. Gospodarstwo Bardysów położone było na skraju wsi Bereżki, nieopodal drogi łączącej Pszczeliny z Ustrzykami Górnymi. Z łagodnego zbocza roztaczał się niesamowity widok i Waldek nie potrafił powiedzieć, o jakiej porze roku był najbardziej majestatyczny. O każdej wyglądał inaczej.
Bereżki liczyły zaledwie kilkudziesięciu mieszkańców; zwykle ich nie widywał, swój czas dzielił bowiem między pracę na gospodarstwie a długie włóczęgi po okolicy. Czasami tylko spotykał turystów, którzy zeszli ze szlaku, ale pokierowawszy ich we właściwą stronę, znikał w przepastnych lasach.
Zaciągnął się głęboko świeżym powietrzem, ale niewiele to dało. Całe ubranie zdążyło mu przesiąknąć zapachem spalenizny i borsuczego sadła. Delikatny wiatr kołysał wierzchołkami okolicznych drzew i przyjemnie chłodził spocone ciało.
– A ty co? – Chropowaty głos Stanisława Bardysa wyrwał go z zamyślenia. – Będziesz teraz pół dnia widoki podziwiał? Zrobiłeś, co miałeś do zrobienia?
– Zaraz się do tego zabieram.
Bardys skrzywił się i teatralnie westchnął. Często lubił to robić względem Waldka. Najwyraźniej musiał podkreślić, jaki trud wziął na swoje barki, przyjmując pod dach – jak lubił o nim mówić – przybłędę. Waldek dokładnie pamiętał dzień, w którym przyszedł do gospodarstwa Bardysów. Gdyby nie Grażyna, gospodarz przegnałby go na cztery wiatry, jeszcze zanim zdążyłby wyłuszczyć sprawę.
– Zaraz to ja będę miał dla ciebie inne zajęcia. Chcesz?
– Nie trzeba. Mam co robić.
Nie żegnając się ze Stachem, ruszył w kierunku owczarni. Nie bał się ciężkiej pracy. Od momentu, kiedy Bardysowie przyjęli go pod dach, musiał pracować na swoje utrzymanie. Ich gospodarstwo było nieduże, ale praca w nim ciężka, chociaż Waldek często miał wrażenie, że to jemu przypada najwięcej obowiązków. Nigdy się jednak nie skarżył.
W godzinę nakarmił owce i przyciął im racice, po czym wyszedł na łąkę, która łagodnym zboczem wspinała się ku ścianie lasu. Usiadł na kamieniu i żując źdźbło trawy, zaczął powolnymi i precyzyjnymi ruchami ostrzyć kosę. W tym dźwięku było coś niepokojącego, a jednocześnie hipnotyzującego.
– Dzień dobry. – Usłyszał nagle damski głos i osłonił oczy od słońca.
Przy drewnianym ogrodzeniu oddzielającym teren gospodarstwa od szosy zobaczył trzy turystki. Każda miała na sobie koszulę w kratę związaną w supeł na brzuchu, krótkie spodenki, noszące ślady długotrwałego użytkowania buty do wędrówek i wielki plecak. Odłożył osełkę na bok i odpowiedział na przywitanie. Turystki drgnęły na widok jego oczu i wymieniły krótkie spojrzenie.
– Daleko jeszcze do Ustrzyk?
– To zależy których.
– A do których bliżej? – Wysoka blondynka posłała mu zawadiacki uśmiech. Nie mógł nie zauważyć, jak jej spojrzenie prześliznęło się po jego sylwetce.
– Do Górnych. Zostało wam trzy kilometry. Pół godziny marszu, jak dobrze wyciągniecie nogi.
– Och, nogi mamy długie. Z tym nie będzie problemu. – Nieco niższa brunetka postawiła stopę na belce ogrodzenia. – Możemy uzupełnić wodę, gospodarzu?
– Nie jestem gospodarzem. – Waldek się odwrócił i pomaszerował w stronę domu. – Ale wody wam przyniosę.
Chwilę później postawił przed turystkami wiadro zimnej i kryształowo czystej wody ze studni. Napełniły aluminiowe manierki i ugasiły pragnienie, a Waldek wrócił do swoich obowiązków. Zdjął koszulę, sięgnął po kosę i zamaszystym ruchem położył rośliny przed sobą. Przez kilka pierwszych metrów zawsze łapał rytm, ale kiedy już w niego wszedł, pracował jak maszyna. Potrafił kosić zagon za zagonem, bez zatrzymywania się.
Rzucił spojrzenie w stronę szosy i ze zdziwieniem zauważył, że turystki wciąż tam są. Choć dawno skończyły pić wodę i były gotowe do dalszej drogi, to stały oparte o ogrodzenie i przypatrywały się jego pracy. Po chwili już się domyślił, że nie o pracę im chodziło.
Podobał się dziewczętom. Szczególnie tym, które go bliżej nie znały. Był rosły jak na swój wiek, a praca w polu i gospodarstwie nie tylko zahartowała jego ciało, lecz także ładnie je wyrzeźbiła. Skórę miał ogorzałą od słońca, a włosy rudawe, nierówno przystrzyżone nożycami do owiec. Teraz, w południowym słońcu, jego mięśnie się rozgrzały, a skóra pokryła kropelkami potu.
Posłał turystkom przelotne spojrzenie, a one zachichotały. W końcu jakaś niewidzialna siła oderwała je od ogrodzenia. Pomachały mu, zanim zniknęły za zakrętem, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie. Wrócił do roboty i zatopił się w swoich myślach.
– Skończyłem na polu. Owce też są oporządzone – powiedział, wchodząc do przyjemnie chłodnego wnętrza domu.
Rodzina Bardysów siedziała właśnie przy stole i jadła obiad. Kilka głów zwróciło się w jego kierunku, a Stanisław ledwie zauważalnie skinął głową.
– Nałóż sobie obiadu i odsapnij. – Grażyna Bardys posłała mu ciepły uśmiech. Robiła to jako jedyna w tym domu, dlatego szczególnie mocno to doceniał. – Upał pewnie?
– Upał – potwierdził i zamieszał warząchwią w garnku.
– Jak zelżeje, to pójdziesz do wsi. Zaniesiesz zamówione miody i syropy. Wejdziesz też do Nowakowej, podobno zaczęło u niej straszyć.
– Straszyć? – zadziwił się Waldek. Zamarł z warząchwią w połowie drogi do talerza. – A co ja mam do tego? Na strachy i złe duchy to księdza trzeba.
Bardysowa zbyła jego uwagę machnięciem ręki.
– Pójdziesz okadzić dom białą szałwią. Zaszkodzić na pewno nie zaszkodzi, a jak znam życie, to strachy siedzą jeno u Nowakowej w głowie. No, nie krzyw się tak. Pójdziesz i koniec.
Skinął głową na znak, że ustąpił. Nie zamierzał się kłócić, bo Grażyna Bardys i tak zwykle potrafiła postawić na swoim. Zjadł obiad i uciął sobie krótką drzemkę pod dającą przyjemny cień pochyloną gruszą.
Obudził go dźwięk nadjeżdżającego samochodu. Otworzył oczy i zobaczył, że na podjeździe stoi pamiętająca wojnę ciężarówka. Wysiadło z niej dwóch mężczyzn, którzy najpierw skierowali się do domu Bardysów i wymienili kilka zdań z gospodarzami. Ci wskazali zaś na miejsce, gdzie odpoczywał Waldek. Chwilę później pasażerowie pojazdu stanęli przed nim.
– To wy jesteście ten Jóźwiak – stwierdził wyższy z nich, mnąc w dłoniach beret z antenką. Miał rzadkie włosy, zaczesane na prawo „na pożyczkę”. – My z PGR-u w Smolniku.
– To ja. O co chodzi?
– Zachorowała nam krasula i wiecie…
– …potrzebowalibyśmy waszej pomocy – dokończył za kolegę ten drugi, niższy. – A mamy wizytę ministra Sadowskiego. Źle by wyglądało, jakby nam mućka zdechła.
– Przecież macie tam weterynarza.
– Ale on próbował już wszystkiego. Teraz bezradnie rozkłada ręce i mówi, że krowa tylko na ubój. A to dorodna krasula, rozpłodowa, szkoda takiej. Pomożecie?
Waldek podniósł się i stanął przed nimi. Wyglądali na autentycznie przejętych i już samo to, że postanowili zwrócić się do niego, świadczyło o tym, jak bardzo musiało im zależeć na zwierzęciu.
– Pomogę. Pójdę tylko po kilka rzeczy.
Chwilę później siedział w dusznej kabinie ciężarówki i obserwował krajobraz przewijający się za oknem niczym film.ROZDZIAŁ 2
– Towarzysze, pracownicy Państwowych Gospodarstw Rolnych! – zagrzmiał z mównicy Zygmunt Sadowski, minister państwowych gospodarstw rolnych Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
W świetlicy PGR-u w Smolniku panował nieznośny gorąc. Nie pomagały nawet wentylatory młócące gęste jak smoła powietrze. O otworzeniu okien i wpuszczeniu świeżego powiewu nie było nawet mowy, bo razem z nim wleciałyby tysiące much. I tak wiszące u sufitu lepy były gęsto usiane ich zwłokami.
Pracownicy zebrani w zakładowej świetlicy wachlowali się broszurami propagandowymi, rozdawanymi na wejściu przez asystentów ministra, a sam Sadowski, choć czerwony na twarzy od upału, dopiero nabierał oratorskiego rozpędu.
– Zebraliśmy się dziś tutaj, aby wspólnie podsumować nasze osiągnięcia i spojrzeć w przyszłość, która się przed nami rysuje. Wasza codzienna ciężka praca jest fundamentem, na którym budujemy naszą socjalistyczną ojczyznę. Jesteście siłą napędową rolnictwa, a wasze zaangażowanie i poświęcenie zasługują na najwyższe uznanie.
Siedząca w ostatnim rzędzie córka ministra ziewnęła. Zofia Sadowska wiedziała, że ojciec może tak mówić i przez godzinę, karmiąc ludzi tymi samymi banałami co w kilku poprzednich PGR-ach. A z rozmów z ojcem wiedziała, że z każdym rokiem będzie ich więcej. Znacznie więcej. Tęskno spojrzała w kierunku wyjścia, od którego dzieliły ją jedynie foliowe tasiemki, smętnie poruszane siłą wentylatorów. Obiecała sobie, że wytrzyma jeszcze kwadrans. Ostatnio wyszła zbyt szybko, przez co ojciec wściekł się niepomiernie i zarzucił jej dawanie złego przykładu klasie robotniczej.
Minister Sadowski przerwał tylko po to, by zwilżyć gardło łykiem wody. Poluzował krawat, co oznaczało, że jemu również jest potwornie gorąco, a Zofii dawało nadzieję, że dzięki temu skróci przemówienie do minimum. Czyli trzech kwadransów.
– Rok za rokiem udowadniacie, że ideały, które przyświecają naszej socjalistycznej władzy, nie są tylko sloganami. Wy, w codziennym trudzie, pokazujecie, że kolektywizacja rolnictwa była krokiem w dobrym kierunku, prowadzącym do zrównoważonego rozwoju wsi i wzrostu produkcji rolnej. To dzięki waszej pracy nasze społeczeństwo jest zaopatrzone w żywność, a miasta mogą się rozwijać…
Spojrzała na ozdobny zegarek, który tato przywiózł jej z Leningradu, i uznała, że wysiedziała już wystarczająco długo.
– Przepraszam – powiedziała, przeciskając się pomiędzy ciasno ustawionymi rzędami krzeseł. – Przepraszam najmocniej.
Kilka osób odprowadziło ją wzrokiem, ale tylko przez sekundę. Wszyscy dobrze wiedzieli, że z Sadowskim przyjechało kilka osób, które wyjątkowo gorliwie poszukiwały wrogów ludu i elementów wywrotowych.
– O matko, co za ulga – mruknęła do siebie, gdy wiatr od gór schłodził jej twarz.
Stojący przed budynkiem świetlicy ubek obrzucił ją niechętnym spojrzeniem. Mogła się założyć, że opacznie odebrał jej słowa i wieczorem będzie się musiała z nich ojcu tłumaczyć.
Przez chwilę myślała, by pójść do pałacyku, jak określano największy w okolicy dom, który od lat pełnił funkcję reprezentacyjną i służył przedstawicielom władzy wizytującym PGR i ich rodzinom jako dacza. Zofia nie lubiła tego określenia, ale jej ojciec go nadużywał wzorem radzieckich towarzyszy.
Zrezygnowała, bo nie była jeszcze głodna, a kucharka – pani Bożena – postawiła sobie za cel, by ją utuczyć. Już pierwszego dnia krytycznie spojrzała na szczupłe nogi i talię Zosi, po czym stwierdziła, że jest „zabiedzona” i nie może dopuścić, by ten proces postępował. Widziała, że pani Bożenka robi to w dobrej wierze i od serca, dlatego od razu jej wybaczyła. Uśmiechnęła się do swoich myśli i skierowała w stronę stawu.
Woda przyjemnie chłodziła jej nogi i Zofia przestała zwracać uwagę na mijający czas. Obserwowała karpie, które podpływały zaskakująco blisko jej stóp, zapewne w nadziei na nakarmienie. Słońce prażyło niemiłosiernie i wywoływało nienaturalną senność. Po godzinie ze świetlicy wysypał się tłumek, żywo dyskutujący o obietnicach zasłyszanych od Sadowskiego.
– Panie ministrze, to teraz tradycyjnie zapraszamy na obiad. – Dyrektor PGR-u w Smolniku wskazał drogę swojemu gościowi.
Zofia westchnęła. Wiedziała, że obiad jest tylko eufemizmem dla popijawy, która rozpęta się pod jego pretekstem. A jej ojciec, znajdując się poza krytycznym spojrzeniem towarzyszy z Warszawy, pozwalał sobie na wiele. Dyrektor Kania stawał na głowie, by zadowolić ministra, dlatego obiady przypominały królewskie uczty. Na stole pojawiała się wszelkiej maści dziczyzna: rosół z bażanta, pieczony dzik, comber z jelenia, bigos z sarniną, całe mnóstwo potraw z miejscowych produktów rolnych, ale przede wszystkim alkohol. Choć dyrektor PGR-u już miesiąc wcześniej ściągał gatunkowe alkohole, czasami kupowane za dewizy, to w gruncie rzeczy niepotrzebnie, ojciec Zofii najbardziej bowiem lubił się raczyć lokalnym bimbrem. Nie było tajemnicą, że jeden z kierowników ma brata, który wytwarzał księżycówkę, a Sadowski przy każdej okazji powtarzał, że nie ma nic lepszego niż przyozdobiona ogórkiem kiszonym pajda wiejskiego chleba ze smalcem grubo okraszonym skwarkami, którą traktował jako idealną zagrychę pod zmrożony kieliszek bimbru. Oczywiście po wcześniejszym przechodzącym ludzkie pojęcie obżarstwie.
Ona sama unikała owych obiadów, szczególnie że w tym roku przyjechała tu tylko z ojcem. Matka bawiła razem z żoną premiera w Soczi. Dlatego w męskim towarzystwie czuła się osamotniona i zwykle wychodziła po deserze, zostawiając biesiadników w morzu alkoholu.
Z grzeczności poszła za grupą mężczyzn, wśród których byli jej ojciec, dyrektor PGR-u, lekarz weterynarii oraz kilku miejscowych oficjeli, którzy przy okazji chcieli załatwić kilka profitów dla regionu. Rosołu nie tknęła, uważała to za zbrodnię w taki upał, za to z przyjemnością spróbowała jeleniny w czerwonym winie i piersi z kaczki w sosie wiśniowym. Lody zabajone na deser były miłym, chłodzącym dodatkiem.
– Dziękuję bardzo, wszystko było niezwykle smaczne. Pozwolą panowie, że teraz udam się na sjestę.
– Tylko się nie oddalaj, córuchna. – Ojciec odprowadził ją wzrokiem do drzwi. – Później pojedziemy na przejażdżkę.
– Akurat… – mruknęła, ale była już na werandzie.
Wiedziała, że w tym wypadku później oznacza jakieś dwa dni. Dziś ojciec będzie pijany w sztok, a jutro, odchorowując przyjętą dawkę alkoholu, zapewne nawet nie wychyli nosa z pałacyku.
Postanowiła się przejść po okolicy. Wyszła poza teren państwowego gospodarstwa i ruszyła szlakiem turystycznym, wspinając się na łagodne zbocze porośnięte świerkami. Stopniowo pozostawiała za sobą smród gnojówki, odgłosy zwierząt i bzyczenie much. Kiedy przebywała dłużej na tym terenie, wszystko to zlewało się w jedną całość, a w końcu zaczynała przywykać i przestawała zauważać te niedogodności. Teraz, w otoczeniu świerkowego lasu, powietrze wydawało się lekkie i rześkie. Wypełniało nozdrza ściółkowo-iglastym aromatem i pozwalało oddychać pełną piersią.
Po godzinie wspinaczki dotarła do punktu widokowego, z którego roztaczał się widok na okolicę. Teren PGR-u i pałacyk wydawały się śmiesznie małe. Jako kilkuletnia dziewczynka dostała zabawkowe gospodarstwo. Ktoś, komu głód zajrzał w oczy podczas wojny, wyprzedawał swój dobytek. Ojciec Zosi, oprócz kilku sprzętów domowych, kupił ukochanej córce zabawki. Były tam drewniane krowy, konie i świnie. Był rolnik z widłami, miniaturowe snopki siana oraz kurnik, w którym można było usadzać kury na grzędach. Wszystko wyrzeźbione z niezwykłą starannością i pomalowane na kolory oddające rzeczywistość. Kiedy stawiała stopy między zabawkami, czuła się jak olbrzymka, jak dziewczęca wersja Guliwera. Teraz to uczucie powróciło ze zdwojoną wyrazistością.
Posiedziała na skalnym występie przez jakiś czas, chwilę porozmawiała z turystami z Gdańska, którzy zatrzymali się na krótki odpoczynek, i zdecydowała, że czas ruszyć w drogę powrotną. Wiejskie zapachy, które niedawno zostawiła za sobą, wracały tym intensywniej, im bliżej była zabudowań. W końcu dołączyły do nich odgłosy zwierząt, a wreszcie muchy – ostateczny zwiastun wejścia na teren PGR-u.
Przed otwartymi na oścież drzwiami obory zobaczyła gromadkę ciasno zbitych pracowników.
– Dzień dobry.
– Dzień dobry panience. – Starszy mężczyzna o pobrużdżonej zmarszczkami twarzy ukłonił się, ale uciekł wzrokiem.
– A cóż to za zbiegowisko? – zażartowała w nadziei, że zostanie to właściwie odebrane.
Pracownicy bezpieki, którzy podążali za jej ojcem jak cienie, lubili nadużywać tego słowa. Zwykle w połączeniu z określeniem „nielegalne”. Dla nich każde spotkanie więcej niż dwóch osób było potencjalnie nielegalnym zbiegowiskiem, niebezpiecznym dla ustroju.
– A nic, takie tam… – Joanna, pracownica niewiele starsza od niej, machnęła ręką.
Zosia wiedziała o dziewczynie, że obsługuje nowoczesną dojarkę. Teraz najwyraźniej próbowała ją zbyć. Przecisnęła się bliżej i wspięła na krawężnik.
W oborze zobaczyła mężczyznę o nierówno przyciętych, rudawych włosach. Miał na sobie podkoszulek bez rękawów, który odkrywał jego niesamowicie opalone i muskularne ramiona. Ów człowiek obchodził dookoła krowę, która leżała na boku i co jakiś czas wydawała z siebie przeciągłe muczenie.
– Przyszedłem do cię, nieme stworzenie, ażeby od cię sam Pan Jezus proch odwrócił przez Pana Boga moc, Syna Bożego i Ducha Świętego pomoc, Ojcze nasz, któryś jest w niebie…
Rudowłosy modlił się głośno i obchodził krowę od głowy do ogona, trąc jej bok rękoma. Kiedy skończył, otarł przedramieniem skronie, po których kropelkami spływał mu pot.
– Za bardzo proch się wdarł w tę krasulę.
– Wiadomo to od czego? – zainteresowała się Joanna. – Może kto urok na nią poczynił?
Ten przy krowie podrapał się po miedzianych włosach i zajrzał zwierzęciu w oczy, potem w pysk i pod ogon. Przez chwilę się zastanawiał, w końcu jednak pokręcił głową. Rozejrzał się po tłumie i wtedy się to stało. Ich spojrzenia się skrzyżowały.
Zofia poczuła, jak oblewa ją gorąco. Nieznajomy wpatrywał się w nią swoimi niezwykłymi oczami. Dopiero teraz, kiedy promień słońca padł na jego twarz, zobaczyła, że jedna z jego tęczówek jest intensywnie zielona, natomiast druga niebieska niczym niebo. Choć minęło tyle lat, to rozpoznała je bezbłędnie.
– Panie Jóźwiak? Wiadomo? – Głos operatorki dojarki strzelił jak bicz. I czar prysł.
– Nie wydaje mi się, żeby to był urok. Za dużo paszy, która pewnie musiała się zagrzać. To nie wiecie, że w takie upały bydłu mniejsze porcje się podaje?
– No niby wiemy…
Zosia nie wiedziała, kim jest nieznajomy, widziała go na terenie gospodarstwa po raz pierwszy. Jóźwiak. Tak powiedziała do niego Joanna.
– Za długoście czekali, trzeba jej było podać leki przeciw wzdęciom. – Mężczyzna zatrzymał się i spojrzał z uwagą na zwierzę.
Dopiero teraz Zofia zauważyła, że krowa ma olbrzymi, nienaturalnie wzdęty brzuch.
– A co z waszym weterynarzem? Ponoć macie tu jakiegoś.
– Mamy – odpowiedział ktoś z tłumu.
Zofia przecisnęła się bliżej, by mieć lepszy widok na sytuację.
– Ale jest… zajęty.
– To co teraz? – Joanna spoglądała z niepokojem to na krowę, to na człowieka, który najwyraźniej został wezwany po to, by coś zaradzić.
– Trzeba krasuli upuścić złego powietrza. Macie jaki szpikulec albo drewnianą rurkę z bzu?
Robotnicy spojrzeli po sobie. Przez chwilę panowało niewielkie zamieszanie, ale zanim Zofia zdążyła się zorientować, o co chodzi, przed szereg wyszedł niski mężczyzna.
– Nada się? – Wyciągnął przed siebie długą elektrodę spawalniczą. – Mam pilnik, mogę zaostrzyć koniec.
– Nada się. Tylko najpierw trzeba…
Zofia nigdy się nie dowiedziała, co najpierw trzeba zrobić. Tłumek zaszemrał, a potem rozstąpił się niczym morze przed Mojżeszem. Rozpoznała głos ojca, jeszcze zanim go zobaczyła. Po chwili wyłonili się z tłumu: Sadowski, dyrektor Kania i weterynarz, bodajże Jagiełło.
– To skandal! Przestępstwo na mieniu ludowym!
– Mówiłem im wiele razy, że te zabobony i czary to zły pomysł. – Weterynarz podniósł palec wskazujący, co w założeniu miało dowieść jego racji. – Któryś już raz, zamiast poczekać na mnie, wzywają tego czarownika.
– Ciemnogród! – Sadowski powiódł przekrwionymi od alkoholu oczami po pracownikach PGR-u.
– Krowa wam zległa – odezwał się nieznajomy, nie bacząc na wściekłość ministra. – Jak czegoś nie zrobicie, to zdechnie.
– A co jej jest? – Minister obrócił się w stronę Jagiełły, najwyraźniej uznając go za większy od miejscowego znachora autorytet w tej sprawie.
– Trudno powiedzieć, trzeba by zbadać. Przyczyn może być wiele.
– Proch ją dopadł. Znaczy się bębnica.
– Czyli co? – Sadowski po raz pierwszy zwrócił się do przybysza. – Możecie gadać po ludzku?
Ten wzruszył ramionami, ale Zofii nie umknęło, że przez jego twarz przebiegł cień uśmiechu.
– Wzdęła się. Nażarła zaparzonej paszy i badziuch przytkał przeponę.
– Jaki znowu badziuch? To nie wsiowa obora, tylko nowoczesne gospodarstwo rolne. – Tym razem do akcji wkroczył Kania. Najwyraźniej nie chciał być posądzony przez ministra o bierność. – Panie Jagiełło, proszę zbadać krowę.
Lekarz czknął, ale postąpił krok do przodu.
– Zaraz to zrobię. Już mi niosą narzędzia.
– No, na co jeszcze czekasz, człowieku? – Minister spojrzał gniewnie na mężczyznę przed sobą, choć ten górował nad nim niemal o głowę. – Zabieraj się stąd.
Natychmiast z tłumu wyszło dwóch bezpieczniaków. Jóźwiak zastopował ich gestem.
– Nie trzeba, chłopcy. Znam drogę.
Niebezpiecznie pogrywał. Zofia wiedziała, że obu ubekom wystarczały mniejsze przewinienia, by aresztować ludzi i odwozić ich tam, gdzie ślad po nich ginął. Nieznajomy miał szczęście, że obserwowało ich tylu ludzi, ale wątpiła, by tamci puścili mu płazem zniewagę. Tym bardziej że na skroni Mariana Jaskóły pulsowała żyła, co mogło oznaczać tylko jedno – był wściekły.
Leżąca na klepisku krowa wydała z siebie pełen cierpienia jęk i wierzgnęła nogami. Tłum ponownie zaszumiał.
– Zdechła – powiedział ktoś z drugiego rzędu.
I nagle zrobiło się bardzo cicho.
– Zdechła, nie zdechła, nie ma co robić zgromadzenia. – Kania nakazał gestem, by pracownicy opuścili oborę. – Macie swoją robotę, prawda?
– Tak jest, panie dyrektorze.
– Panie Jagiełło, naprawdę zdechła? – Minister spojrzał na nieruchome zwierzę.
– Ano, na to wygląda.
– To przez tego szarlatana! – Dyrektor PGR-u pogroził pięścią w kierunku mężczyzny, który był już daleko za bramą. – To wróg ludu. Trzeba go aresztować.
– A jeśli on miał rację? – włączyła się Zofia, wiedząc już, w którym kierunku zmierza ta rozmowa. – Co, jeśli krowa zjadła za dużo, jak to on powiedział, „zaparzonej” paszy? W taki upał to chyba nic dziwnego, prawda?
– No, niby prawda. – Jagiełło podrapał się po głowie.
– Więc może najpierw ją zbadajcie, a potem będziemy wydawać wyroki.
– Dobrze gadasz, córuchna. Zbadamy, zbadamy, ale najpierw trzeba zwołać kolegium i się zastanowić, w jaki sposób zapobiec takim wypadkom – powiedział Sadowski i wskazał na wyjście. Najwyraźniej przypomniał sobie, jaką wspaniałą biesiadę musieli przerwać.
BESTSELLERY
- EBOOK
36,90 zł 51,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
27,90 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
27,90 zł 39,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
23,90 zł 32,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: SuperNowaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: KatalogWiedźmin Geralt to kulturowy fenomen naszego stulecia! Postać stworzona przez Andrzeja Sapkowskiego zawładnęła umysłami milionów ludzi na całym świecie! Zatem opowieść trwa, a historia nie kończy się nigdy...
33,90 zł 39,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.