-
promocja
Zaklinaczka duchów - ebook
Zaklinaczka duchów - ebook
W tym pełnym akcji finale dylogii „Ród Umarłych”, Wren i jej przyjaciele zakwestionują wszystko, co wiedzą, walcząc z żywymi i nieumarłymi, aby uratować swój świat.
Wren wciąż nie może się otrząsnąć po odkryciu, że matka, którą uważała za zmarłą, to w rzeczywistości Królowa Trupów – zaklinaczka duchów o przerażającej mocy kontrolowania nieumarłych. To ona stworzyła żelazne upiory, czyli armię niemal niepokonanych nieumarłych żołnierzy. Kiedy zaatakują, nikt w Dominiach nie zdoła stanąć im na drodze.
Teraz Wren, Leo i Julian ponownie znajdują się w Uskoku, tym razem uciekając przed ojcem dziewczyny. Lord Vance Graven pozostaje zdeterminowany, aby zapewnić sobie i Rodowi Kości więcej władzy. Trójka młodych zaklinaczy desperacko pragnie powstrzymać nadchodzącą wojnę, ale o współpracy łatwiej mówić, niż wcielić ją w życie, ponieważ Julian nadal jest wściekły za zdradę. A co gorsza, Wren nękają nowe potężne zdolności, które zmuszają ją do ponownego przemyślenia wszystkiego, co wie o byciu zaklinaczką kości.
Kiedy nieoczekiwanie pojawia się sojusznik i przysięga pomóc zniszczyć studnię magii, karmiącą żelazne upiory, Wren musi zdecydować, czy zaufanie komuś obcemu jest warte potencjalnego zagrania według planów matki.
W końcu martwi może i są niebezpieczni, ale to żywi mogą cię zdradzić.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.
Opis pochodzi od Wydawcy.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: | brak |
| ISBN: | 978-83-8418-393-9 |
| Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
TĘTENT KOŃSKICH KOPYT WYBRZMIEWAŁ ECHEM POŚRÓD NOCY, a niewidoczny wróg deptał im mocno po piętach.
Niewidoczny, ale nie nieznany.
– I znowu tam są. – Z prawej strony Wren rozległ się pełen napięcia głos Leo.
– Kolejny patrol z Fortu nad Uskokiem – zauważył Julian z jej lewej.
Ścigano ich praktycznie od momentu, gdy postawili stopy poza Murem Granicznym. Gdy tylko zbliżyli się do palisady, brama otworzyła się za nimi ze skrzypnięciem. Widocznie ojciec dziewczyny postanowił zignorować jej słowa, żeby za nimi nie podążał.
Nie pozostawało to zupełnie nieoczekiwane. Dopiero co zrujnowała jego plany, zdemaskowała zdrady i okradła go z dwóch bardzo wartościowych więźniów – księcia królestwa i następcy Rodu Żelaza – nie wspominając nawet o sobie, narzędziu, którego pragnął użyć z aż przesadną ekscytacją.
Złość zapłonęła w jej żołądku.
Musiała sprawić, żeby tego pożałował.
Gdy kucali za zaroślami, potarła palcem pierścień zaklinacza duchów – wzmacniacz, dający jej magię, przekraczającą jej najdziksze wyobrażenia. Magię kontrolującą duchy i roztrzaskującą kości.
Jej uszy wypełnił pamiętny dźwięk chorobliwego trzasku łamanej żywej kości. Zacisnęła powieki, ale widok twarzy strażnika w tamtych lochach, wyraz przerażenia i zdezorientowania, gdy obejmował swoją rękę, wciąż malował się przed jej zamkniętymi oczami.
Mogła zrobić to ponownie. Wykosić swoich prześladowców. Pokazać ojcu, co się dzieje, gdy nie chce jej słuchać.
Ale znając jego, taki pokaz mocy sprawiłby tylko, że jeszcze bardziej chciałby jej i tego połączenia ze studnią.
Nie, zrobią to, co robili przez całą noc.
Ukryją się.
– Być może powinniśmy wygospodarować trochę czasu i ostrzec dowódcę – zaczął cicho Leo i wciągnął powietrze. – Powiedzieć mu, że lord Zaklinacz Vance Graven, następca Rodu Kości to kłamca, morderca i zdrajca. Może nie zaoferowałby tak chętnie swoich żołnierzy.
Wren sama o tym pomyślała. Mogliby oszczędzić sobie pogoni, czy chociaż zapewnić wsparcie i sojuszników, nie wspominając o sprawiedliwości.
Ale zaufanie do osób sprawujących władzę było wśród tej trójki nikłe i chociaż mogliby uzyskać pomoc przy zniszczeniu studni i powstrzymaniu drugiego Żelaznego Powstania – lub „inwazji”, jak nazwał to Julian – mogli też skończyć przesłuchiwani, uwięzieni… albo i gorzej.
Zawiły spisek pomiędzy Vance’em, regentem Żelaznej Cytadeli, a Królową Trupów, odkryty przez Wren, sięgał głębiej, niż myślała, i nie zachwycała jej perspektywa odkrycia tego, że może on okazać się jeszcze bardziej zawiły.
– To i tak nic by nie dało – oznajmiła ponuro. – Mój ojciec i tak by go wykorzystał, kłamiąc i manipulując, aż dostałby to, czego chce.
– Brzmi znajomo – szepnął Julian, ale stał na tyle blisko, że dziewczyna go usłyszała.
Zazgrzytała zębami. Nie odezwał się ani słowem przez całą noc; myślała, że to milczenie było złe, ale złośliwe uwagi rzucane pod nosem okazały się zdecydowanie bardziej nieprzyjemnym rozwojem sytuacji.
Zerknęła w jego stronę, ale nie dostrzegła nic poza zimnym profilem, równie bladym i odległym, jak księżyc. Prezentował się groźnie z hełmem na głowie, lśniącą, czarną zbroją pokrywającą go od stóp do głowy, sprawiającą, że stawał się nietykalny – tylko że ona go dotykała, pocałowała jego usta i przeczesała włosy palcami, choć teraz wydawało się, jakby od tamtego momentu minęły całe wieki.
Odległy grzmot patrolu, wybrzmiewający echem przez noc niczym nadchodząca burza, zmienił kierunek i stał się głośniejszy.
Stojący obok niej Julian się spiął, również to rejestrując.
– Musimy się ruszyć – zarządziła.
Już dawno minęli palisadę i – mimo że skrycie liczyła, że bariera okaże się nieprzekraczalną dla patrolu granicą – zrobili to, co oznaczało, że ta pogoń może ciągnąć się godzinami.
Nawet dniami.
– Dokąd? – zapytał Leo, przeczesując wzrokiem posępny krajobraz.
Kępa drzew, wśród których się ukryli, kiedy Julian i inni porywacze zaatakowali Mur, znajdowała się zbyt daleko, a szczeliny i jaskinie rozsiane po okolicy trudno przyszło dostrzec w ciemności.
– Tam – rzuciła zaklinaczka, wybiegając zza krzaków, czym zmusiła dwóch pozostałych, by podążyli za nią.
Ześlizgnęli się na ziemię za skupiskiem skał, po czym położyli się płasko na brzuchach, a gdy Wren zerknęła przez ramię na odległy patrol, zobaczyła coś, co sprawiło, że serce zamarło jej w piersi.
Wśród nich znajdował się zaklinacz kości.
Kto to był, nie dało się powiedzieć, ale nie sposób przeoczyć kościanej zbroi.
Najwidoczniej jej ojciec zamierzał podążyć za nimi na Ziemie Uskoku. Do samego ich końca.
Planował podążać za nimi tak długo i tak daleko, jak trzeba.
Uparty skurwiel, pomyślała wściekle. Uparty, bezwzględny… bezmyślny skurwiel.
Westchnęła. To nie najlepszy czas, by dostrzec w sobie cechy ojca.
Ich trójka pozostała tam, na zimnej, twardej ziemi, leżąc nieruchomo i niemal nie oddychając, przez przynajmniej godzinę, zanim cokolwiek się zmieniło.
– Hej – wychrypiał Leo. – Myślę, że oni… tak, zawracają.
Ulga w jego głosie stała się wyraźna. Nawet Julian opuścił spięte ramiona, uniesione dotychczas prawie do samych uszu. Po tym, jak zobaczyli znikający w ciemności patrol, kierujący się z powrotem w stronę fortu, pochylił głowę i wypuścił oddech.
Wren jednak nie czuła się pocieszona.
– Mieli zaklinacza kości – zauważyła, podnosząc się sztywno na nogi, i otrzepała się z kurzu. – Prawdopodobnie więcej niż jednego.
– Co oznacza, że…? – zapytał Leo, marszcząc brwi, i poszedł w ślady dziewczyny.
– Wrócą – wtrącił szorstko Julian, wstając szybciej niż ich dwójka, jakby to były zawody. – I zaryzykują, wjeżdżając głębiej w Ziemie Uskoku.
– Zaryzykują śmiercią – oznajmiła dziewczyna z irytacją. – Nie mają pojęcia, z czym się mierzą.
Julian uniósł brwi tak wysoko i szybko, że zniknęły pod jego hełmem.
Wren się skrzywiła.
Tak, zrobiła to samo zaledwie kilka dni temu. I tak, to równie, jeśli nie bardziej niebezpieczne niż to, co robili teraz, ponieważ podróżowała wtedy z kimś, kogo uznawano za wroga. Lecz ona uczyniła to z własnej głupiej woli, tymczasem ci ludzie zostali tutaj wysłani przez jej ojca. Mimo wszystkich wad i niedoskonałości ona nigdy nie poprosiłaby kogoś innego, by zrobił coś niebezpiecznego, do czego sama by się nie posunęła.
A on ponownie wykorzystywał ludzi, tak jak wykorzystał Wren. I dalej by to robił, gdyby to zależało od niego.
Ale do tego nie dojdzie.
– Jeśli zamierzają za nami podążyć, to mogę zasugerować, byśmy się ruszyli? – mruknął Leo, mrużąc oczy i szukając patrolu. – Być może uda nam się nadrobić trochę drogi, zanim zawrócą… może nawet ich zgubimy.
– Mało prawdopodobne – zauważył Julian, ale i tak pomaszerował w przeciwnym kierunku. – Nie bez koni.
– Koń czy dwa zaiste przyspieszyłyby sprawę – przyznał książę, mówiąc do pleców zaklinacza, na co on, nie odwracając się, rzucił:
– Obawiam się, że musisz iść, wasza wysokość.
Leo skierował spojrzenie na Wren.
– Widzę, że wciąż się na ciebie wścieka.
– Na MNIE? – prychnęła dziewczyna. – Nie jestem jedyną osobą, która go zostawiła.
– Prawda, ale JESTEŚ jedyną, która najpierw wcisnęła mu język do gardła.
Otworzyła usta, po czym je zamknęła.
– Wy dwoje, pospieszcie się – warknął Julian.
Dziewczyna miała całkiem sporą pewność, że ich nie usłyszał, ale mimo to i tak przyspieszyła, by za nim nadążyć.ROZDZIAŁ 2
ICH PRIORYTETEM STAŁO SIĘ DOTARCIE NA WZGLĘDNIE BEZPIECZNY Nawiedzony Teren.
To naprawdę ironiczny pomysł, niemal zabawny, gdy Wren sobie uświadomiła, że dzięki jej pierścieniowi zaklinaczki duchów i bałaganowi, jakiego narobiła w forcie, jej własna cholerna rodzina stanowiła większe zagrożenie niż nieumarli.
Ale prawda wyglądała tak, że z nią i pierścieniem byli bezpieczniejsi wśród martwych niż żywych.
Wren wolałaby wyciągnąć kościane miecze i załatwić sprawy w tradycyjnym stylu, ale nie mogła zaprzeczyć, że przemykanie obok brutalnych duchów i błąkających się upiorów okazałoby się o wiele bardziej efektywne niż przebijanie się przez nie ostrzami.
Poza tym alternatywą pozostawało użycie pierścienia, by spowolnić ścigających ich strażników z Fortu nad Uskokiem, co oznaczałoby więcej połamanych kości i okrzyków bólu.
Więcej twarzy pełnych przerażenia.
Nie, woli się zmierzyć z Nawiedzonym Terenem.
Po wyczerpującej nocy spędzonej na unikaniu pościgu wreszcie nastały wczesne godziny świtu. Wraz ze wschodem słońca nadeszła blada mgła, utrzymująca się przy ziemi przed nimi. Widok wzmagającego się smogu przypomniał Wren Uskok. Napięcie osiadło na jej ramionach, a ona skierowała myśli ku czekającym ich niebezpieczeństwom.
Dopiero wspięli się na wzniesienie, kiedy w oddali pojawiła się niewielka grupa postaci. To strażnicy z Fortu nad Uskokiem, stacjonujący przed wylotem wąwozu, którym wcześniej Wren bezpiecznie przeszła w tę i z powrotem przez Nawiedzony Teren.
– Padnij – rozkazał Julian, schylając się nisko, by uniknąć dostrzeżenia.
Dziewczyna i Leo zrobili to samo, aczkolwiek znajdowali się na tyle daleko i na wyższym punkcie niż żołnierze, co oznaczało, że mało prawdopodobne, by ich zauważono.
Mimo to jęknęła na widok nowej przeszkody. Oczywiście Vance nie poddałby się tak łatwo. Zamiast ją ścigać po okolicy czy w głąb Ziemi Uskoku, ryzykując natknięcie się na chodzących nieumarłych i upiory tubylców, wolał uniemożliwić jej wejście do jedynego miejsca, dokąd wiedział, że spróbuje się dostać.
Tego samego, gdzie on chciał się znaleźć.
Jedyne, co musiał zrobić, to zablokować im wejście do Uskoku i czekać, aż coś schrzanią i dadzą się złapać. Mimo że obszar pozostawał rozległy, do Nawiedzonego Terenu prowadziło niewiele wejść przez otaczające go Góry Adamantowe i skaliste zbocza. Dało się przeciąć koryto rzeki, Drogę Nabrzeżną i potencjalnie pokonać jakąś mało znaną trasę przez wyżynne tereny, która z pewnością podwoiłaby lub nawet potroiła czas ich podróży.
Ojciec znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że taki objazd doprowadzi ją do szału, ale nie był lekkomyślny i zapewne te miejsca także miał pod kontrolą.
– Co teraz? – wyszeptał Leo z nutą desperacji w głosie.
Nawet z zaklinaczami kości przypisanymi przez Vance’a do żołnierzy z Fortu nad Uskokiem wydawało się to ryzykownym posunięciem z jego strony. Wren zauważyła walkyrę – jej kościana zbroja lśniła w świetle wschodzącego słońca – i kosarza, którego szata odznaczała się niczym atramentowy kleks na jałowym krajobrazie. Towarzyszyli patrolowi liczącemu około tuzina strażników, co z pewnością nie wystarczało, by zagwarantować bezpieczeństwo. Nie w miejscu takim jak to. I choć kosarze mogliby się przydać, by na dobre pozbyć się nieumarłych, w walce stawali się raczej mało użyteczni.
– Damy sobie z nimi radę – podsumowała, na co książę posłał jej ostre spojrzenie. – Ja i Julian – sprostowała. – Mój ojciec prawdopodobnie próbuje obstawić obszar wokół Nawiedzonego Terenu, by uniemożliwić nam wejście. To tylko szkieletowa formacja, ale wyśle ich więcej. Musimy uderzyć teraz. Nie mogę…
Powstrzymała się.
Nie mogę pozwolić, by mnie pokonał.
Nie mogę zawieść.
Nie znowu. Nie przez niego.
Odchrząknęła.
– MY nie możemy czekać.
– Uderzyć teraz? – powtórzył sceptycznie Julian. – Uciekamy całą noc, a teraz chcesz stawić czoło tuzinowi żołnierzy na koniach, uzbrojonych w łuki?
– Cóż, jeśli CZUJESZ SIĘ zbyt zmęczony… – zaczęła ostrożnie, powstrzymując się od oceny w słowach, choć niekoniecznie w tonie głosu. – W takim razie chyba…
– Nie jestem ZMĘCZONY – wycedził zaklinacz przez zaciśnięte zęby. – Ale nie jestem też głupi. Gdy tylko nas zauważą, jeden z tych jeźdźców ruszy, podnosząc alarm i sprowadzając w tę stronę więcej żołnierzy.
– O ile nas zobaczą, prawda? – wtrącił roztropnie Leo, wzrokiem skanując krajobraz. Posłał chłopakowi sceptyczne spojrzenie. – Nie ma innej drogi? Skrót, którym poszedłeś, kiedy… eee, podążyłeś za nami… po tym, jak my, eee…
Zaklinacz żelaza spiął się na wspomnienie ich zdrady, po czym kiwnął sztywno głową.
– Skorzystanie z niego pozostaje możliwe tylko wtedy, gdy wychodzi się z wąwozu. Wracając, wspinanie się po rumowisku byłoby… – omiótł Leo spojrzeniem ciemnych oczu, po czym spojrzał na Wren – …niemożliwe.
Zdawał się sugerować, że taka wspinaczka byłaby niemożliwa dla nich, nie dla niego.
Nawet jeśli miał rację, dziewczyna nienawidziła tej aluzji. Nienawidziła również tego, że wsadził ją z księciem do jednego wora, jakby nie pozostawała wytrenowaną wojowniczką bardziej waleczną niż Leo i Julian razem wzięci. Poza tym, potrafiła też się wspinać. Półki biblioteczne, na które wchodziła, miały wysokość niemal trzech pięter.
Powstrzymała się przed całą serią kąśliwych uwag, ale najwidoczniej zebrało się ich zbyt wiele, by całkowicie ugryzła się w język, ponieważ jedna wymknęła się mimo jej samokontroli.
– W porządku, TY nie chcesz ryzykować wspinaczką i to TY czujesz się zbyt zmęczony, by z nimi walczyć. Jakie inne opcje mamy?
Julian zacisnął zęby, rozszerzył nozdrza i skierował brodę w przeciwną stronę.
– Pójdziemy Drogą Nabrzeżną i spróbujemy dostać się w inny sposób na Nawiedzony Teren. Nieco nas to spowolni, ale strażnicy z Fortu nad Uskokiem nie zaczną nas tam ścigać. Wiedzą, że spotkają się tam z wrogością.
– A my nie?
– WY, bez wątpliwości, ale ja mam przyjaciół i oni mogą nam pomóc. Ci ludzie znają mnie i moją rodzinę. Dadzą nam to, czego potrzebujemy.
– Och, a czy ci twoi przyjaciele przypadkiem oferują też bezpieczną przeprawę do Uskoku?
– Dobrze wiesz, że coś takiego nie istnieje. Zacznijmy od jedzenia i miejsca do spania. Potem możemy próbować wymyślić faktyczny plan, zamiast po twojemu chaotycznie się miotać.
– Jeśli wolałbyś wrócić do celi, z której cię wyrwałam…
– Masz na myśli tę, gdzie wylądowałem przez ciebie?
– Próbowałam cię od tego uchronić, dlatego zostawiłam cię…
– Związanego.
– …i powiedziałam, żebyś za nami nie szedł.
Pierś Wren gwałtownie się wznosiła i opadała, ale im bardziej dziewczyna się nakręcała, tym zimniejszy, spokojniejszy i cichszy stawał się zaklinacz.
– Od kiedy… – zaczął głosem ledwie głośniejszym od szeptu – …to ty wydajesz mi rozkazy? Mieliśmy być zespołem. Siedzieliśmy w tym razem.
– Ja… – Zadrżała, nie wiedząc, co powiedzieć. Jego złość stała się niemal namacalna, rozchodziła się od niego jak fale gorąca, podczas gdy jej własna nagle ostygła. – To bardziej sugestia – dokończyła łagodnie.
Nie mogła spojrzeć Julianowi w oczy, więc gdy mówiła, skierowała wzrok na Leo. Skrzywił się, wzruszając lekko ramionami, jakby chciał powiedzieć: „To nie najlepsze twoje wyjaśnienie, ale prawdopodobnie też nie najgorsze”.
– Myślę, że to dobry pomysł – wtrącił książę, wypowiadając się z tą łatwością i charakterystyczną dla siebie pewnością siebie. – Wątpię, by tego oczekiwali. Twój ojciec wie, że bywasz…
– Uparta? – podsunęła Wren, trochę z nadzieją.
– Lekkomyślna? – zripostował Julian, nie patrząc na żadne z nich.
– Zamierzałem powiedzieć ZDETERMINOWANA – sprostował Leo. – Nie oczekuję od ciebie cierpliwości czy ustalenia strategii, a walki. Spójrz na nich, po prostu tam stoją na otwartej przestrzeni. Prowokują cię.
Julian poruszył się nieznacznie na te słowa, patrząc na scenę przed nimi z nowym skupieniem.
– Już teraz mogą mieć wsparcie w wąwozie – przyznał, jakby był pod wrażeniem obserwacji Leo. – Wtedy to pozostałoby kwestią zwabienia nas w pułapkę.
– A więc postanowione – podsumował książę. – Julian, dokąd się kierujemy?
– Most Południowy. Znam kogoś, kto nas tam przyjmie. Odeśpimy trochę i ruszymy dalej.
– Idealnie – rzucił Leo, wstając. – Zawsze chciałem zobaczyć Most Południowy.
– A nie byłeś tam wcześniej? – zdziwiła się Wren. Przypomniała sobie, że wspominał o mijaniu nabrzeżnych miasteczek, kiedy został porwany.
– Och, byłem – odpowiedział. – Ale ostatnim razem miałem na głowie worek. Spodziewam się, że tym razem widok okaże się lepszy.
Uśmiechając się i kręcąc głową, dziewczyna ruszyła, by za nim podążyć, ale Julian gwałtownie się odwrócił, łapiąc jej przedramię.
– Pozwól, że coś ci wyjaśnię. Zabierając cię do tych ludzi, pokładam w tobie pewną… wiarę. Jeśli znów mnie zdradzisz… jeśli zdradzisz ICH… to tego pożałujesz.
Wren wpatrywała się w miejsce, gdzie owijał odzianą w rękawiczkę dłoń wokół jej nadgarstka. Przypomniała sobie widok tej samej ręki bez rękawiczki, przebłyski, które dostrzegła po raz pierwszy wewnątrz celi w Forcie nad Uskokiem. Ciało pokryte wstęgami żelaza, każda kość i włókno wzmocnione wystarczającą ilością metalu i magii, by zmiażdżyć uściskiem dłoni stalowy zamek. Przeszedł ją dreszcz.
Dostrzegłszy jej reakcję, Julian natychmiast zwolnił uścisk i odwrócił wzrok.
– Rozumiemy się?
Wren wpatrywała się w ziemię. Oczywiście, że nigdy nie zdradziłaby jego przyjaciół. Oczywiście, że nigdy nie zdradziłaby jego… ponownie… ale po tym, co zrobiła, nie mogła winić go za to, że stał się podejrzliwy. Chociaż już włożyła wiele wysiłku, by pozyskać jego zaufanie – może podziw? – to jeśli chodziło o niego, ich relacja wróciła do punktu zero. Właściwie to znajdowała się w jeszcze gorszej pozycji niż w dniu, kiedy się spotkali. Wtedy przynajmniej próbowali się zabić, pozostawali wrogami z zasady. Teraz dzielące ich sprawy okazały się znacznie bardziej personalne.
I to z winy Wren.
– Tak, rozumiem.
Wędrówka do Drogi Nabrzeżnej okazała się długa i dodatkowo spowolniona przez częste postoje, by sprawdzić, czy nie są śledzeni. Dodatkowo Julian nalegał, by obrać niebezpośrednią trasę omijającą otwarte obszary.
Szli cały dzień i uciekali całą poprzednią noc, co oznaczało, że gdy słońce zaczęło zachodzić, zdążyli zmarznąć, zgłodnieć i stracić siły. Wtedy Most Południowy pojawił się na horyzoncie.
Tak jak w Caston, Wren i Julian zdjęli wyjątkowe i mocno rozpoznawalne zbroje, po czym spakowali je do zabranych worków. Nawet Leo został zmuszony zakryć biżuterię i zetrzeć makijaż, tak samo jak Wren. Ona jednak zaczęła się również martwić swoimi oczami. W słabnącym świetle oczy zaklinacza żelaza czy złota z łatwością dało się pomylić z różnymi odcieniami normalnego brązu, ale blade, białe oczy zaklinaczki kości pozostawały zdecydowanie zbyt wyraziste. W związku z tym dziewczyna naciągnęła na głowę kaptur i pilnowała, by mieć półprzymknięte powieki i spuszczony wzrok.
W przeciwieństwie do Caston polegającego wyłącznie na murach, to miasteczko pozostawało mocno strzeżone – prawdopodobnie zostało to spowodowane bliską odległością do Muru Granicznego. Wartownicy stali wszędzie, co oznaczało, że nie mieli szansy zakraść się do środka.
– Podajcie cel wizyty – zażądał strażnik przy przedniej bramie.
– Podróżujemy do Highmore i potrzebujemy miejsca, by zatrzymać się na noc – odpowiedział szybko Leo.
Strażnik omiótł ich podejrzliwym spojrzeniem, skupiając się na ich mocno wypchanych workach.
– Po co?
Julian wyraźnie miał pustkę w głowie, ale Leo podjął płynnie, z promiennym uśmiechem na twarzy.
– Sprzedajemy domowe dżemy i marmolady. Wszystkie robione z lokalnych owoców, oczywiście. Czy zechciałbyś spróbować? Mamy…
– Wasze imiona? – wtrącił już znudzony strażnik.
Leo to geniusz.
– To moja żona Winnie – oznajmił natychmiast książę i pocałował Wren w policzek.
Z całych sił starała się spojrzeć na niego z uwielbieniem, podczas gdy Julian się skrzywił skrywając twarz przed wzrokiem strażnika.
– Ja jestem Reginald, chociaż przyjaciele nazywają mnie Reggie. A ten postawny chłop to Olaf. On to nasze mięśnie! – Klepnął zaklinacza żelaza w ramię, zanim pochylił się konspiracyjnie w stronę strażnika. – Nie bardzo nadaje się do czegokolwiek innego, obawiam się. Kompletnie nieudolny, kiedy chodzi o przetwory.
Ostatnie słowa wypowiedział tak, jakby były wyjątkowo żenujące, i Wren musiała mocno się skupić, by nie wybuchnąć śmiechem.
Strażnik, choć wyglądał na zdezorientowanego, uznał najwyraźniej słowa Leo za zbyt niedorzeczne, by mogły zostać zmyślone. Machnął ręką, żeby przeszli, nie zadając kolejnych pytań.
Julian się zgarbił, marszcząc brwi, żeby podnieść ich ciężkie torby, a książę chwycił Wren pod ramię i razem, we trójkę, weszli do miasteczka.
Nie zaszli daleko, nim zauważyli plakaty.
POSZUKIWANY
MARTWY LUB ŻYWY
Julian Knight z Rodu Żelaza
WINNY: Porwania księcia Leopolda Valoriana
NAGRODA: 10 000 monet
Wren rozdziawiła usta.
To z pewnością robota regenta. Tylko on mógł za tym stać.
Słowa „martwy lub żywy” zostały naskrobane czerwonym atramentem, a pod nimi znajdował się ogólny szkic wyglądający jak młodsza wersja Juliana, prawdopodobnie stworzona na podstawie starego portretu. Jego twarz była blada, policzki pełniejsze, a włosy kręciły się chłopięco.
– Książę ZAKLINACZ – wymamrotał Leo, tak jak Wren wpatrując się w Juliana.
Na szczęście, z twarzą pokrytą kurzem z drogi i ciemnymi włosami zaczesanymi do tyłu nie przypominał zbytnio osoby z listu gończego – ale Wren wątpiła, by to wrażenie utrzymało się też za dnia. Na dodatek Juliana znano w tych okolicach. Sam tak powiedział. Mieszkańcy kojarzyli jego i jego rodzinę. Czy ta znajomość i sympatia obejmowały również wuja Francisa? A jeśli tak – kogo by wybrali? Przyszłego następcę czy aktualnego regenta?
Julian wciąż milczał. Zaciskał zęby tak mocno, że aż dziewczyna mogła zobaczyć jego napięte mięśnie.
– Musimy znaleźć twoich przyjaciół. – Rozejrzała się nieufnie dookoła. – Natychmiast.
Wściekła mina Juliana się zachwiała.
– Nie mogę ich w to wciągnąć.
– Albo to zrobisz, albo to my zostaniemy wyciągnięci stąd w kajdanach.
Jego szerokie ramiona opadły i skinął głową.
– Chodźcie – szepnął, kierując ich z dala od głównej drogi w stronę najbliższej alejki i, oby, ku bezpieczeństwu.ROZDZIAŁ 3
MARTWY LUB ŻYWY. MARTWY LUB ŻYWY.
Słowa wybrzmiewały echem w głowie Juliana z każdym krokiem, odbijając się rytmicznie w jego czaszce i szydząc z niego.
Martwy lub żywy. Martwy lub żywy.
Nie wiedział, dlaczego go to tak męczyło. Dlaczego go to zdziwiło. Ten mężczyzna już raz próbował go zabić. Czy tak trudno uwierzyć, że spróbowałby zrobić to znowu?
Może to czysta duma i pycha. Wyzwanie. Żeby dosłownie oplakatować Ziemie Uskoku kłamstwami i obietnicami nagrody, by sprawić, aby zwykły lud odbębnił za niego robotę. By zmienić ich w nieświadomych zdrajców, pionki w grze, której nie mogli nawet zacząć w pełni pojmować.
A może to właśnie fakt, że jego wuj obracał ludzi przeciwko niemu. Zrozumieć, że jego krewny się zmienił, to jedno – a raczej w końcu pokazał swoje prawdziwe oblicze i dostrzegł potencjał świata bez Juliana – lecz zupełnie czym innym pozostaje rozważać możliwość, że całe Ziemie Uskoku zaczną myśleć tak samo. Że mogliby uwierzyć, iż to on jest złoczyńcą.
Nie tylko jego matka odwiedzała wioski, dostarczając zaopatrzenie, i pomagała rodzinom przenieść się do bezpiecznych miejsc. On także często podróżował do nadmorskich miasteczek, oferując wsparcie, ręce do pracy czy jakiekolwiek nadwyżki, jakie mieli w Żelaznej Cytadeli – ku irytacji brata matki.
Odbudowywał mury, sadził uprawy i odpierał ataki bandytów.
Dzielił posiłki, opowiadał historie i podawał bukłaki wina przy ogniskach.
Zgodził się nawet porwać księcia, by zabezpieczyć ich przyszłość i zmienić życie na lepsze.
A teraz się dowiedział, ile były warte lata lojalnej służby w obliczu obietnicy przychylności regenta i grubej sakwy.
– Jest dobrze – sapnęła Wren przy łokciu Juliana, próbując dotrzymać mu kroku. – Nikt cię nie widział.
– A jeśli widział? – syknął, zerkając na nią, ale nie zwolnił tempa. – Wszystko, co kiedykolwiek zrobiłem… co zrobiła cała moja RODZINA… a teraz… – Pokręcił głową, pusty śmiech uciekł spomiędzy jego warg. – Najpierw mój wuj, a teraz wszyscy na Ziemiach Uskoku chcą się mnie pozbyć.
– To nie… – Chciała zaprzeczyć, ale jej przerwał.
– Martwy lub żywy – warknął. – Nie chce nawet Juliana Knighta. On chce ciała.
– Pragnie kozła ofiarnego – wtrącił Leo z drugiej strony. Mówił spokojnie, ale konkretnie. Starał się zdystansować emocje od sytuacji. Bez szans. – Powiedziałem mu, że jego wsparcie na Ziemiach Uskoku zostało zagrożone, więc teraz próbuje ratować sytuację.
– JULIAN – zaczęła Wren, obejmując jego biceps.
Nie miała wystarczająco sił, by go zatrzymać, a część Juliana pragnęła odsunąć się poza zasięg jej dotyku, ale wydawało się, że jego umysł odłączył się od ciała. Zatrzymał się instynktownie, a kiedy się do niej odwrócił, zrobił to z taką gwałtownością, że aż się zachwiała, co zdawało się dla niego zwycięstwem. Drobnym i małostkowym, lecz mimo wszystko zwycięstwem. Puściła jego rękę.
– Ten plakat został wywieszony na rozkaz regenta, nie tych ludzi. Jeśli ktokolwiek stąd cię szuka, pragnie wyłącznie nagrody. Nie znają prawdy, bo skąd by mieli? Wiedzą tylko to, co powiedzieli im ludzie, którym ufają.
Uniosła brwi, a na jej twarzy malowało się błaganie. Tkwiła w oczekiwaniu, by dostrzegł podobieństwa.
Tak, ostatnio doszczętnie i brutalnie zdradzono jej zaufanie. I jego również.
Wypuścił powietrze i zamknął oczy. Chciał się na nią wściekać. Wciąż czuł gniew, tlący się nieustannie pod powierzchnią, ponieważ ona również go zdradziła.
Julian uniósł powieki. Cokolwiek Wren w nich zobaczyła, sprawiło, że się lekko cofnęła.
Odwrócił się.
Pomimo gniewu uznał, że miała rację, chociaż przyznał to niechętnie. Każdy, kto zobaczył ten plakat i skorzystałby z okazji, by zabić zaklinacza, najwyraźniej znalazł się w gorszym położeniu niż on. Bandyci i im podobni – ci sami ludzie, których działaniom zapobiegł w przeszłości. Oni nie znali prawdy. Wiedzieli tylko to, co zostało napisane na plakatach porozwieszanych na Ziemiach Uskoku.
Mimo to dręczyła go ta myśl – jeśli wszystko trafi szlag, właśnie tak go zapamiętają. Przynajmniej jego rodzice zginęli jako bohaterowie i zapadną w pamięć obywateli jako dobrzy oraz honorowi ludzie. Jeśli plany pójdą niezgodnie z założeniem, może w ogóle nie zapiszą w swoich sercach Juliana, a jeśli tak się stanie, otrzyma łatkę zdrajcy i porywacza.
Musi dopilnować, by do tego nie doszło.
– Chodźmy.
Dotarli do budynku na końcu alei, znajdującego się tuż przed starą siedzibą kupiecką. Widzieli większe i bardziej okazałe domy, gdy wdrapywali się na północne wzgórze, a im dalej szli, tym stawały się mniejsze i ciaśniej ustawione.
Julian minął frontowe wejście, podążając ciasną alejką ciągnącą się wzdłuż trzykondygnacyjnego budynku i zapukał w boczne drzwi. Robił to wcześniej niezliczoną ilość razy, i jak zwykle zgiełk głosów i śmiechu w środku zamilkł, a potem rozległ się dźwięk zbliżających się kroków.
Zasuwka poruszyła się ze zgrzytem, odsłaniając prostokątny wizjer. Zmierzył go ktoś o znajomych oczach, rozszerzających się ze zdziwienia, a potem zniknął, gdy zasłonka opadła z powrotem na miejsce. Zamek kliknął i drzwi się otworzyły – ale tylko na tyle, by ukazać twarz kobiety w średnim wieku.
– Witaj, Elso – szepnął Julian, ale ona nie skupiła uwagi na nim.
Wpatrywała się w księcia Leopolda.
– Więc to prawda? – zapytała, nieco wiotczejąc, jakby zawiedziona.
– To długa historia – wtrącił zaklinacz, rozglądając się niespokojnie.
– Uwierz lub nie, ale jestem tu z własnego wyboru – rzekł książę, posyłając jej czarujący uśmiech.
Elsa zmrużyła oczy, ale wreszcie napięcie w niej zniknęło i ona również się uśmiechnęła. Nawet nieufność Wren zdawała się złagodnieć. Leopold miał wrodzony dar uspokajania ludzi, a jednocześnie sprawiał, że wnętrzności Juliana przebijały gorące włócznie zazdrości. Dla niego nigdy nic nie stawało się tak proste, szczególnie wtedy, gdy chodziło o niego i Wren. Po wszystkim, co się stało, wątpił, żeby jeszcze kiedykolwiek się takie okazało.
Nie, przebywanie w pobliżu tej dziewczyny przypominało podrzucanie ostrza – łapanie go raz za jeden koniec, raz za drugi – zagrożenie zranieniem szło w parze z pięknem i elegancją ruchu. Stanowiło podniecającą, kuszącą możliwość przyspieszania, podrzucania go wyżej, stania się ze sztyletem jednością – mimo że w każdej chwili uścisk mógł osłabnąć, a nóż przeciąć skórę, przypominając, że nie jesteście jednością… i nigdy nie byliście.
Pokręcił głową, pozbywając się tych myśli.
– Elsa, potrzebujemy miejsca, gdzie moglibyśmy się zatrzymać. Czegoś, by skryć się na noc. Jutro już nas tu nie zobaczysz.
Wydęła usta, a jego serce stanęło. To dobra i miła kobieta, ale również praktyczna i nie naraziłaby na niebezpieczeństwo tych, których miała pod opieką.
– Proszę – dodał cicho, nienawidząc siebie. – Tylko na jedną noc.
Westchnęła głęboko.
– Niech stracę. – Odsuwając się od drzwi, gwizdnęła cicho i tupot kroków zapowiedział przybycie młodej około jedenastoletniej dziewczynki.
Jednej z wielu, którymi się zajmowała.
– Millie, poproś Arthura o wszystkie resztki z kolacji i zabierz je do piwniczki. Jeśli zapyta po co… – Przerwała, czekając, aż dziewczynka dokończy zdanie.
– …to powiem, żeby zajął się własnymi cholernymi sprawami – odpowiedziała natychmiast Millie.
Wren zaśmiała się z uznaniem, a Julian zdążył powstrzymać wypływający na jego twarz uśmiech.
– Mądra dziewczynka – powiedziała gospodyni, otwierając szerzej drzwi, by pozwolić jej wymknąć się na zewnątrz i popędzić przez noc.
Po tym, jak zabrała z domu latarenkę, kobieta poprowadziła ich na tyły budynku. Znajdowało się tam kilka beczułek, a za nimi w ziemi ukryto podwójne drzwi. Podała Julianowi lampion, po czym przeszukała pęk kluczy, a następnie otworzyła wrota. Do środka w ciemność prowadziły kamienne stopnie.
– No już – mruknęła Elsa. – Millie zaraz pojawi się z jedzeniem i zamknie za wami.
– Dziękuję – szepnął Julian i pocałował ją szybko w policzek.
– Tak, wielkie dzięki – dodał Leopold, całując jej drugi policzek.
Czarujący drań. Elsa się zarumieniła, zachichotała, a potem machnęła na niego figlarnie, gdy szedł po schodach za zaklinaczem.
Wren wybrała okazanie wdzięczności uśmiechem i szybko dołączyła do chłopaków w piwniczce.
Drzwi się zamknęły, powodując, że oświetlenie zapewniane przez księżyc, zniknęło, pozostawiając ich w ograniczonej jasności, padającej z latarenki. Poruszając się szybko wokół pomieszczenia, Julian znalazł dwie zamontowane lampy i zapalił je, oświetlając całą piwniczkę.
Ściany wykonano z zimnego, szorstkiego kamienia, a podłogę pokryto starymi dywanami mającymi choć trochę chronić przed chłodem. Stał tam drewniany stolik z niepasującym do niego krzesłem oraz pojedyncze wąskie łóżko z zardzewiałym, metalowym stelażem.
Julian westchnął. Zapomniał, że to miejsce nie zostało stworzone nawet dla jednego dorosłego, a co dopiero trójki. Zapowiadała się długa noc.
Wren i Leopold wydawali się mieć podobne przemyślenia, oboje z nieufnością przyglądali się pomieszczeniu.
Zauważając w kącie wygasły piecyk, Julian wziął latarenkę i użył części ropy oraz płomieni, by rozpalić węgliki.
– Co to za miejsce? – zapytał książę, powoli obchodząc pomieszczenie – Wygląda na pokój…
– Dziecięcy – dokończyła Wren, zatrzymując się obok niego.
Mieli rację. Łóżko było nie tylko wąskie, ale też niskie, tak jak stolik i krzesło.
Zanim Julian zdążył odpowiedzieć, ze szczytu schodów dobiegł szczęk i jedna połówka drzwi do piwniczki znów się otworzyła.
Pojawiła się Millie z wypełnionym po brzegi wiklinowym koszykiem i ceramicznym dzbanem, z którego coś wylewało się z chlupotem z każdym jej krokiem.
– Mogę? – zapytał Leopold, rzucając się naprzód z pomocą, chociaż jedyne, co zrobił, to wziął dzban i wcisnął go Wren.
Zdołała go chwycić, gdy zderzył się z jej brzuchem i zaniosła do stołu, podczas gdy chłopak sięgnął nie po koszyk, ale po drugą rękę dziewczynki.
Spojrzała na niego z całą skonfundowaną nieufnością osieroconej służki, niezbyt przyzwyczajonej do uprzejmości, ale wreszcie przyjęła ofiarowaną pomoc, chociaż brwi cały czas miała ściągnięte.
Julian złapał kosz i zaczął go rozpakowywać na stół – czerstwy chleb, miękki ser, trochę zimnego kurczaka i różne poobijane, przejrzałe owoce.
Gdy przekładał jedzenie, Leopold kucnął przed dziewczynką.
– Miło cię znowu zobaczyć, Millie. Spotkaliśmy się wcześniej. Pamiętasz?
Kiedy wpatrywała się w niego niepewnie przez kilka sekund, książę chwycił koc z łóżka i zarzucił go sobie na głowę. Kiedy znowu go zerwał, dziewczynka się uśmiechała.
– Opowiedziałem ci o mojej przygodzie. I jeśli możesz w to uwierzyć, od tamtej pory stała się tylko lepsza.
Zerknął na zaklinacza, a ten posłał mu ostrzegawcze spojrzenie. Nie potrzebował, żeby dziewczynka połączyła kropki, jeśli chodzi o prawdziwą tożsamość Leopolda.
– Ale opowiem ci o tym innym razem – oznajmił pośpiesznie. – Dziękuję, że tak dobrze się nami zajęłaś.
– I że zmierzyłaś się z Arthurem – wtrąciła Wren, uśmiechając się w ten dobrze znany, psotny sposób, który sprawiał, że Julianowi ściskało się serce.
Millie wyszczerzyła się dumnie.
– Wścibski z niego facet, aż za bardzo, i trzeba go sprowadzić na ziemię. A przynajmniej tak zawsze mówi Elsa.
– Elsa wie najlepiej – podsumował zaklinacz.
Millie skinęła głową, weszła na schody, a potem im pomachała, po czym zamknęła za sobą drzwi z donośnym hukiem. Zamek kliknął, a dźwięk odbił się echem w ciszy.
– Czy Elsa… Ona nie jest matką Millie, prawda? – zapytała Wren, wnioskując to na podstawie tego, że dziewczynka nazywała kobietę po imieniu, a nie „mamą” czy „matką”.
– Nie. Ona przygarnia sieroty. Na górze prowadzi sierociniec.
– A na dole? – mruknął Leopold, rozglądając się po ciemnej, zapchanej przestrzeni.
– Niektóre dzieci nie mogą tam mieszkać. Mogły zostać złapane na kradzieży, wpaść w tarapaty z jednym z lokalnych gangów czy być w wieku, kiedy bandyci rekrutują biedną młodzież, by zasiliła ich szeregi. Ukrywa ich tu dopóty, dopóki nie może im załatwić legalnej pracy czy przenieść do innego miasta.
– Pomagasz jej – odezwała się Wren. To było stwierdzenie, nie pytanie.
Julian wzruszył ramionami.
– Jeśli mogę. Jak tylko jestem w mieście, na wszelki wypadek testuję każdego z nowo przybyłych, czy posiadają magię zaklinaczy żelaza. I czasami, cóż… nie tylko bandyci żerują na biednych i młodych. Ostatnio regent obniżył wiek przystąpienia do rezerwy. Niektórzy młodzi dobrze się zapowiadają i wykazują szczerą chęć, więc pozwalam im dołączyć. Ale inni… Lepiej im będzie tutaj, dostaną pracę jako stajenni czy nauczą się innego fachu. Więc przyprowadzam ich Elsie.
Dziewczyna przyglądała mu się tak uważnie, że poczuł się obnażony. Nienawidził tego, że dzielił się z nią kolejnymi częściami siebie, nawet jeśli to coś z czego czuł się dumny. To i tak sprawiało, że odnosił wrażenie, że staje się odsłonięty, tak jak wtedy, gdy zdejmował rękawice czy zbroję.
– A Arthur? – naciskał Leopold, ruszając w stronę jedzenia.
Delikatnie wyciągnął kiść winogron.
– Jest kucharzem w gospodzie, gdzie pracuje Millie. Sierociniec utrzymuje się z darowizn od kilku miastowych biznesów, a gospoda zazwyczaj dostarcza posiłki za darmo lub po obniżonej cenie.
– Na nasze szczęście – rzuciła Wren, wyciągając nóżkę kurczaka, po czym się w nią wgryzła.
– A więc zawartość dzbanka to nie wino, jak mniemam? – zainteresował się książę.
– Woda, wasza wysokość – oświadczyła zaklinaczka. – Więc dopóki nie zamierzasz czekać, by te winogrona sfermentowały, musisz się tym zadowolić.
– Trudności życia na uchodźctwie nie znają granic, na to wygląda – westchnął, opadając na krzesło.
Po tym jak Julian chwycił chleb i ser, zjedli w ciszy, ale posiłek nie trwał długo. Piecyk wciąż nie dostarczał wystarczającego ciepła, by ogrzać ich podziemny pokój, a gdy zaczęło łapać ich zmęczenie, dreszcz przebiegł po kręgosłupie zaklinacza i zaczęły szczypać go oczy.
Lecz nie pozostał w tym osamotniony. Wren nie mogła przestać ziewać, podczas gdy Leopold rzucał przez ramię tęskne, pożądliwe spojrzenia na łóżko.
Zaklinacz żelaza wstał i zajął się pakowaniem resztek; pestek, ogonków i kości.
– Wy dwoje się prześpijcie. Ja…
– Zamierzasz czuwać całą noc? – odgadła Wren.
Pomimo ciężkich powiek i zgarbionych pleców jej ton zabrzmiał ostro. Wyzywająco. Prawdopodobnie zamierzała rzucić to żartobliwie, ale Julian nie miał nastroju na gierki.
Wzruszył sztywno ramionami, odwracając się do niej tyłem i kontynuował grzebanie w koszyku.
– Nie jestem zmęczony.
– Kłamca.
Obrócił się w jej stronę.
– Wybacz mi, że nie rozkoszuję się na myśl o ponownym spaniu obok WASZEJ DWÓJKI.
Wyraz twarzy dziewczyny – pewny siebie i oskarżycielski – zniknął na moment, a po chwili poczucie winy wymalowało się na jej obliczu. Posłała Leopoldowi spojrzenie.
– Julian, ja…
– Daruj sobie. – Przerwał. – Nie chcę znów słuchać twoich słabych wymówek.
Przyznała już, że to, co zrobiła, było błędem, wyjaśniła, że próbowała go chronić.
Nie miało to jednak znaczenia.
Teraz jej powody wydawały się wymówkami. Pustymi słowami. Żadne przeprosiny, nieważne jak szczegółowe, jak szczere, nigdy nie wynagrodzą mu tego, co się stało. Nigdy nie zmienią faktów.
Julian jej zaufał, a ona to zaufanie zawiodła.
Koniec historii.
– Śpij albo nie – sarknął, odwracając się ponownie do swoich towarzyszy plecami. – Mam to gdzieś.
I ciebie, pragnął dodać, ale tego nie zrobił.
Już nazwała go kłamcą, a on nie chciał udowadniać, że miała rację.