-
promocja
-
W empik go
Zaklinaczka kości - ebook
Zaklinaczka kości - ebook
Przygotuj ostrze. Pokonaj nieumarłych.
W Dominiach martwi nie odchodzą. Ich dusze stają się gwałtowne, niebezpieczne i nieprzewidywalne, chyba że zaklinacz kości oddzieli ducha od jego ziemskich szczątków. Dla Wren zostanie walkyrą – wojowniczką walczącą z marami – jest szansą na umocnienie pozycji w szlachetnym Rodzie Kości i zaimponowanie często nieobecnemu ojcu. Niestety w wyniku sabotażu dziewczyna nie przechodzi próby i zostaje wygnana na Mur Graniczny – ostatnią linię obrony przed pustkowiem zwanym Uskokiem, gdzie okrutni umarli mogą wędrować bez przeszkód.
Zdeterminowana, by odzyskać szacunek swojej rodziny, Wren dostaje szansę na odkupienie, gdy książę Rodu Złota zostaje porwany i zabrany za Mur. Aby udowodnić, że ma wszystko, czego trzeba, by zostać walkyrą, przysięga pokonać Uskok i uratować następcę tronu. Ale żeby to zrobić, jest zmuszona zawrzeć chwiejny sojusz z jednym z porywaczy, który z jakiegoś powodu nienawidzi Dominiów. Co zrobią, gdy się okaże, że za porwaniem kryje się znacznie więcej, niż początkowo sądzili?
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
| Kategoria: | Fantasy |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68402-76-6 |
| Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– PRZYGOTUJCIE OSTRZA.
Wszyscy nowicjusze jednocześnie klęknęli w śniegu, trzymając swoje bronie wysoko na dłoniach. Dla walkyry, takiej jak Wren, było to ostrze stworzone z martwej kości. Dla kosarzy – kosa z lśniącej stali.
Słońce zaszło, niebo stało się atramentowoczarne i usiane gwiazdami – wybiła godzina Grabarza. Lada chwila sierp księżyca miał wyjść zza pseudodrzew.
Lada chwila próba miała się zacząć.
Serce Wren waliło ze zniecierpliwienia.
Gałęzie lasu przed nimi były blade i surowe, mające ostre krawędzie wyciągniętych rąk i rozdziawionych ust. Z rozszczepionymi kręgosłupami i połamanymi żebrami.
To przecież nie zwyczajny las. Nazywano go Kościanym Lasem.
Ręce i nogi wyrastały z ziemi, powykręcane i wypaczone. Wygięte i połamane.
Martwe, bezduszne kości.
Nieumarłe, nawiedzone kości.
Głównie ludzkie, owszem, ale należały też do innych stworzeń – reniferów ze strzelistym porożem i potężnych, włochatych mamutów z wygiętymi ciosami. Starożytne kości, pochodzące od nieznanych bestii, znajdowały się tam od zarania dziejów.
Kościany Las stanowił zarówno cmentarzysko, jak i plac treningowy. To tu zaklinacze kości testowali umiejętności, rozszerzali magię… i udowadniali kontrolę nad nieumarłymi.
Teraz, po latach treningu oraz życia w cieniu lasu, Wren miała go przemierzyć i rywalizować w jego próbie.
Lekko uniosła głowę i zmierzyła wzrokiem nowicjuszy klęczących po obu jej stronach. Zebrało się ich łącznie dziesięcioro – każdy ubrany w czerń Rodu Kości i z czarnym smarem rozprowadzonym wokół oczu, sprawiającym, że ich oczodoły wydawały się zapadnięte jak w czaszkach kościotrupów. Widmoświatło pozostawało wystarczająco jasne samo w sobie, ale stawało się oślepiające, kiedy odbijało się od śniegu, więc używali mikstury z wosku i węgla, by stłumić blask. Mazidło to sprawiało także, iż oznaki ich mocy – blade, kościanobiałe tęczówki – wyróżniały się jeszcze bardziej.
Czasami Wren rozprowadzała czernidło dalej, aż do linii włosów, albo malowała nim usta dla dramatyczniejszego efektu, aczkolwiek zazwyczaj nauczyciele kazali jej wytrzeć wargi.
Zdarzało się, że rozprowadzała je po zębach i uśmiechała się szeroko tylko po to, by ich przestraszyć. W Rodzie Kości nie mieli zbyt wiele rozrywek, był to klan sztywny i osamotniony, osiadły na najbardziej wysuniętym na północ skraju Dominiów, więc Wren musiała sobie jakoś radzić.
Lecz nie tej nocy. Dziś musi grać według zasad… choć raz.
Jeśli przejdzie próbę, przez całe życie przyjdzie jej służyć jako walkyra Rodu Kości, w Dominiach, gdzie magia wzbierała z głębi ziemi, a martwi pozostawali wśród żywych – agresywni i nieprzewidywalni – chyba że zaklinacz kości oddzielił ducha od jego ziemskich szczątków. Tak brzmiał obowiązek kosarza.
Ale nie wszystkie duchy odchodziły po cichu, niektóre z nich walczyły, więc zadaniem walkyry pozostawała obrona kosarza przed nieumarłymi.
Bez Rodu Kości duchy opanowałyby te ziemie, sprawiając, że stałyby się niemożliwe do zamieszkania, tak jak wcześniej działo się to przez wieki. Ich zadanie więc to coś więcej niż praca czy powołanie. To konieczność.
Nie oznaczało to jednak, że Wren nie mogła czerpać z niego przyjemności.
W przeciwieństwie do surowych czarnych szat kosarzy walkyry nosiły także kości. Miały je przywiązane do przedramion niczym naramienniki oraz do torsów jako napierśniki, a kościane bronie mocowały do ramion oraz pasków albo ładowały do bandolierów jako artylerię.
Wszyscy mieli ulubioną broń – Wren nosiła na plecach bliźniacze miecze w pochwach, podczas gdy Leif dzierżył szeroki topór zrobiony z zaostrzonej kości miednicy, a Inara cep zakończony kolczastą czaszką.
W skrócie – ubrali się na wojnę. Polem bitwy był Kościany Las, a wrogiem – nieumarli.
Mimo że pewnego dnia mieli stać się sojusznikami, dzisiejszej nocy inni kandydaci na walkyry pozostawali przeciwnikami Wren, jej konkurencją – synowie i córki Rodu Kości oraz jego różnorodne rozgałęzienia czy pochodzące z całych Dominiów nowobogackie szaraki, u których przez przypadek płynęła krew zaklinaczy kości. Otaczali ją kuzyni i dalecy krewniacy, obcy i wyrzutki, nie przyjaciele. Nie rodzina.
Ojciec wytłumaczył jej to podczas jednej z ich rzadkich rozmów: łączyła ich magia, nie miłość. Obowiązek, nie czułość.
Tak wyglądał sposób działania w Rodzie Kości.
Wren ciężko pracowała, skrobała i drapała, by się tu dostać. Uważała się za cholerną najlepszą kandydatkę na walkyrę, jaką jej ród widział od lat, i dzisiejszej nocy udowodni to przed wszystkimi: nauczycielami i instruktorami, lady zaklinaczką Svetlaną Graven – głową Rodu Kości – a przede wszystkim swoim ojcem.
– Pssst – rozległ się głos po jej prawej.
Inara.
Ze wszystkich kuzynów Wren Inara Fell stanowiła największe zagrożenie dla jej pozycji wśród walkyr – i pozostawała jej jedynym godnym przeciwnikiem. Były w tym samym wieku i miały porównywalny wzrost oraz budowę ciała, więc często dobierano je w parę podczas lekcji oraz ćwiczeń, lecz ich podobieństwa na tym się kończyły. Inara miała szorstkie czarne włosy, starannie zaplecione w rzędy ciasnych warkoczy, a jej oczy koloru kości słoniowej, charakterystyczne dla zaklinaczki kości, wyróżniały się wyraźnie na tle jej brązowej skóry. Wren tymczasem miała dzikie kościanobiałe włosy – zawsze skołtunione i potargane – oraz pasujące do nich oczy, a skórę równie bladą i bezbarwną. Inara była zorganizowana, trzymała się zasad i zawsze stawiała się na czas. Wren kierowała się bardziej intuicją, przychodziła i odchodziła, gdy chciała, a zasady uważała bardziej za sugestie niż prawa, których należy się trzymać co do joty.
Obie skakały sobie do gardeł, odkąd tylko Wren pamiętała, ale po dzisiejszej nocy każda pójdzie swoją drogą. Kiedy przejdą próbę, zostaną przydzielone do kosarzy i wysłane w podróż po Dominiach, by odprawiać obrzędy śmierci i walczyć z niebezpiecznymi duchami, pilnując, by zebrano żniwa ze wszystkich umarłych. W przeciwnym wypadku martwi mogą zostać zagubieni i zapomniani na wieki do czasu, aż jakiś bezradny głupiec wykopie ich i wypuści chmarę nieumarłych.
Tak jak stało się to w Uskoku. To właśnie wtedy zaklinacze kości zostali postawieni przed najmroczniejszym wyzwaniem, jakiemu musieli stawić czoła. Ale to właśnie w takich czasach powstawali bohaterowie i legendy jak wuj Wren, Locke Graven.
Pragnęła takiego rozgłosu i pewnego dnia go osiągnie. Najpierw jednak musiała przejść Próbę Kościanego Lasu.
– Zamknij się – mruknęła do Inary, nie odwracając głowy.
Na ogół uwielbiała z kimś szeptać, a w im bardziej nieodpowiednim czasie, tym lepiej, ale dzisiejsza noc pozostawała zbyt ważna dla Wren, by pozwoliła sobie na rozproszenie.
Warunki próby brzmiały prosto: każda para walkyry i kosarza musi przejść bezpiecznie przez Kościany Las i zebrać po drodze żniwa z trzech duchów. Mieli czas do świtu.
Jednak Kościany Las niezbyt dobrze znosił podróżników. Mieszkały tam duchy nigdy niezapadające w sen, nieumarli niezdolni, by odnaleźć spokój.
A co dopiero mówić o żywych.
Wren musiała ochronić kosarza przed agresywnymi duchami i rywalizować z innymi walkyrami przedzierającymi się pomiędzy drzewami. Walkyrami takimi jak Inara, a one nie pragnęły niczego bardziej, niż zobaczyć, jak Wren ponosi porażkę.
– Chcesz sprawić, by zrobiło się ciekawiej? – naciskała kuzynka.
Jak na kogoś, kto wolał się podporządkowywać, okazała się zadziwiająco natarczywa tej nocy.
– Rozmawiam z tobą. – Wren przeciągnęła ostatnie słowo. – Nie sądzę, by ta dyskusja stała się bardziej interesująca.
Tak, Inara stanowiła godną konkurencję… ale była także cierniem w boku Wren i zawsze deptała jej po piętach. Zajmowała drugie miejsce we wszystkim, poza łamaniem zasad.
W tym Wren nie miała sobie równych.
Inara była niewzruszona.
– Może więc sprawisz, by zrobiło się ciekawiej dla niego – mruknęła cicho.
Mówiła do ziemi, obie wciąż klęczały w śniegu, ale Wren usłyszała słowa wyraźnie. Był tylko jeden „on”, którego Inara mogła mieć na myśli.
Zerknęła na ojca.
Lord zaklinacz Vance Graven stał obok swojej matki Svetlany na szczycie podium z resztą sędziów próby. Jako dziedzic Rodu Kości został zobligowany, by poświadczyć pewnym wydarzeniom – niezależnie, czy jego jedyne dziecko brało w nich udział, czy nie.
Skinął do niej najdelikatniej, jak się dało. Aprobata, owszem, ale również przypomnienie.
– Liczę dziś na ciebie – oznajmił zaledwie kilka godzin wcześniej.
Stali wtedy na środku placu treningowego Dworu Szpiku. Białe kościane kolumny wyginały się nad nimi, a pod ich stopami rozciągał się czarny piasek.
– Spraw, bym poczuł się dumny.
Dla Wren brzmiało to niczym wyzwanie. Nie widziała go od trzech miesięcy i była zdeterminowana, by sprawić, aby stał się bardziej niż dumny. Chciała, by z nią został, choćby na krótko.
Uniosła brodę.
– Tak, ojcze.
Przez kilka chwil mierzył ją wzrokiem w ciszy, a potem opornie uśmiechnął się do niej pobłażliwie.
– Powiedzieli mi, że spędziłaś połowę nocy na ścieraniu kościanego pyłu z półek w bibliotece. Dlaczego?
Nie mogła powstrzymać złośliwego uśmieszku. Wzruszyła ramionami.
– Nudziłam się.
Technicznie rzecz biorąc, to prawda. Wspięła się na półki z powodu zakładu, ponieważ nudziła się w czasie lekcji, a kiedy bibliotekarz przyłapał ją na wysokości trzeciego piętra z brudnymi butami opartymi na pierwszym wydaniu Warty Grabarza, sprzątanie stało się karą.
Blade oczy jej ojca poruszały się rytmicznie, jakby czytał między wierszami, co często miał w zwyczaju robić. Za każdym razem, gdy wracał do domu z wizytą, jakkolwiek rzadko się to zdarzało, pytał Wren o jej wszechstronne nauki – i towarzyszące im kary – z powagą, jakby czegoś szukał. Dowodu jej umiejętności? Lub ich braku? Temat był nudny nawet dla niej, więc wydawało się to właściwe, że jej wyskoki powinny go bawić. Przynajmniej tyle mogła zrobić.
Westchnął, poważniejąc, ale w jego spojrzeniu wciąż dało się zauważyć rozbawienie. Wren żyła dla tej iskry. Mimo że nigdy się do tego nie przyznawał, ona słyszała historie o młodym Vansie Gravenie, który był takim samym awanturnikiem jak ona. W zasadzie, biorąc pod uwagę korzenie problemów dziewczyny, on okazał się nawet gorszy.
– Mam nadzieję, że brak snu nie wpłynie na wynik twojej próby – wytknął z odrobiną krytyki.
– Nigdy. – Zdecydowanie pokręciła głową.
Skinął, a potem się odwrócił, by ocenić resztę nowicjuszy kontynuujących ćwiczenia w piaskach treningowych, i już o niej zapomniał.
– W zasadzie – dodała, odzyskując jego uwagę – i tak planowałam nie spać. Wiesz, by przyzwyczaić się do nocnej pory próby, więc bibliotekarz wyświadczył mi przysługę.
Jego usta drgnęły.
– Zgaduję, że to również wyjaśnia, dlaczego spałaś aż do południa i przegapiłaś poranne lekcje?
Wren się rozpromieniła.
– Dokładnie.
Znów skupił uwagę na innych nowicjuszach, między innymi Inarze, dlatego dziewczyna poczuła nagłą potrzebę, by powiedzieć mu o rzeczach, których ostatnio nie schrzaniła.
– Jestem niepokonana w naszych lekcjach sparingu i…
Zaczął mówić wraz z nią, jakby jej nie usłyszał.
– Twoja babka cię obserwuje, Wren. Musisz zachować ostrożność. Uzna jakąkolwiek wymówkę, by cię oblać. – Powrócił do córki wzrokiem. – Nie daj jej ku temu żadnego powodu. Dzisiejszej nocy nie możesz po prostu zdać… Musisz zdać śpiewająco. Rozumiesz?
Teraz, zaledwie chwilę przed Próbą Kościanego Lasu, Wren przechyliła głowę w stronę Inary.
– Co masz na myśli?
Kuzynka uśmiechnęła się, a za nią Ethen – kandydat na kosarza, z którym sparowano ją podczas próby – wymienił spojrzenie z nowicjuszką przypisaną Wren, Sonyą. To nie pierwsze starcie kuzynek, a ich konflikty rzadko kiedy kończyły się bez jakichś przypadkowych szkód. Obaj kosarze zapewne się obawiali, że mogą zostać poszkodowani.
– Wyścig – odpowiedziała Inara, rzucając spojrzenie na drzewa, zanim znów spuściła wzrok. – Kto pierwszy przejdzie przez las, wygrywa.
To już praktycznie pozostawało celem próby. Nie mierzono czasu, ale zakończenie testów jako ostatni nie wyglądałoby dobrze. Wszyscy chcieli być pierwsi, a najbardziej Wren.
– A druga?
Inara odwróciła głowę i zmarszczyła brwi, jakby odpowiedź wydała jej się oczywista.
– Przegrywa.
Wren uśmiechnęła się złośliwie. To wystarczająca motywacja dla nich obu, ale…
– To nie czyni tego interesującym. Planuję wygrać bez względu na wyzwanie.
Kuzynka oblizała usta, wbijając wzrok w ziemię.
– Jeśli wygrasz, dam ci Nocnego Prześladowcę.
To przykuło uwagę dziewczyny. Nocny Prześladowca to rodowy sztylet Fellów, obecnie spoczywający na otwartej dłoni Inary i lśniący w świetle księżyca.
Tak jak ostrze Wren miał długą historię wśród Rodu Kości i przez lata należał do tuzina utalentowanych walkyr – ostatnio do matki Inary, rywalki ojca Wren w szkole i rodzie, tak jak Inara była teraz jej rywalką.
Jak słodka okazałaby się możliwość roszczenia sobie praw do takiej broni? Pokazanie ojcu, że nie tylko zdeklasowała największą konkurencję – i w mniejszym stopniu jego – lecz także posiadała dwa ostrza walkyr?
To coś więcej niż tylko praktyczna broń, to symbol samej hierarchii walkyr – te sztylety reprezentowały ich miejsce wśród Rodu Kości. Nie oddawano ich łatwo i mogły zostać odebrane wyłącznie przez godnego przeciwnika podczas formalnego wyzwania. Albo przez głowę rodu, jeśli posiadacz został uznany za niegodnego.
Nie mogła sobie wyobrazić bardziej wspaniałego sposobu, by się wykazać. By zrobić coś śpiewająco.
Istniał jednak minus tego układu.
– A jeśli ja wygram… – kontynuowała Inara – …ty dasz mi Zgubę Duchów.
Sztylet Wren, a wcześniej sztylet jej ojca, nagle stał się ciężki na jej dłoni, co spowodowało, że ręka zadrżała od jego masy.
Kiedy ta noc dobiegnie końca, albo będzie miała dwa rodowe ostrza… albo żadnego.
Niemniej z zakładem czy bez niego, nie zamierzała przegrać, jak określiła to jej kuzynka, i wykona zadanie jako pierwsza. Ale znów…
Dzisiejszej nocy nie możesz po prostu zdać… Musisz zdać śpiewająco.
– Och, jeszcze jedno – dodała dziewczyna z wyższością kogoś, kto zastawił sidła i był gotowy wyzwolić pułapkę. – Musimy przejść przez Kręgosłup.
Kręgosłup. To najtrudniejsza trasa między drzewami, przecinająca środek terenu, i choć najkrótsza, to także najstarsza i najbardziej nawiedzona, przechodząca przez samo serce Kościanego Lasu.
Ta droga zapewniała natknięcie się na kłopoty, nawet jeśli nie podróżowałyby razem, a miały to robić, więc przez całą trasę wielokrotnie wejdą sobie w drogę. A to powodowało zarówno wiele szans, jak i problemów. Nieważne, jak bardzo Wren lekceważyła reguły, nie zamierzała sabotować Inary, ale jeśli podróżowałyby razem… mogłaby.
I, oczywiście, Inara także mogłaby ją sabotować. Choć to mało prawdopodobne, ponieważ kuzynkę uważano za kochającego zasady pupilka nauczycieli, to jednak miały do czynienia z Próbą Kościanego Lasu. Stawka nigdy nie była tak wysoka.
Zgodzenie się na zakład pozostawało nie tylko ryzykowne oraz lekkomyślne, lecz także uczyniłoby i tak już wymagający test dwa razy bardziej niebezpiecznym.
Dzisiejszej nocy nie możesz po prostu zdać… Musisz zdać śpiewająco.
Wybrzmiało wezwanie rogu, sprawiając, że Wren aż podskoczyła. Uniosła wzrok na księżyc, właśnie teraz jego sierp unosił się nad najwyższymi gałęziami. Poderwała się na równe nogi wraz z innymi, a jej chwyt na sztylecie stał się boleśnie ciasny.
Zerknęła na ojca raz jeszcze, potem jej spojrzenie przesunęło się na Inarę.
– Stoi.
Księżyc rozjaśnił kościane drzewa.
Wszystkie oczy opadły na lady zaklinaczkę Svetlanę. To w końcu ona wezwała ich do broni.
Przygotujcie ostrza.
I to ona znów przemówiła.
– Pokonajcie nieumarłych.
Próba Kościanego Lasu się rozpoczęła.ROZDZIAŁ 2
LAS MIAŁ TRZYDZIEŚCI KILOMETRÓW SZEROKOŚCI i kolejne trzydzieści głębokości. Niektórzy mówili, że starożytni zaklinacze kości to giganci, a ich kończyny były tak długie, jak Wren wysoka – ale bardziej prawdopodobne wydawało się to, że rozciągnęli i wypaczyli kościane drzewa, a to sprawiło, iż rosły wąskie i cieniutkie lub grube jak dęby.
Na tym polegała magia zaklinaczy kości – potrafili wyczuwać, poruszać i manipulować martwymi kośćmi bez dotykania ich. Mogli w promieniu trzech metrów przywoływać je do ręki, sterować ich ruchem w powietrzu czy podnosić kości znacznie cięższe, niż zdołaliby udźwignąć siłą mięśni. Walkyry takie jak Wren nosiły kościane bronie, magia dawała im dodatkową szybkość i siłę, a także precyzyjną dokładność.
Zaklinacze kości potrafili również dostrzec duchowe więzy – włókna łączące ducha z jego szczątkami – połączenia niedostrzegalne przez osoby nienależące do ich rodu.
Jeśli Wren miała być zupełnie szczera, często pozostawały one niewidoczne także dla jej oczu. Sprowadzało się to do treningów i naturalnego talentu – pierwszym się nie przejmowała, wiedziała bowiem, że to domena kosarzy, tymczasem ona miała zostać walkyrą, natomiast bez drugiego po prostu się urodziła.
Kosarze posiadali bardziej delikatny dotyk, potrafili wykryć i opisać każdy guzek czy rowek. Byli lepsi w wyczuwaniu oraz lokalizowaniu kotwicznych kości łączących ducha z ciałem. Mimo że wszystkie kości w martwym ciele zawierały jakiś ślad duszy, ta kotwiczna pozostawała najsilniejsza. Zwykle znajdowała się ona najbliżej rany – powodu zgonu – a w przypadku śmierci spowodowanej chorobą lub starością stawała się to kość najbliższa schorzeniu czy pierwszego zawodzącego organu.
Kotwiczna kość to także najbardziej pożądana rzecz przez fabrykatorów zaklinaczy kości. Ci używali kombinacji narzędzi i magicznego dotyku do tworzenia zbroi, broni oraz talizmanów. Potrafili ukształtować napierśnik z klatki piersiowej, wyryć z kości udowej długi miecz czy sproszkować knykcie w pył. Możliwość wytwarzania własnej broni zdecydowanie wydała się Wren w jakiś sposób atrakcyjna, ale perspektywa zamknięcia w katakumbach Dworu Szpiku na resztę życia już nie.
W związku z tym mogła albo zostać walkyrą, albo zginąć. Ich praca była najniebezpieczniejsza ze wszystkich, a młoda dziewczyna właśnie wyzwania kochała najbardziej.
A dla kandydatki na walkyrę nie istniało większe wyzwanie niż to stawiane przez Kościany Las.
Wypełniały go kości nieumarłych, nawiedzały duchy i znajdował się poza zasięgiem magii zaklinaczy kości, bo ci tylko, walcząc z duszami i pozwalając kosarzom na przecięcie więzi z ciałami, mogli używać szczątki i nimi manipulować. Zaklinacze jednym szybkim ruchem czynili świat bezpiecznym od duchów i zdobywali materiały, by robić to dalej. W końcu dusze niczego nie nienawidziły bardziej niż martwych kości. Te stanowiły pierwszą i najlepszą ochronę przed nimi.
To ciężka praca, ale ktoś musiał ją wykonywać, a Wren czuła się aż nadto szczęśliwa, gdy mogła działać.
Kościany Las pozostawał jednak czymś więcej niż tylko nawiedzonym borem – to labirynt, gęsty i dezorientujący. Wyznaczał granicę ziem Rodu Kości i służył także jako linia obrony, dlatego wypełniały go ciała niedoszłych agresorów oraz intruzów.
A to, że przez las prowadziły szlaki, nie oznaczało, że były one bezpieczne. Wystarczyło zboczyć ze ścieżki, aby znaleźć krótszą lub mniej nawiedzoną dróżkę, i ryzykowało się zgubieniem na zawsze drogi powrotnej.
Wielu nowicjuszy wolałoby podróżować dwa razy dłużej, niż zmierzyć się z duchami zaliczanymi do wyższych od drugiej klas w skali nieumarłych.
Ale nie Wren.
Uśmiechnęła się zadziornie do Inary, zanim ruszyła w stronę kościanych drzew. Sonya podążyła za nią, podczas gdy Inara i jej kosarz – tak jak reszta par z obu stron – zrobiła to samo. Kiedy Wren skierowała się ku wejściu do Kręgosłupa, a kuzynka poszła w jej ślady, pozostali zawahali się i pokręcili głowami, po czym wybrali bezpieczniejsze trasy.
Rozkoszowała się ich powątpiewaniem, ale gdy weszła pomiędzy drzewa, jej czujność i skupienie się wyostrzyły.
Kręgosłup to w rzeczywistości nie ścieżka, lecz raczej dzika trasa wyznaczona starymi smugami czerwonej farby na bladych drzewach. To oznaczało, że Wren i Inara nie szłyby razem, ramię w ramię jak zagubione dzieci z baśni, ale podążałyby za swoimi instynktami i wybierały własną drogę, zawsze kierując się do kolejnego przebłysku czerwieni.
Drogę oświetlał im jedynie księżyc. Przysłaniały go strzeliste kościane gałęzie, trzeszczące i grzechoczące o siebie, poruszane przez nieumarły wiatr, którego Wren nie potrafiła wyczuć, i – oczywiście – przez duchy.
Z pewnością znajdowało się ich tu tysiące. Niektóre świeciły jasno jak słońce, ale ich blask miał upiorny zielonobiały kolor, a inne lśniły delikatnie niczym gasnąca świeca, błagając o uwolnienie. Niektóre zjawy przyjęły postać zaledwie smugi mgły, bez kształtu czy formy – nazywane duchami klasy pierwszej – podczas gdy inne miały niemal cielesną postać, a ich zarys pozostawał ostry i wyraźny – określano je mianem duchów klasy drugiej i wyższych. Nieważne, jak gęste i solidne, nie istniała szansa, by pomylić którekolwiek z żyjącymi. Ich ciała marszczyły się na tym samym nieziemskim wietrze co kości, rysy wydawały się rozciągnięte i zniekształcone, czasami też zapalały się i gasły niczym błyski pioruna. Kręciły się wśród nich także zwierzęta, spadające z nieba nietoperze czy tropiące śnieżne koty, a ich zgraja zlewała się w jedność między drzewami.
Teraz, gdy ją i Inarę dzieliła niewielka odległość, Wren odwróciła się do Sonyi. Zadaniem walkyry było przewodzić, wybrać najbezpieczniejszą drogę i najtrafniejszą strategię, ale najbardziej skuteczne pary pracowały razem w dobrze wyważonej harmonii. Mimo że nigdy nie stała się najlepsza w zadaniach grupowych, próbowała zaangażować Sonyę w proces podejmowania decyzji, by kosarka mogła poprawnie wykonywać pracę.
Przecież jej potrzebowała.
– Jak chcesz to rozegrać?
Istniało wiele różnych strategii do wykorzystania podczas próby. Duchy klasy pierwszej pozostawały praktycznie nieszkodliwe, ale to dlatego, że ich więź z kośćmi była słaba. To utrudniało odnalezienie ich ziemskich szczątków, nawet jeśli to bezpieczniejsze. Im wyżej na skali nieumarłych znajdował się duch, tym bardziej cielesną formę przyjmował – i tym mocniejsza więź łączyła go z kośćmi – ale to także zwiększało niebezpieczeństwo podczas próby zebrania żniw.
Obieranie za cel tych z klasy pierwszej oznaczało miłą, bezpieczną próbę… ale żniwa przebiegłyby wolniej. To nieidealne rozwiązanie w wyścigu, zwłaszcza gdy ten na dodatek dotyczył zakładu z odwieczną rywalką. Z kolei polowanie na bardziej niebezpieczne duchy poszłoby szybciej, ale prawdopodobieństwo błędu i uszkodzenia wzrastało.
Prawdopodobieństwo oblania wzrastało.
To niezbyt powszechne, ale się zdarzało – para kosarza oraz walkyry zgubiła się i poniosła porażkę zaledwie w zeszłym roku – i oznaczałoby kolejny rok nauki w Dworze Szpiku przed rozpoczęciem następnej próby.
Wren na ogół pozostawała fanką chaotycznego podejścia: jak najszybszego przemykania i wybierania celów w locie. Nie lubiła rezygnować z walki, ale jeśli natknęłyby się na zbyt gwałtownego ducha, zostawiłyby go i ruszyły dalej. Jeśli duch okazałby się zbyt słaby, prawdopodobnie nie był wart czasu i wysiłku.
– Zajmiemy się nimi w miarę na bieżąco? – naciskała na Sonyę.
Dziewczyna przygryzała wargę, a niepewność miała wymalowaną na twarzy.
– Unikajmy jedynek i piątek? – Wren wykrzywiła usta w uśmiechu.
Nie trafiłyby na piątkę w Kościanym Lesie. W zasadzie te nie powinny w ogóle istnieć. Tylko na Nawiedzonym Terenie na wschodzie, za Murem Granicznym, kości nieumarłych chodziły wraz z duchami – a to z powodu Uskoku. Najwidoczniej, jeśli kopało się wystarczająco głęboko, tak jak zrobili to zaklinacze żelaza, udawało się wydobyć niespodzianki wszelkiego rodzaju… włączając w to setki zakopanych trupów ociekających mroczną mocą i szczęśliwych, że zostały uwolnione.
Ci chodzący nieumarli – czy też upiory – to dzieło starożytnych zaklinaczy duchów, dawno wymarłego zakonu nekromantów, odrzuconego przez społeczeństwo z powodu używania magii, by rozkazywać i kontrolować nieumarłych. Nawet Wren, mimo że niczego nie kochała bardziej niż dobrej walki, stłumiła dreszcz pojawiający się na samą myśl o nich. Na szczęście cywilizacja zaklinaczy duchów została pogrzebana przez jakiś kataklizm wieki temu i każdy, kto posiadał ich umiejętności, spoczął pod jej gruzami. Niestety tuż przed narodzinami Wren górnictwo zaklinaczy żelaza odkopało ten zagubiony świat łącznie z ich nieumarłymi tworami. To przez Uskok zaklinacze kości w ogóle stworzyli skalę.
Choć myśl, że duchy klasy piątej znajdowały się w Kościanym Lesie, mogłaby ją rozbawić, dziewczyna nie miała najmniejszej ochoty stawiać im czoła dzisiejszej nocy.
Sonya przesunęła spojrzenie ponad ramieniem Wren – w kierunku Inary oraz Ethena – i skinęła głową.
– J-jasne. Tak jak powiedziałaś. Zajmiemy się nimi na bieżąco.
Tak jak kandydaci na walkyry, kosarze również nosili czerń, ale podczas gdy strój Wren składał się z przylegających do ciała grubych, usztywnianych warstw skóry, kosarze nosili długie, zamaszyste szaty ciągnące się po śniegu, które – szczerze powiedziawszy – sprawiały nieco dramatyczne wrażenie. Nie mieli przy sobie żadnej broni poza kosą – zakrzywionym, ręcznym ostrzem używanym do wykonywania ostatecznego cięcia. Każda kość w ciałach zawierała kompleksową sieć linii geomantycznych – to pewnego rodzaju szwy, miejsca, gdzie duch spotykał się z kością, punkty łączące ze sobą obie części czy szczeliny mogące je odseparować. Zajęciem kosarzy pozostawało zidentyfikowanie linii geomantycznych i rozdzielenie ich, by uwolnić dusze.
– Zostań za mną – poradziła Wren i schowała Zgubę Duchów, po czym wyciągnęła jeden z bliźniaczych kościanych mieczy przypiętych do jej pleców. Broń ta zapewniała jej większy zasięg i była lepiej przystosowana do bieżącego zadania.
Gdy obie dziewczyny przedzierały się pomiędzy drzewami, wydawane przez innych dźwięki ucichły, a ich miejsce zajęła pełna napięcia cisza. Nie taka prawdziwa, ale ciężka, przytłaczająca cisza, właściwa dla nieumarłych.
Wren dzięki magii mogła wyczuć kości wokół – szumiały niczym prąd na skórze – a wzrokiem dostrzegała każdą zmianę i ruch, czekając, obserwując…
Kiedy spostrzegła wygiętą rękę – nie, ręce, poskręcane i złączone trzy lub cztery łokcie – pochyliła się niepewnie nad ścieżką i uniosła miecz, sygnalizując, by się zatrzymały.
Zbliżyła się ostrożnie do potwornego drzewa, ale po bliższym przyjrzeniu się stwierdziła, że kości pozostawały martwe, a nie nawiedzone, tak jak oczekiwała. Zostały stworzone dawno temu przez jakiegoś kreatywnego i nieco niezrównoważonego zaklinacza kości. Transformacja, gdy duch wciąż pozostawał złączony ze szczątkami lub przeprowadzona na nieumarłych czy nawet – Wren zadrżała – żywych kościach, była niemożliwa.
– Nie mów mi, że się boisz kilku dodatkowych łokci! – zawołała Inara, obserwując ją spomiędzy drzew.
Kuzynka znalazła się bliżej, niż się wydawało.
Wren uśmiechnęła się sztywno i użyła obu rąk, by opuścić miecz w efektownym manewrze i przeciąć wielołokciowe drzewo za jednym zamachem. Jej ostrze mogło zostać stworzone z tego samego materiału co drzewo, ale naostrzono je oraz utwardzono pod ostrożnym dotykiem fabrykatora i dorównywało twardością stali.
Roztrzaskane kawałki kości posypały się na ziemię wokół jej stóp, zmieszały się ze świeżym śniegiem i stworzyły blade, kruche poszycie leśne, które chrupało i trzeszczało pod nogami.
Chmura kostnego pyłu osiadła na nieskazitelnych czarnych szatach Sonyi.
– Ups – wymamrotała Wren z udawaną troską i wyciągnęła rękę, by strzepnąć kurz.
Kosarka cofnęła się i przewróciła oczami, machając nadgarstkiem, by pył uniósł się z tkaniny i rozproszył w jednej chwili. Wykonała tak delikatny ruch, jakiego zaklinaczka nigdy nie zdołałaby powtórzyć. To właśnie ta subtelność charakteryzowała talent kosarzy, a Wren miała dość przeciętne umiejętności magiczne jak na zaklinaczkę kości i chociaż wykazywała zdolności do wywoływania wybuchów, łagodność czy finezja nie wychodziły jej najlepiej.
Sonya nie była jej koleżanką, ale Wren nie kolegowała się prawie z nikim w Rodzie Kości. Ona miała wrogów, takich jak Inara, i ludzi tolerujących ją, tak jak Sonya. Tylko z ojcem miała jakąś więź emocjonalną, ale jego i tak zawsze brakowało.
Kusiło ją, by pragnąć więcej, i zdecydowanie ulegała temu pragnieniu, kiedy była młodsza: szukała matki – żywej – czy ojca, zdolnego do zostania przy niej. Za każdym razem jednak, gdy ktoś wypełniał dziurę pozostawioną przez rodziców, jej ojciec znów się pojawiał, a ona zapominała o jakimkolwiek zastępstwie, do którego się przywiązała. Prawda wyglądała tak, że chciała czegoś prawdziwego, nawet jeśli to bolało.
O to właśnie chodziło – zdaj śpiewająco i zostań pasowana na walkyrę. Potem wreszcie mogłaby opuścić Dwór Szpiku i podróżować – czasami wraz z ojcem – walcząc z duchami na każdym rogu Dominiów, od Giltmore do Granitowej Bramy i wszędzie pomiędzy.
Właśnie miały ruszać dalej, gdy coś podniosło jej ciśnienie.
Obróciła się akurat na czas, by zobaczyć wznoszącą się srebrnozieloną mgłę. Duch, unoszący się zaledwie krok od nich i mający bezpośrednią drogę do Sonyi, został przyzwany przez ich obecność – przyciągnięty do żywych, tak jak wszyscy nieumarli.
Zniekształcona ręka dotąd trzymała ducha na dystans, ale teraz, gdy leżała w częściach na ziemi, dusza miała pełną swobodę poruszania się po ścieżce. Być może Wren nie powinna rozrąbywać osobliwej gałęzi na kawałki tylko po to, by popisać się przed Inarą…
Nie czekała, by zobaczyć, co mara zrobi później. Szarpnęła Sonyę na bok i zrobiła krok do przodu. Sięgnęła do bandoliery na piersi, aby chwilę później wypuścić garść knykcikostek, a te spowodowały niewielką eksplozję magii, przebiły oraz spowolniły mglistą postać, która wirowała i falowała w powietrzu.
Prawdopodobnie to duch klasy pierwszej – bezcielesny do tego stopnia, że nie stanowił prawie żadnego zagrożenia – ale Wren nie mogła ryzykować, że da się oszukać dwójce czy trójce, jeśli ta jeszcze nie przybrała kształtu. Zaczekała sekundę dłużej, by zobaczyć, do czego się posunie, i ku jej ogromnej satysfakcji duch zaczął zlewać się w coś człekopodobnego, a przynajmniej miał twarz z szerokimi, rozdziawionymi ustami – rozciągniętą i zniekształconą – i długie, powłóczyste kończyny.
– Co myślisz?! – zawołała przez ramię do kosarki.
Podczas gdy ona skupiła się na duchu, uwagę Sonyi przyciągnęło coś niżej. Dziewczyna poszukiwała na ziemi ciała, do którego dusza wciąż pozostawała przywiązana. Kosarka opadła na kolana w śniegu z niewielką łopatą w dłoniach.
Szpadel uderzył w grunt z cichym łupnięciem i rozległ się odgłos skrobania, ale nie minęło wiele czasu, nim Sonya zaczęła przekopywać się przez śnieg oraz glebę gołymi rękami, polegając na dotyku i magicznych zmysłach, by odnaleźć kości.
Wren obserwowała, gorączkowo pragnąc pomóc jej kopać i wszystko przyspieszyć, ale to sprzeczne z najważniejszą zasadą treningu walkyra-kosarz: nieważne, jak pozornie łagodny się wydaje, nigdy nie wolno odwracać się do ducha plecami. Nigdy nie wolno opuszczać gardy.
Dlatego też nie cięła zjawy, tak jak zrobiła to z tą wielołokciową ręką.
Mogła sprawić, aby duch zupełnie zniknął, używając przeciwko niemu swojej broni z martwej kości, lecz takie wytchnienie pozostałoby tylko chwilowe. Nie można określić, jak szybko by powrócił… ani gdzie. Lepiej trzymać go w pułapce w zasięgu wzroku, niż odesłać teraz, by pojawił się za jej plecami lub wylądował na nich.
Więc Wren zrobiła tak, jak ją wyszkolono, i wyciągnęła drugi kościany miecz. Trzymała oba przed sobą niczym nożyce, więżąc duszę między ostrzami. Silniejszy duch stanąłby do walki, ale ten jedynie odpłynął i zawirował w łagodnej, wręcz nudnej groźbie.
Ku uciesze Wren Sonya wydała cichy okrzyk zadowolenia i podniosła zabłoconą kość udową z kupki gnatów leżącej w ziemi.
Kotwiczna kość.
Z uwagą podzieloną między chwiejącego się, cicho drżącego ducha i kosarkę u jej stóp zaklinaczka przyglądała się, jak Sonya kładzie cętkowaną, kremową kość na tle bielusieńkiego śniegu. Jej partnerka wyciągnęła kosę, zamknęła oczy i przebiegła zabłoconymi dłońmi po długości znaleziska jeden, dwa, trzy razy. Za czwartym skierowała broń na niewidzialną linię geomantyczną i złamała kość, czym przecięła więź między duchem a jego doczesnymi szczątkami.
Pojawiło się znajome ssące wrażenie, które rozrzedziło powietrze w płucach Wren, a uderzenie serca później duch zniknął w podmuchu zimnego powietrza i eteru.
Gdy Sonya podniosła teraz już martwą kość i wstała, zaklinaczka oczyściła teren, tnąc powietrze ostrzem, by się upewnić, że nie pozostał żaden byt, a potem zebrała rozrzucone knykcikostki, aby później użyć ich ponownie.
Kiedy to robiła, dostrzegła zjawę między drzewami.
– Jednego już mamy – mruknęła, uśmiechając się z wyższością do Inary. – Postaraj się nadążyć.