Zaklinanie węży w gorące wieczory - ebook
Zaklinanie węży w gorące wieczory - ebook
Książka przeznaczona dla czytelników pełnoletnich
Odważna, nieobliczalna opowieść o młodej kobiecie, która wędruje przez surrealistyczną Warszawę w podartej sukni ślubnej. Jest umazana złotą farbą, zamiast torebki trzyma butelkę wina, a w gorsecie chowa skradziony przedmiot. Powrót do domu utrudnia jej apokaliptyczny upał i chmura czarnego dymu, która zmierza nad miasto.
Osoby, które spotyka po drodze, zaskakują nawet bardziej niż pogoda w stolicy. Ambroży chce stworzyć arcydzieło, choć brakuje mu talentu. Ramona zajmuje się dłońmi klientek kompleksowo: robi manicure i wróży z ręki. Stefan zapewnia, że jest albinosem – a przynajmniej jedna z części jego ciała jest. Rozmowy z nimi stanowią pretekst, by opowiedzieć o sobie i swoich doświadczeniach. A może raczej: o osobie, w którą się teraz wciela, bo prawdziwe imię bohaterki do końca pozostaje tajemnicą. Znamy jedynie jej pseudonim – to jako cam girl Violet Love występuje przed mężczyznami, którzy płacą jej za spełnianie ich fantazji, nie tylko seksualnych.
Zaklinanie węży w gorące wieczory to brawurowy debiut prozatorski i wciągająca zabawa konwencjami. W tej apokaliptycznej wędrówce przez Warszawę jest kicz, katastrofizm, groza i pornografia. A pod ironią i złotą farbą – prześmiewczy portret naszych czasów.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-515-1 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przychodzi i cała jest zapowiedziana-niezapowiedziana, zadzwoniła, że stoi pod klatką.
Wieszam pranie. Na sznurze ciągnącym się od rury w kuchni do haka w przedpokoju wieszam bieliznę, koszule, spodnie, sukienki, wspinam się na palce, przyciągam sznur. Otwieram wszystkie okna i robię przeciąg, żeby szybciej schło i pachniało słońcem, wieszam prześcieradła. Na każdym prześcieradle jest odbita twarz. To długi sznur.
– To dzisiaj? – pyta Magda. Siada na jedynym wygodnym krześle w kuchni i odsuwa prześcieradło kolanem, żeby mnie widzieć. – Nie zmieniłaś zdania?
Nie zmieniłam.
Magda wierci się na krześle, zaraz wstanie, powie, że nie może tu siedzieć. Chce wiedzieć, czemu nie kupię normalnych krzeseł. Dwa krzesła są zepsute i tylko to, na którym ona siedzi, jeszcze się nie rozpada, za to wpada się w nie jak w niespodziewaną dziurę w ziemi. Zapewniam ją, że obserwuję okoliczne śmietniki i jak tylko pojawią się wygodne krzesła, będę pierwsza. Wolałabym używane, wysiedziane, takie nowe ze sklepu zawsze są trochę za twarde.
Magda już od dawna mnie nie odwiedza. Dzisiaj jest wyjątkowa okazja bez okazji, zbieg różnych okoliczności, ale wybrała najgorszą porę. Wieszam teraz to pranie, a ona siedzi w kuchni, nie mamy o czym rozmawiać. Przy niej podłoga wydaje mi się bardziej lepka, stół brudny. Stoi przed nią mój talerz po makaronie. Powinnam go odnieść do zlewu, ale mam ręce zajęte czystą pościelą, nie chcę tak mieszać czystego z brudnym. Magda mi się przygląda, kiedy myśli, że nie widzę, ale przecież widzę, marszczy brwi i coś próbuje we mnie dostrzec. Klapię bosymi stopami o linoleum. Wspinam się na palce, przyciągam sznur, ale wymyka mi się z ręki i wyskakuje w górę, wszystkie prześcieradła falują. Pomiędzy nimi Magda jak Madonna, patronka oceanu pośród żagli, wyciąga nogi przed siebie.
– Gdyby nie to – mówi, kładąc rękę na wystającym brzuchu – to poszłabym z tobą.
– Z brzuchem też możesz.
Kładzie drugą rękę i trzyma czule.
– Nasionko może nic nie widzi, ale wszystko słyszy. Nie mogłabym – stwierdza w sposób ostateczny.
To jakaś bajka. Co tam takiego będzie do usłyszenia, a nawet jeśli, to mogłaby się przykryć kocem. Koc wycisza. Myślę, że w ogóle nie o to chodzi, że i tak by nie poszła, tylko lubi o sobie myśleć, że zrobiłaby wszystko, gdyby akurat nadarzyła się okazja. Nie potępia i nie zazdrości, ale żałuje. Zwłaszcza przez ostatnie siedem miesięcy. Najpierw powoli wrastała w swoje ciężarne ciało, ale kiedy już wrosła, to nagle rozkwitła, jakby wstąpiła na podwyższenie i całe światło świeciło właśnie na nią. Momentami to nieznośne, a jednak wciąż patrzę na nią z zachwytem, tak ogromna jak teraz jest nieludzko piękna.
– Wszystko mi potem opowiesz – mówi.
Opowiadam jej czasem historie z pracy, kiedy prosi, bo nie chce się przyznać, ale ją ekscytują, słucha mnie wtedy z ogromną uwagą. Wybieram dla niej najsoczystsze kawałki z wielu nudnych godzin. Magda ma swoich ulubieńców. A co u niego słychać?, pyta jak o wspólnego znajomego. Ale lubi też nowość, chce usłyszeć o rzeczach, których dotąd nie znała, nawet sobie nie wyobrażała, że tak można. Opowiadam jej, a ona unosi wysoko swoje piękne, ekspresywne brwi. Zdziwienie podnosi ją wyżej razem z brwiami.
Ona nie opowiada mi w zamian nic, czego bym wcześniej gdzieś nie słyszała.
Przyszła z papierową torebką, w której ma jakieś rzeczy, szeleści tym sobie. Opieram się biodrem o zlew, a i tak jestem blisko, w niewielkich kuchniach tak już jest. Magda mieści się idealnie pomiędzy dwiema plamami słońca padającymi z okna na skos. Na tle chropowatej ściany jest gładka niczym rozpięta na stelażu. Odsuwa od siebie brudny talerz łokciem, nie zaszczycając go spojrzeniem, i kładzie na stole nieduże pudełko.
– Przyniosłam ci tu taką herbatkę. – Oczywiście, Magda przyszła w gości z podarkiem, z herbatką. Obraca to pudełko raz do siebie, raz do mnie, jakby nie mogła zdecydować dla kogo to. – Ona jest dobra na wszystko, z Azji, z ziół, z tysiąca i jednego zioła, suszona przez prawdziwych joginów, oczyszcza ciało, ale i umysł, trzeba zalewać wodą o temperaturze dokładnie dziewięćdziesięciu sześciu stopni, ja kupiłam sobie do tego specjalny termometr, który gwiżdże, kiedy woda osiąga te dziewięćdziesiąt sześć stopni, i tylko wtedy gwiżdże, a gwiżdże głosem drozda, takiego, co występuje w Chinach, drozda chińskiego, to jest niesamowite, jak nagle słyszysz w swojej kuchni głos drozda, jakbyś była pod chińskim niebem, to zrób tej herbatki, to spróbujesz i polecam ci, pij regularnie, a zrobiłabyś mi fotkę z tą herbatką, bo tu masz tak słonecznie, okej?
Z Magdą byłyśmy razem na studiach, potem ona studiowała psychologię, potem przekwalifikowała się na księgową, a teraz rzuciła etat i prowadzi bloga. W każdej kolejnej roli była co najmniej bardzo dobra. Podaje mi telefon, robię jej kilka fotek, żeby wybrała najlepszą.
Wciąż nie wiem, czy ona tak na poważnie z tymi drozdami, bo kiedy jesteśmy ze sobą całkiem trzeźwe, to nie jesteśmy ze sobą całkiem szczere. Zawsze tak było, a teraz tym bardziej nie potrafię wyczytać z jej twarzy, kiedy oszukuje. Wszystko tym samym tonem. Doceniam ten kunszt, chyba nawet zazdroszczę. Gdybym sprzedawała swoje iluzje tak umiejętnie jak ona, to mieszkałabym w apartamentowcu nad oceanem, a nie w wynajętym mieszkaniu na Woli, na ostatnim dusznym piętrze.
Kiedyś byłyśmy dobrymi koleżankami, miałyśmy nawet pokazową imprezową sztuczkę, w trakcie której jadłam banana, którego ona trzymała cyckami. (Oczywiście nie da się trzymać banana cyckami, Magda trzymała sobie cycki, które trzymały banana. A ja jadłam, jadłam, jadłam). Nasza droga rozwidliła się w pewnym momencie, Magda straciła zainteresowanie tego typu performensem, a ja wręcz przeciwnie, odnalazłam siebie. Z ustami pełnymi banana, podnosząc wzrok na Magdę i szukając u niej zrozumienia, byłam na właściwym miejscu. Ktoś chciał to oglądać. To był dla mnie moment objawienia, chociaż nie od razu wiedziałam, co tak właściwie mi się objawiło. Dopiero potem wpadłam na to, jak to wykorzystać. Miałam nieśmiałą nadzieję, że Magda będzie chciała dołączyć, jako duet byłybyśmy niezapomniane. Nie chciała.
Kiedy się poznałyśmy, był listopad. Magda nosiła za dużą skórzaną męską kurtkę, nosiła ją całą zimę i wiosnę. Włosy miała długie i splątane, obcinała sama. Obcinanie włosów to żadna filozofia, mówiła, siedząc na stole i skręcając papierosa. Jakby tamtego było mało, jeszcze sama skręcała papierosy. Wszystko, co robiła, było łatwe, więc przykleiłam się do niej, jak gdybym mogła się tego od niej nauczyć przez obserwację, bo też chciałam mieć łatwo. Byłam zachwycona książkami, które przeczytała, filmami, które widziała, brakiem planu na przyszłość. Nie dziwiła się jeszcze niczemu.
Tego faceta, któremu podprowadziła kurtkę, nikt nigdy nie widział, bo był żonaty i wszystko, rozumiesz, dyskretnie. Miłość jej życia. Ale nie chciała rozbijać żadnych małżeństw, jeśli coś takiego się zdarzyło, to tylko przy okazji i komuś innemu. Uważała, że nikt nie odpowiada za cudze zobowiązania.
W wakacje pojechałyśmy autostopem na południe, Magda czytała Kerouaca, ja robiłam dużo zdjęć, dotarłyśmy do Budapesztu. Taką ją pamiętam najlepiej, stojącą przy drodze w słońcu, z plecakiem, w obciętym tiszercie, spod którego wiele wystawało, kiedy podnosiła ręce, żeby związać włosy. Pomiędzy plamami słońca na ścianie mojej kuchni chyba wciąż jest taka sama, tylko ja patrzę już inaczej.
Magda, zadowolona ze zdjęć, odkłada telefon na stół.
– Sama tam idziesz? – pyta.
– Ambroży ma po mnie przyjechać.
– I gdzie jedziecie?
– Nie wiem, nie znam adresu. Ambroży powiedział, że wszystko załatwił.
Magda unosi znacząco brwi, to uniesienie znaczy: sama się prosisz, sama będziesz sobie winna, jak to się wszystko źle skończy, tylko potem nie skamlaj, nie skarż się, a nie mówiłam. Tak ekspresywne są te brwi. Chcę na nią krzyczeć.
– Co tak na mnie patrzysz? – mówię tylko. – Przecież to twój znajomy.
– Ale ja cię do niczego nie namawiałam.
– Napiszę ci, gdzie jestem – obiecuję.
(Nic nie napiszę, bo nie będę wiedziała, gdzie jestem).
Bluzka lepi mi się do pleców i czuję mokre plamy pod pachami. Jest upiornie gorący lipiec. Otwieranie okien niewiele pomaga, nad sobą mam już tylko rozprażony dach, przyjmujący każdą ilość słońca i nieoddający aż do nocy.
– A guglowałaś go kiedyś? – Nagle wpada mi do głowy, pytam ją.
Magda wzrusza ramionami.
– Po co? Przecież to mój znajomy.
Wciąż mnie zastanawia, skąd się znają, ale nie chcę z nią ciągnąć tego tematu, już i tak niewiele brakuje, żeby pomyślała, że się boję. Każda moja obawa działa na moją niekorzyść, świadczy o tym, że brak mi pewności siebie i podejmuję złe decyzje. Taki sceptycyzm nie jest mi potrzebny.
Powiesiłam ostatnie prześcieradło. Magda wstaje i bez słowa odstawia mój brudny talerz do zlewu.
Niedługo potem idzie do domu, ja zostaję z resztą dnia. Pójdę zrobić paznokcie, potem się wykąpię. Wyglądam przez okno w kuchni na alejkę, parking, śmietnik, wszystko w słońcu. To dobre miejsce. Trochę zasuszone, jeszcze odporne na zmiany, stal i szkło. Z mojego okna nie widać horyzontu szarpanego wieżowcami, widać tylko tę wewnętrzną przestrzeń. Wewnętrzna przestrzeń kamienic nie jest dla każdego. To panoptykon strzeżony przez setki oczu dniem i nocą. Wyobrażam nas sobie, niewyraźne twarze za szybą, czy to twarz, czy tylko jej odbicie, wszyscy jesteśmy dobrzy. Wszyscy jesteśmy dobrzy, kiedy idziemy tą alejką, dopóki nie wyjdziemy na ulicę, jesteśmy swoi.
Patrzę na czarny ekran telefonu, jakby miał się rozświetlić myślą. Normalnie zadzwoniłabym do Pana Lipsztyka po drugą opinię, ale dzisiaj oddaję przestrzeń Magdzie, żebyśmy może znowu były przyjaciółkami, chcę polegać na niej. I może jest jeszcze we mnie pokraczne mniemanie, że nie potrzebuję więcej opinii, po co dzielić swoje sukcesy między tyle osób, sama doskonale sobie radzę. Czeka mnie wiele sukcesów.
Akurat wychodzi pani Hela z naprzeciwka z psem, grubym labradorem. Pani Hela trochę kuleje, boli ją lewe kolano, i pies też kuleje, przy czym pani Hela twierdzi, że pies tylko udaje, bo jest żebrak i wyłudza jedzenie od obcych ludzi na inwalidę. Wstyd z takim psem, mówi często pani Hela. Czasem wyprowadzam jej tego psa, kiedy kolano mocniej jej dokucza. Całe szczęście, kochana, że jesteś w domu, mówi wtedy pani Hela, jakby chciała powiedzieć coś zupełnie innego.
Pomiędzy moim mieszkaniem a mieszkaniem pani Heli jest jeszcze jedno, które zajmuje małżeństwo z nastoletnim synem, ale niezbyt chętnie wchodzą w sąsiedzkie zażyłości. To wyraźnie irytuje panią Helę. Ona ma potrzebę znać, wiedzieć, w tym jest jeśli nie władza, to przynajmniej siła. Pani i pan spod czternastki nie są niegrzeczni, po prostu przemykają korytarzem jak duchy, nie przystają przy skrzynce na listy, klucz nigdy nie zacina się im w zamku. Chłopaczek głównie wychodzi z domu, zawsze go widzę, jak wychodzi z domu, nigdy jak wraca. (Może produkują tam armię nastoletnich klonów, które wysyłają w świat, ktoś za to płaci, pewnie jakiś rząd).
Też z początku starałam się zachować dystans wobec pani Heli, ale wystarczyła jedna przypadkowa interakcja na klatce, żeby opowiedziała mi pół swojego życia, namaszczając mnie w ten sposób na osobę sobie znajomą i bliską.
Gdy tylko widzi, że zamykam drzwi, wita się serdecznie i w mgnieniu oka przemieszcza do schodów.
– Kochana, weźmiesz mi tego pulpeta poprowadzisz? – mówi, podając mi smycz. – A ja się przytrzymam poręczy, bo mi dzisiaj kolano bardzo daje w kość.
Idziemy we trójkę, pies na przodzie, pani Hela z tyłu, ja pomiędzy nimi. Zaczynam schodzić w ich rytmie, prawa noga, dołączyć, prawa noga, dołączyć. Na pierwszym półpiętrze pies odwraca się do mnie z miną skrzywdzoną i głodną. Nic nie poradzę, teraz oboje jesteśmy na smyczy pani Heli. Klepię go po zadku i mam nadzieję, że rozumie. Wysypujemy się na zewnątrz, wychodzimy z podwórka i okazuje się, że idziemy w tę samą stronę.
– Skoczę tylko do sklepu, tego obok, wiesz którego. O tu, to blisko. To mi potrzymasz, kochanie, Ptysia, bo on strasznie wyje, jak go przywiązuję na ulicy. Pięć minut będę.
Zostajemy z Ptysiem we dwoje pod sklepem. Pies od razu siada, chyba nawet stanie go męczy. W pobliżu nie ma ani skrawka cienia, słońce leje się z nieba, jakby było w płynie, beton paruje. Nowe dżinsy kleją mi się do nóg na całej długości, chciałam wyglądać ładnie, ale skromnie, wróciłabym do domu się przebrać, ale nie zostawię Ptysia, boby wył. Kilka metrów przed nami dzieci grają w klasy albo w coś, co jest wyrysowane na chodniku kredą, dwie dziewczynki i chłopiec. Podskakują jak piłki, z jakiegoś powodu dzieci lepiej sobie radzą w upale niż psy i kobiety.
Z tego słońca robi się wata, która nakłada się na wszystko, co tu jest brzydkie, a dużo tu jest brzydkiego, chodniki i elewacje, ludzie, szpital też, wydaje się to miękkie, bezpieczne i swoje pod watą. Pod kredą na chodniku jest więcej zadeptanej kredy. Ta część Płockiej zawsze jest do siebie podobna, jeszcze odporna na rycie w ziemi, mogę sobie łatwo wyobrazić, że też grałam tu w klasy, rozbijałam kolana, potem paliłam fajki w bramie, mogę wyświetlać podobne slajdy na tych ścianach, przebije czasem nędzne graffiti i brudny tynk, jakbym udawała, że mieszkam tu dłużej niż dwa lata. Wcześniej trochę na Żoliborzu, jeszcze wcześniej z Magdą, a jeszcze wcześniej w innych miejscach. Z takiego łączenia punktów kiedyś wychodziły obrazki, choinka albo słoń, trochę kanciasty. Warszawa jest łatwa, łatwo się wrasta w jej miejsca, beton czasem drży od tego wrastania wielu ludzi naraz.
Przez sklepową szybę widać panią Helę przy kasie, pani Hela w sukience w kwiaty jedną ręką trzyma torebkę blisko przy biodrze, a drugą grzebień, którym dyryguje, wbija przecinki i kropki w powietrze, coś nim robi. Stąd nie widzę, kto stoi po drugiej stronie i jaki efekt wywiera na nim pani Hela, ale jaki to może być efekt, piorunujący, specjalny, cieplarniany, to zupełnie spektakularna kobieta pod pozorami staruszki (przeżyła wojnę; na co dzień o tym nie myślę ani jak jej trzymam psa). Kiedy opowiada, to opowiada dużo, ale nielinearnie, nie zawsze potrafię umieścić ją na mapie, tak samo jak kiedy opowiada o mężczyznach, ale nie zawsze o panu Helu, o każdym własnym i z osobna, nie miesza ich ze sobą. Imponuje mi jej starość, liczba historii, które zdążyła nazbierać albo zostawić za sobą. Jeśli tak sobie wyobrażę koniec życia, to środek nie wydaje się wcale straszny.
Dzieciaki porzucają zabawę na chodniku i przemieszczają się w kierunku psa, niby przypadkiem, ale mają przecież plan, wymieniają się spojrzeniami i szturchnięciami łokciem. Przyklejają się do ściany obok wejścia do sklepu.
– Można pogłaskać? – pyta w końcu mniejsza dziewczynka, kiedy odbiła się już dwa razy od muru w piruecie, a Ptyś spojrzał na nią raz bez większego zainteresowania.
Dzieciaki głaszczą psa, a mi wibruje telefon. Mam teraz w telefonie wiadomość od Ambrożego, którego nie znam zbyt dobrze, a który pisze, że może się spóźni, ale może nie. Wszystko zależy od okoliczności, czy będą sprzyjały. Pisze bardzo porządnie, z całą interpunkcją, złożonymi zdaniami. Umówiliśmy się w restauracji. Mężczyźni często chcą, żebym z nimi jadła. Wschodzi we mnie powoli niecierpliwość, z wnętrza ciasnych dżinsów wspina się pod żebra, chcę iść. Myślę o tym, ile czasu jeszcze przede mną, to zazwyczaj pomaga w czekaniu: za trzy godziny będę z powrotem. Za dwadzieścia cztery godziny będę z powrotem. Tylko w tym upale czas się ciągnie jak roztopiony asfalt, stopy w nim grzęzną, można się zakotwiczyć.
Chłopiec, taki typowy: z buzi aniołek, z oczu demon, daje psu do polizania butelkę z sokiem i palce z kredą. Pies wybiera palce, ciepłą skórę, pod spodem są mięśnie, ścięgna, kość. Mniejsza dziewczynka drapie psa za uchem, większa stoi obok, uważnie obserwuje. Mija nas kobieta z akordeonem, widuję ją czasem tutaj albo obok cukierni, a bywa, że przychodzi grać do nas pod kamienicę. Czasem też śpiewa, nieczęsto i nic wesołego, więc ludzie wtedy jeszcze mniej wrzucają jej do puszki. Tym razem nie gra, nie śpiewa, tylko nas mija. Pójdę do skrzyżowania, poczekam na tramwaj, coś sobie po drodze opowiem. Mam ochotę zedrzeć z siebie wierzchnią warstwę, szorstką i suchą, pod którą się marszczę, kiedyś pokleiłam sobie palce super glue, to podobne uczucie. Wystukuję w telefonie, że będę na czas. Pani Hela wciąż tkwi w tym samym miejscu i wciąż z grzebieniem w ręce, tylko grzebień zaczął wyglądać bardziej agresywnie. To ona, nie ja, jest tu zakotwiczona.
Pukam w szybę, macham do pani Heli, zostawiam psa z dziećmi i idę stąd, idę dalej.Lubię patrzeć na ludzi, jak jedzą.
Jak otwierają usta i pochłaniają, za dużo, za gorące, za ostre, za tłuste, odkłada się na wargach błyszczącą warstwą, przeżuwają, połykają. Pani w jasnej koszuli wciąga z subtelnym siorbnięciem wstążkę makaronu, który osiadł jej na brodzie, zerka na siedzącego z nią pana, czy widział, siedzący z nią pan zaróżowił się na twarzy, bo zupa, którą powoli spija z łyżki, jest bardziej pikantna, niż się spodziewał. Krople potu zatrzymały mu się na górnej wardze, zaraz spłyną do łyżki, którą znowu unosi, przytyka do ust i spija. Nie zje do końca. Spija zupę rozcieńczoną słonym potem, a zapach trawy cytrynowej wierci go w nosie, wwierca się głębiej, nos jest połączony z mózgiem.
Stolik obok: dwóch panów i słodko zielone curry, otwierają usta szeroko, nieskrępowani, jeden kurczak, drugi tofu, i mogę się mylić, ale podejrzewam, że więcej ludzi na świecie krztusi się kurczakiem niż tofu. Pan kurczak ma mocno czerwone usta, które ociera co jakiś czas serwetką, zwłaszcza kiedy zamierza coś powiedzieć, jakby rozdzielał te dwa zastosowania ust, do jedzenia i do mówienia, jakby nie chciał maczać słów w curry, w mleku kokosowym, może ma ważne rzeczy do powiedzenia. Pan tofu to bardziej łowca, miesza w talerzu i łowi kąski, łapie je z łyżki zębami szybko, żeby nie uciekły, zęby ma duże i mocne, rozgryza w powietrzu i połyka, jakby trzepotało mu jeszcze w gardle, nie wiem co, ogon dzikiego bakłażana? W rogu trzy licealistki jedzą lody, właściwie dwie jedzą, a trzecia patrzy, te dwie, co jedzą, mają lody w kącikach ust, oblizują kąciki, wargi, palce, łyżeczki, jedna ma bardzo długi język. Przy pierwszym stoliku pan z zupą odkłada łyżkę do talerza, łyżka brzęczy, kropla zupy pryska i ląduje na jasnej koszuli siedzącej z nim pani. Siedząca z nim pani nie zauważa.
Nie patrzę z ukrycia, siedzę tu, przy swoim stoliku, jak wszyscy, ale patrzę na coś, co nie jest do patrzenia, nikt tu nie przychodzi, żeby dać się oglądać. Chyba. Czy nie woleliby jeść za parawanami, kotarami, jakimiś przepierzeniami, bezpiecznie? Nigdy nie jest się bardziej człowiekiem, niż kiedy się je, to najbardziej uczciwy moment, nie da się jeść i udawać kogoś innego jednocześnie. Przystojny kelner z brodą przychodzi po zamówienie. Biorę deser.
Kelner zabiera menu, a robi to silną, opaloną dłonią. Odprowadzam go wzrokiem, odprowadzam go bardzo i nawet nie zauważam, kiedy wchodzi Ambroży, cały w garniturze, sztywny i załamany tylko w zgięciach materiału, w łokciach i pachwinach, w kolorze ciemnoniebieskim. Musi być spocony pod tym garniturem, mamy środek lipca, ale po nim nie widać, jest jak wycięty ostrym nożem z katalogu i wklejony tutaj, bohater kolażu Lanczyk Miejski. Tak powiedział, spotkajmy się na lanczyk, obgadamy pewne sprawy przed wieczorem, na spokojnie. Spotykamy się, a ja nie jestem głodna. Ambroży głośno odsuwa krzesło i siada, nie pasuje do drewnianego stołu, te stoły udają stare i porządne, ale nieudolnie. Przynajmniej jest klimatyzacja.
– Zamówiłaś już? – pyta.
Jest niezadowolony, że wzięłam tylko deser. Zamawia owoce morza. Będę patrzeć, jak je kalmary, krewetki, małże Świętego Jakuba. Zastanawiam się, co się dzieje z jego szczęką, kiedy je, bo kiedy nie je, to zaciska ją i wypycha, żeby wydawała się bardziej kanciasta. Ambroży naturalnie kanciaste ma tylko czoło, wysokie i całkiem gładkie, a pod nim parę małych, szeroko rozstawionych oczu, lekkiego zeza, jakby te oczy rozbiegły się pod ciężarem czoła, naciskającego na nie od lat. A jednak można go uznać za przystojnego, składa się to wszystko w całość, mężczyznę jakoś łatwiej ulepić z niedostatków i niefortunnych przypadłości tak, żeby się podobał. Chociaż garnitur też dużo robi.
Brodaty kelner uśmiecha się do mnie profesjonalnie, nie potrafię sobie wyobrazić, co myśli. Zostawia nas samych. Ja też zostawiam nas samych, jego na niewygodnym plastikowym krześle i siebie na sofie z tapicerką, z której łatwo zetrzeć sos, naszą mało komfortową ciszę, jak popatrzeć na to spod sufitu, rybim okiem opatrzności, to co to w ogóle za spotkanie? Znamy się tydzień. Ambroży nosi bransoletkę, coś ze srebra i sznurka, ale pewnie drogie, i sygnet z tygrysem. Coś musi mówić o człowieku sygnet z tygrysem, nie każdy by się zdobył. Światło, które wpada przez wielkie okna, prześlizguje się po tygrysich pręgach, razi w oczy. Sofa jest z tych zdradliwych, co wyglądają na twarde, a tonie się w nich, we wgnieceniach po innych ludziach, którzy tonęli wcześniej jak owady w żywicy, można tu zastygnąć na długo.
Ruszam palcami u stóp, żeby nie zastygnąć.
Ambroży kładzie na stole niedużą kamerę.
– Co zamierzasz z tym zrobić? – pytam, jakbym polizała coś kwaśnego.
Uśmiecha się i wyciera ręce w serwetkę.
– Nakręcimy taki mały wywiadzik. To bardziej dla mnie, żebym mógł cię lepiej poznać. Lepiej ci się przyjrzeć.
Nie wspomniał o tym wcześniej. Mogłabym się wściec, ale postanowiłam sobie nie być z nim szczera, zachowywać dystans, wzruszam więc tylko ramionami. Ambroży włącza kamerę i niby coś tam ustawia, patrzy w światło, pod światło, na mnie, cały chytry na twarzy.
– Przesuń się w lewo, o tak.
Siadam wygodniej. Sofa odbija się ode mnie gęstą falą, wypycha w górę, a potem pozwala się zapaść. Zamiast w obiektyw patrzę na jego dłoń trzymającą kamerę, mocną dłoń z widoczną grubą żyłą biegnącą przez środek do nadgarstka, z jaśniejszymi skórkami wokół paznokci.
– Świetnie, to nieobecne spojrzenie, _idealnie_ – mówi Ambroży.
Kelner przynosi mój deser. Mus polany czekoladą wygląda dobrze, słodko. Chcę, żeby Ambroży odłożył kamerę i pozwolił mi najpierw zjeść, ale on jest zachwycony mną i czekoladą, i słońcem, które maluje rozwałkowany prostokąt na ścianie tuż przy mojej głowie, i okazuje się, że to jest właśnie to, co chciał nakręcić.
– Jedz – mówi. – Doskonale. – Kiedy zaczynam w siebie wpychać mus z mango.
Przynajmniej mus jest mniej gwałtowny niż kurczak i makaron, rozpływa się w ustach i nie muszę żuć, gryźć, otwierać szeroko, ale to wciąż wpychanie, kiedy patrzy, a patrzy uważnie, przez kamerę. Teraz myślę, że mogłam go jednak zguglować. Jem sztywno jak robot zaprogramowany do czegoś innego. Jem powoli. Nie mogę szybciej, chociaż bardzo bym chciała skrócić ten moment, tam z tyłu, za uchem jest przełącznik, gdyby ktoś zechciał go pstryknąć i przestawić mnie na inny tryb, tryb miły i pusty, to łatwiej by mi było się teraz napełniać. Ambroży nic nie mówi, nie daje wskazówek. Nie powiedział, co chce we mnie zobaczyć, to może być podstęp. Wkładam łyżeczkę do ust i obracam. Gdyby chciał posłuchać, mogłabym mu coś opowiedzieć, na przykład o jedzeniu. (O chińskich uczniach, którzy w trakcie rewolucji zamordowali nauczycielkę i usmażyli jej wątrobę na ognisku rozpalonym na szkolnym dziedzińcu, żeby w ten sposób pożreć burżuazję, chociaż nigdy nie słyszeli o Irokezach w dalekiej Kanadzie, pożerających serca wrogów w akcie ostatecznej dominacji, jeśli wierzyć białym misjonarzom, którzy jednak nie wydają się ludźmi specjalnie godnymi zaufania. Widzę ich piszących listy do domu, trochę zawiedzionych, że w swoich misjonarskich życiach pożarli wszystko, co napotkali na swojej drodze, z wyjątkiem tych serc). Coś gwałtownego. Ambrożemu mogłaby się spodobać ta historia, a zamiast tego siedzi i ogląda, jak mango z czekoladą spływa mi po brodzie. Dla niego jestem słodka i tropikalna w środku, miękka, nasączona sokiem, to właśnie próbuje uchwycić.
Jem, bo przyszłam, żeby dowiedzieć się czegoś o nim przed wieczorem, bo jak na razie nie wiem, dokąd próbuje nas zabrać, jest takim autobusem, do którego wskakuje się w biegu tylko dlatego, że przyjechał.
Ostentacyjnie oblizuję łyżeczkę i odkładam ją z głośnym brzękiem.
– Doskonale – ocenia zachwycony Ambroży, jakby nakręcił właśnie wiekopomne dzieło, a nie fetyszowy filmik dla niszowej publiczności. Już rozwinął przed sobą czerwony dywan, zapalił światła, daje się klepać po plecach i fotografować. – Świeże, ale mocno osadzone w kontekście… Subtelne, ale _mięsiste_. – Klika coś na kamerze, a sygnet z tygrysem sprawia, że jego palce wyginają się jak chwytające szpony. – Ty dokładnie wiesz, o co mi chodzi.
Nie mam pojęcia, o co mu chodzi, ale to nie ma większego znaczenia, Ambroży i tak będzie zadowolony, jest samowystarczalny jak wąż uroboros, tylko ogon ma trochę inny. Mówi, że teraz pora na część właściwą, którą zaplanował, że to była taka ad hocowa improwizacja, interludium, _zabaweczka_, ale musimy pochylić się nad rzeczą kluczową, bo przyszedł, żeby nakręcić drobny wywiad. Domyślam się, że chce pokazać, że jestem cała i zdrowa, że nic nie dzieje się wbrew mojej woli i nikt nie przystawia mi pistoletu do głowy, jakby pistolet nie mógł istnieć poza kadrem i nic nie mogło się zdarzyć pomiędzy teraz a wieczorem, jakbyśmy wszyscy żyli w prostym świecie Ambrożego. Znowu klika w kamerze, a potem mierzy nią we mnie i widzę, że mierzy celnie.
– Opowiedz mi coś o sobie – mówi.
– Co byś chciał wiedzieć?
– Może coś osobistego. Ale najpierw się przedstaw, powiedz, jak się nazywasz, ile masz lat.
– Ile masz w domu takich filmików?
– Serio? – Podnosi wzrok znad kamery, odruchowo, widzi teraz mnie zamiast mnie na ekranie, to nie całkiem to samo. Jest zniesmaczony. – Przecież się dogadaliśmy. Jeśli nie będziesz teraz współpracować, to nic z tego nie będzie.
Zgubił nagle manierę, egzaltację, brzmi trzeźwo, prawie groźnie. Nie może mnie dotknąć, wciąż skutecznie rozdziela nas świadomość, że w każdej chwili mogę wyjść. Oglądam go sobie jak film o trzeciej w nocy, serbską produkcję o kosmitach, zobaczę jeszcze kawałek, sprawdzę, co będzie dalej, przecież nie muszę oglądać do końca, a potem nagle świta, ptaki śpiewają za oknem, lecą napisy końcowe. Różnica jest tylko taka, że tutaj mogę od czasu do czasu poszturchiwać scenariusz, żeby zmienił kierunek.
– Po prostu nie podoba mi się ta forma. Brzmi strasznie nudno. Nie masz lepszego pomysłu? – pytam.
On nabiera powietrza, szykuje się do przemówienia, ale przeszkadza mu mój brodaty bohater, który przynosi zamówione przez Ambrożego owoce morza. Ambroży przykrywa kamerę dłonią, jakby się jej wstydził, przysuwa ją do siebie. Kelner nie jest zainteresowany. Może w innych okolicznościach usiedliby razem i Ambroży przedstawiłby mu swój manifest artystyczny, może wtedy by się zainteresował. Teraz jest tylko ręką pojawiającą się w kadrze z talerzem, życzy smacznego i znika.
– Jedz – mówię i sięgam po kamerę.
Ambroży się waha, ale mi ją oddaje. Chyba liczy na to, że próżność każe mi obejrzeć to, co właśnie nakręcił, siebie samą w jego obiektywie, ale tyle razy już się oglądałam, mam autoobiektyw w głowie i wiem, co widzi, co widzą inni. Wciskam nagrywanie.
Je, pochyla się nad talerzem, dzikie zwierzę nad rozdartą antylopą, nawet jedno ramię przyciąga do siebie tak, żeby osłonić się przed ukrytymi w trawach hienami, sępami na gałęzi, trochę je, a trochę jest zjadany. Dobrze wie, że sam nie upolował tych kalmarów i nie wyłowił żadnego małża. Oś krawata w subtelny wzorek trzyma go nad stołem, ale on sam jest wygięty, niesymetryczny i jakby się do tego napompował. Próbuje jeść i jednocześnie coś powiedzieć, ale wydobywa się z niego tylko bulgot, bełkot, sos rybny. Zostaje jedzący, milczący i bezbronny. Nawet mi go trochę szkoda. Wyobrażam go sobie, jak zdejmuje garnitur, a pod spodem ma kolejny, zdejmuje go, a pod nim jest kolejny i kolejny, i kolejny. Ucieka wzrokiem od kamery, ode mnie, rozbiegany jest strasznie. Mówię mu, żeby jadł tak, jakby był sam, co wcale nie pomaga, bo najtrudniej je się samemu.
– Opowiem ci jedną rzecz o sobie.
Myślę, że tyle mogę dla niego zrobić. Nabieram powietrza w płuca, żeby mieć go dużo. Patrzę ponad jego ramieniem.
Lubię patrzeć na ludzi, jak jedzą. Pracowałam kiedyś jako kelnerka w restauracji w Śródmieściu, kuchnia śródziemnomorska, w kuchni śródziemnomorskiej najlepsze jest to, że jedzą ją różni ludzie, naprawdę najróżniejsi, bo co to jest kuchnia śródziemnomorska? Wszystko. To taka kuchnia, która nie mogła się zdecydować. Więc przychodzili najróżniejsi ludzie, mogłam na nich patrzeć do woli, jak chrupali i mlaskali. Zawsze pamiętałam dokładnie, kto co zamówił, nie pomyliłam się ani razu. Niektórzy zanim zamówili, podkarmiali się jeszcze poczuciem winy, a może sałatkę, może warzywa bez tłuszczu, a ile to ma kalorii, aż marszczyła im się skóra wokół oczu i brwi. Jedli potem makarony aglio e olio i steki alla fiorentina, tak samo głodni jak wszyscy, nawet bardziej. Lubiłam też bardzo tych, za których ktoś płacił, towarzysz, dobry człowiek, sponsor, karta firmowa, bez różnicy. Ważne, że w łańcuchu pokarmowym byli na poziomie osób karmionych, gdyby były tam piętra, to siedzieliby na tym wyższym i upuszczaliby reszcie okruszki na głowy. W tamtym czasie często śniło mi się, że podaję jedzenie, przy stole siedzi piętnaście osób i jedzą bardzo szybko, żarłocznie, a ja muszę coraz szybciej donosić kolejne dania, żeby nie zjedli też mnie. W kuchni brakowało składników albo kucharze uciekali, ci przy stole walili pięściami w blat, zniecierpliwieni i wciąż głodni. Jeśli nie obudziłam się wcześniej, lądowałam na stole, na wielkim półmisku albo w garnku pod pokrywką. Byłam zjadana. Oni mieli okrągłe twarze i bardzo duże oczy bez rzęs, nie ma takich twarzy.
– Długo tam pracowałaś? – Ambroży przygląda mi się uważnie.
– Niedługo.
Kamera jeszcze mruga do mnie na czerwono, wciskam stop. Jemu twarz się rozjaśnia wokół oczu i na policzkach, jakby wpadł mu nagle do głowy pomysł, tylko nie wiem, czy dobry. Łapie mnie za nadgarstek.
– Cieszę się, że cię spotkałem – mówi.
Brzmi szczerze albo przynajmniej tak, jakby sam w to wierzył, bo w jego przypadku to nie do końca to samo, szczerość jakoś zupełnie się do niego nie klei. Do mnie za to klei się jego wiara, oblepia zgęstniałą melasą, w której coraz trudniej się poruszać, ale tymczasem jest słodko. Słodko i gorąco, tak sobie zawsze wyobrażam tropiki, ludzie lepiący się do siebie skórą do skóry i bzyczące owady, a tu wyłączyli klimatyzację albo się popsuła. Gdybym włożyła sobie rękę pod bluzkę, to mogłabym zgarnąć palcem pot spod piersi, podobnie zgarnia się kroplę ze szklanej butelki, zanim zdąży spłynąć po szyjce. Nie wkładam.
Ambroży wciąż trzyma moją rękę, masuje kciukiem zgięcie nadgarstka, tę najwrażliwszą część. To zamiast tego, co chciał powiedzieć. Często tak mam z mężczyznami, że wolę, jak mnie dotykają, niż gdyby mieli coś mówić.
– Wiele mi się dzisiaj rozjaśniło – mówi w końcu. – Widzę to już dokładnie… A wiesz, co _słyszę_? Odgłos puzzli wkładanych na właściwe miejsca. Słyszysz to? Jesteś taka, jakiej szukałem, ale trochę inna. Powiedz mi jeszcze, masz jakieś alergie?
– Nie.
– _Doskonale_. To przyjadę po ciebie wieczorem.
Odkłada moją rękę na stół, a obok kładzie stówę wysuniętą z pliku stów zręcznym ruchem człowieka, który jako dziecko ćwiczył karciane sztuczki.
– Tylko zrób sobie jakiś manikir.
Prosi kelnera o rachunek. Ktoś włączył z powrotem klimatyzację i to od razu na maksa.
– Masz papierosa? – pytam go, zanim wyjdzie.
Ma cienkie mentolowe. Biorę jednego i kładę na banknocie, który leży na stole, oto dary, które otrzymałam.VIOLET LOVE JEST TERAZ ONLINE I
John: powiedz mi najpierw coś o sobie.
Violet się uśmiecha. Co byś chciał wiedzieć?, pyta.
John: cokolwiek. tak żebym coś wiedział o tobie.
Studiuję. I lubię podróżować. Ostatnio byłam w Budapeszcie. Byłeś kiedyś w Budapeszcie?
John: nie.
To bardzo ładne miasto. Trochę takie smutne, nie wiem dlaczego. Było mi trochę smutno w Budapeszcie, mówi Violet i się uśmiecha, żeby jemu nie było przypadkiem smutno.
On nic nie odpowiada.
A ty chcesz mi opowiedzieć o sobie?
John: wczoraj wyszedłem z więzienia.
Violet wciąż się uśmiecha.
John: mieszkam u kumpla bo nie mam kurwa dokąd iść. dziewczyna mnie rzuciła. matka jest w szpitalu. muszę tam pojechać zobaczyć się z nią ale nie mam samochodu. brat nie odbiera.
Violet chciałaby zetrzeć z ust ten pogodny uśmiech, kiedy ktoś opowiada jej coś niezbyt wesołego, zetrzeć go z tą samą łatwością, z jaką ściera się szminkę i inne rzeczy z ust, najlepiej chusteczką.
John: była taka babka co pisała do mnie jak siedziałem. listy pisała normalnie na papierze, nigdy wcześniej nikt nie pisał do mnie listów. wyobrażasz to sobie? to jest inny świat.
Violet nie wie, czym ten uśmiech zastąpić. A on pisze.
John: ale jak się dowiedziała że wychodzę to wiesz co? przestała pisać. ja pierdolę nikomu nie można ufać. ty pewnie chciałabyś wiedzieć za co siedziałem? wszyscy na zewnątrz chcą wiedzieć, to jest pierwsza rzecz o jakiej myślą jak się dowiadują.
Nie musisz mi mówić.
John: serio nie będziesz pytać?
Nie.
John: ale chcesz wiedzieć.
Chciałbyś, żebym chciała wiedzieć?
John: … (pisze)
John: podobasz mi się.
Violet uśmiecha się tym razem szczerze i nie ma już poczucia, że uśmiecha się głupio.
John: nie chcę żebyś wiedziała. nie wiem po co ci to wszystko mówię. chyba chciałem pogadać wiesz z kobietą.
Tylko pogadać?
Violet panuje już nad twarzą, jedynie jej wewnętrzny uśmiech poszerza się, rozwiera, mógłby go już pochłonąć w całości.
John: nie tylko. jasne. ale ja jestem romantykiem. nie śmiej się.
Nie śmieję się z ciebie.
Tym razem napisanie odpowiedzi zajmuje mu dłuższą chwilę. Dotychczas pisał, jakby strzelał z automatu, wyrzucając z siebie wszystko, co mu przyszło do głowy. Teraz zdaje się namyślać.
John: chciałbym żebyś była moją dziewczyną przez godzinę. możesz tak zrobić?
Violet nie jest pewna, czy ma na to ochotę. Twoją byłą?, pyta zdezorientowana, czy mam udawać, że to ja jestem twoją dziewczyną?
John: nie. nie wiem.
John: chyba nie chcę żebyś była nią. bądź sobą.
Violet kiwa kłową.
John: to możesz udawać moją dziewczynę?
Mogę.
Kiedy Violet rozpina stanik, robi to z ulgą, bo nie musi mieć do tego odpowiedniej miny.Z plakatu uśmiecha się do mnie zaginiony chłopiec. Siedemnastoletni Paweł, który wyszedł z domu i nie wrócił. Na białej kartce formatu A4 zaginiony Paweł zajmuje szary prostokąt pośrodku, tyle niewielkiej przestrzeni wykrojono dla niego z desperackiej rozpaczy bijącej z białej kartki dookoła. Jest zwykły, jak każdy chłopiec, którego mogłam minąć na ulicy, tylko że Paweł jest mi już znajomy, mijam jego twarz codziennie od tygodnia. Za każdym razem robi mi się zimno. Przeraża mnie myśl, że można tak zaginąć bez śladu, że jakiś przypadkowy moment staje się ostatnim, uwiecznionym na biało-szarym plakacie: środa 8 lipca około godziny 17.00, ubrany w dżinsy i granatowy podkoszulek, czarne trampki. Czy jest jeszcze szansa, że się odnajdzie, po ponad tygodniu, skoro podobno pierwsze siedemdziesiąt dwie godziny są kluczowe, żeby zebrać zeznania i zabezpieczyć dowody? Większość zaginionych odnajduje się po jednym dniu. Po tygodniu przestaje się szukać osoby, zaczyna się szukać ciała. Tak mówią eksperci w programach kryminalnych, które oglądam.
Na białej kartce jest jeszcze miejsce na nadzieję, że może Paweł odnalazł się już dawno, tylko nikt nie zdjął tych plakatów, bo kto by sobie zawracał głowę taką błahostką, kiedy odnalazł się zaginiony dzieciak. Matka ryczy, ojciec stoi obok bez słów, jak każdy milczący ojciec w historii ojcostwa, ich imię Legion. Paweł depcze sznurówkę i nie wie, co ze sobą zrobić. Mogłoby tak być, przecież by mogło, takie historie się zdarzają.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._Polecamy także:
Damon Galgut
Obietnica
Przełożył Dariusz Żukowski
NAGRODA BOOKERA 2021
Republika Południowej Afryki, okolice Pretorii. Rodzina Swartów, zamożnych Afrykanerów, prowadzi tu sporą farmę. Z pozoru nic ich nie wyróżnia. Z czasem okazuje się jednak, że ich losy zostały naznaczone śmiercią i obietnicą.
Galgut po mistrzowsku prowadzi nas przez trzy dekady historii Swartów, splatając ich dzieje z najważniejszymi wydarzeniami w historii RPA – końcem apartheidu, powołaniem Komisji Jedności i Pojednania, inauguracją prezydentury Mbekiego i odejściem prezydenta Zumy. Z uwagą przygląda się międzyludzkim i międzyklasowym relacjom oraz małym wielkim dramatom, które dotykają wszystkich, bez względu na pochodzenie.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Przygotowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I