- W empik go
Zakochane kobiety - ebook
Zakochane kobiety - ebook
"Pewnego ranka Ursula i Gudrun BrangWen siedziały we wnęce okiennej ojcowskiego domu w Beldover, zajęte pracą i rozmową. Ursula wyszywała barwny haft, Gudrun rysowała na desce wspartej o kolano. Odzywały się do siebie tylko wtedy, gdy im coś przyszło na myśl. / — Ursulo — powiedziała Gudrun — czy ty naprawdę nie chcesz wyjść za mąż? / Ursula odłożyła na kolana haft i spojrzała na siostrę. Jej twarz była spokojna i zamyślona. — Nie wiem. Zależy, co przez to rozumiesz. / Gudrun, trochę zdziwiona, przyglądała się siostrze przez chwilę. — Cóż — rzekła ironicznie — to zwykle oznacza tylko jedno. Czy nie sądzisz, że byłabyś — spochmurniała lekko — w lepszej sytuacji niż teraz? Po twarzy Ursuli przemknął cień. / — Być może. Ale nie jestem pewna." (fragment)
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7991-104-2 |
Rozmiar pliku: | 992 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego ranka Ursula i Gudrun BrangWen siedziały we wnęce okiennej ojcowskiego domu w Beldover, zajęte pracą i rozmową. Ursula wyszywała barwny haft, Gudrun rysowała na desce wspartej o kolano. Odzywały się do siebie tylko wtedy, gdy im coś przyszło na myśl.
— Ursulo — powiedziała Gudrun — czy ty naprawdę nie chcesz wyjść za mąż?
Ursula odłożyła na kolana haft i spojrzała na siostrę. Jej twarz była spokojna i zamyślona.
— Nie wiem. Zależy, co przez to rozumiesz.
Gudrun, trochę zdziwiona, przyglądała się siostrze przez chwilę.
— Cóż — rzekła ironicznie — to zwykle oznacza tylko jedno. Czy nie sądzisz, że byłabyś — spochmurniała lekko — w lepszej sytuacji niż teraz? Po twarzy Ursuli przemknął cień.
— Być może. Ale nie jestem pewna.
Gudrun zamilkła, nieco zirytowana. Chciała być dokładna.
— Nie uważasz, że każdy potrzebuje doświadczenia, jakie przynosi małżeństwo? — zapytała.
— Myślisz, że to istotnie jest doświadczenie?
— W jakimś sensie na pewno tak — oświadczyła Gudrun chłodno. — Może i niepożądane, ale niewątpliwie jest to swego rodzaju doświadczenie.
— Niekoniecznie — rzekła Ursula.— Może to być też koniec doświadczeń. Gudrun siedziała bez ruchu, zamyślona.
— Oczywiście — przyznała. — Trzeba i to wziąć pod uwagę.
Rozmowa urwała się. Gudrun prawie ze złością chwyciła gumę i zaczęła wycierać fragment swego rysunku. Ursula pochłonięta była haftem.
— Nie rozważyłabyś nawet ciekawej propozycji? — spytała Gudrun.
— Parę już odrzuciłam.
— Naprawdę? — Gudrun zarumieniła się mocno. — I było wśród nich coś interesującego? Naprawdę to zrobiłaś?
— Tysiąc funtów rocznie i bardzo miły człowiek. Ogromnie go lubiłam.
— No popatrz! I wcale cię nie kusiło?
— Teoretycznie tak, ale nie w praktyce. Kiedy następuje moment decyzji, pokusa znika. Gdyby mnie kusiło, wyszłabym za mąż natychmiast. Ale mnie kusi tylko, żeby nie.
Twarze obu sióstr rozjaśniły się nagle rozbawieniem.
— Czy to nie zadziwiające — zawołała głośno Gudrun —jak silnie kusi, żeby nie? — Roześmiały się, przyglądając się sobie nawzajem. W głębi serca obie czuły lęk.
Nastąpiła dłuższa pauza. Ursula haftowała, Gudrun dalej zajmowała się rysunkiem. Ursula skończyła dwadzieścia sześć, a Gudrun dwadzieścia pięć lat. Były już dojrzałymi kobietami. Obydwie jednak miały chłodny, dziewiczy wygląd nowoczesnych dziewcząt, sióstr raczej Artemidy niż Hebe. Gudrun była bardzo piękna, miękka, wiotka, o gładkiej skórze. Miała na sobie suknię z ciemnoniebieskiego jedwabiu, z riuszkami z niebieskiej i zielonej koronki przy szyi i mankietach; na nogach trawiaste pończochy. Jej mina, wyrażająca jednocześnie wiarę i niewiarę we własne siły, kontrastowała z pełną nadziei twarzą Ursuli. Prowincjusze, onieśmieleni doskonałą sang froid Gudrun i wyszukaną prostotą jej manier, mówili o niej: „To wytworna kobieta!” Wróciła właśnie z Londynu, gdzie studiując przez kilka lat w szkole sztuk pięknych, wiodła życie malarskich pracowni.
— Liczyłam na to, że teraz pojawi się jakiś mężczyzna — powiedziała Gudrun, przygryzając nagle dolną wargę w dziwnym grymasie ni to rozbawienia, ni to smutku. Ursula się przestraszyła.
— I wróciłaś do domu sądząc, że go tu zastaniesz? — zaśmiała się.
— O, moja droga! — zawołała Gudrun. — Nie zboczyłabym z drogi, żeby go szukać. Ale gdyby nawinął się atrakcyjny osobnik o wystarczających dochodach, no to... — zawiesiła ironicznie głos, po czym przyjrzała się badawczo Ursuli, jakby starała się ją przeniknąć. — Czy nie czujesz, że ogarnia cię nuda? Że nic się nie dzieje? Nic się nie dzieje! Wszystko więdnie, nim się zdąży rozwinąć.
— Co więdnie?
— Och, wszystko dokoła... My same... Wszystko, na cokolwiek spojrzysz. — Zapadła cisza. Obie siostry niejasno zamyśliły się o swoim losie.
— Przeraża mnie to — powiedziała Ursula i znowu przerwała. — Masz nadzieję, że osiągniesz coś wychodząc po prostu za mąż?
— Wygląda na to, że jest to nieunikniony następny krok — rzekła Gudrun. Ursula posmutniała. Sama od paru lat była nauczycielką w szkole w Willey
Green.
— Wiem — powiedziała — tak się wydaje. Ale wyobraź to sobie realnie. Wyobraź sobie któregoś ze znanych ci mężczyzn, wyobraź sobie, że wraca co wieczór do domu i całuje cię na powitanie.
Zamilkły.
— Tak — powiedziała Gudrun stłumionym głosem. — To niemożliwe. Przez tego mężczyznę...
— Oczywiście są jeszcze dzieci — dodała Ursula niepewnie. Twarz Gudrun stężała.
— Czy ty naprawdę chcesz mieć dzieci, Ursulo? — spytała chłodno. Ursula zmieszała się.
— Mnie to wciąż jeszcze wydaje się niesłychanie odległe.
— Tak to odczuwasz? Ja w ogóle nic nie czuję na myśl o własnym dziecku. — Patrzyła na siostrę z twarzą jak maska, pozbawioną wyrazu.
Ursula zmarszczyła czoło.
— Bo może to w ogóle nie jest uczucie autentyczne. Może w głębi duszy wcale się dzieci nie pragnie. Tylko powierzchownie...
Gudrun spochmurniała. Nie chciała precyzować swoich myśli.
— Kiedy patrzy się na cudze dzieci... — podjęła Ursula. Gudrun znów spojrzała na siostrę prawie wrogo.
— Właśnie — ucięła rozmowę.
Siostry pracowały w milczeniu. Ursulę zawsze rozświetlał wewnętrzny płomień, tak istotny, choć więziony, tłumiony, ograniczany. Żyła przeważnie sama i dla siebie, pracując, spędzając tak dzień po dniu, ciągle pogrążona w myślach, starająca się zrozumieć życie, uchwycić jego sens. Jej własna aktywność była jakby zawieszona, lecz w głębi, w ciemności, coś się działo. Gdyby tylko udało jej się przedrzeć przez ostatnie warstwy tego mroku! Przecież próbowała, wyciągała ręce jak płód w łonie matki i nie mogła, nie, jeszcze nie. Ale teraz opanowało ją dziwne uczucie, przeświadczenie, że coś się zdarzy.
Odłożyła haft i spojrzała na siostrę. Uważała, że Gudrun jest czarująca przez swą miękkość, przez wspaniałą, niezrównaną cerę i subtelność rysów. Była w niej również jakaś wesołość, dowcipna i ironiczna, tyle nie tkniętych jeszcze rezerw. Ursula podziwiała ją całą duszą.
— Dlaczego wróciłaś do domu, Prune? spytała.
Gudrun czuła, że jest podziwiana. Oderwała się od rysunku i spojrzała na Ursulę spod ślicznie podwiniętych rzęs.
— Dlaczego wróciłam, Ursulo? — powtórzyła — Sama tysiące razy zadawałam sobie to pytanie.
— I nie wiesz?
— Chyba wiem. Myślę, że mój powrót do domu to po prostu reculer pour mieux sauter. — I obrzuciła Ursulę przeciągłym spojrzeniem kobiety doświadczonej.
— Rozumiem! — zawołała Ursula zmieszana i trochę nienaturalna, jakby właśnie nie rozumiała. — Ale gdzie człowiek może skoczyć?
— To nie ma znaczenia — stwierdziła Gudrun z pewną wyniosłością. — Kiedy skacze się z urwiska, zawsze się gdzieś wyląduje.
— Czy to jednak nie jest zbyt ryzykowne? Drwiący uśmiech pojawił się na twarzy Gudrun.
— Ach — rzekła ze śmiechem — to tylko słowa! — I na tym zakończyła rozmowę. Ale Ursula wciąż nad czymś medytowała.
— I jak się czujesz w domu teraz, po powrocie? — zagadnęła.
Gudrun odczekała parę chwil, po czym sucho i zdecydowanie stwierdziła:
— Całkiem obco.
— A jak z ojcem?
Gudrun spojrzała na Ursulę z urazą, jak człowiek przyciskany do muru.
— Nie myślałam o nim, unikałam tego — rzekła zimno.
— Tak... — niepewnie bąknęła Ursula; i rozmowa ostatecznie się urwała. Siostrom wydało się, że mają przed sobą próżnię, jakby spoglądały z urwiska w straszną przepaść.
Znów przez chwilę pracowały w milczeniu. Policzki Gudrun zarumieniły się pod wpływem tłumionej emocji. Była zła, że widać to po niej.
— Może pójdziemy popatrzeć na ślub? — spytała w końcu przesadnie obojętnym tonem.
— Tak! — zgodziła się z nadmiernym zapałem Ursula i odrzucając haft, zerwała się, jakby chciała przed czymś uciec. Ujawniło to jej napięcie, co zdenerwowało Gudrun i wzbudziło w niej niechęć;
Idąc na górę Ursula była pełni świadoma, że jest u siebie w domu, że otaczają ją znajome sprzęty. Nienawidziła tego ponurego, zbyt dobrze znanego miejsca. I niepokoiła ją głęboka wrogość do rodzinnego domu, do atmosfery i warunków tego staroświeckiego, trybu życia. Własne uczucia ją przerażały.
Niebawem dziewczęta szły szybko główną arterią Beldover, szeroką ulicą, wzdłuż której ciągnęły się sklepy i domy mieszkalne pozbawione charakteru, obskurne, choć niebiedne. W Gudrun, mającej świeżo w pamięci Chelsea i Sussex, amorficzna brzydota małego, górniczego miasteczka budziła dreszcz odrazy. Szła jednak naprzód długą, nudną, piaszczystą ulicą, przez brzydki ciąg pospolitości. Wystawiona na spojrzenia gapiów, doznawała istnych katuszy. Jakież to dziwne, że zdecydowała się na powrót, na szok wywołany zetknięciem z tą nagą, bezkształtną brzydotą. Dlaczego się na to naraziła? Dlaczego chciała się znowu narazić na nieznośną udrękę kontaktu z brzydkimi, nijakimi ludźmi i zeszpeconą okolicą? Miała wrażenie, że jak chrabąszcz grzebie się w pyle. Przepełniał ją wstręt.
Skręciły z głównej ulicy za czarną plamą publicznego ogrodu, gdzie bezwstydnie sterczały zakopcone głąby kapusty. Nikomu tu nie przyszło na myśl wstydzić się czegokolwiek. Nikt tu nie wstydził się niczego.
— Zupełnie jak kraj w podziemnym świecie — rzekła Gudrun. — Górnicy wynoszą go z sobą na powierzchnię i tu wyładowują. Ursulo, to wspaniałe, naprawdę wspaniałe, naprawdę cudowne — inny świat. Ludzie to upiory i wszystko jest upiorne. Upiorna kopia prawdziwego świata, koszmar, w którym wszystko jest brudne i plugawe. Jakby człowiek zwariował.
Siostry przechodziły czarną ścieżką przez zaśmiecone pole. Na lewo rozciągał się rozległy krajobraz — szyby górnicze w dolinie, naprzeciw pagórki pokryte lasem i polami kukurydzy. Wszystko ciemniało w dali, jakby widziane przez welon żałobny. Białe i czarne dymy wznosiły się prostymi kolumnami, magiczne w szarym powietrzu. Tuż obok długie rzędy domów, przedtem ciągnące się w długich, równych liniach, rozpraszały się na zboczu. Domy, pokryte dachówką, zbudowane były z ciemnoczerwonej, kruszącej się cegły. Ścieżka, którą szły siostry, była czarna, wydeptana stopami górników, oddzielona od pola żelaznym ogrodzeniem, bariera przełazu wyszlifowana do połysku górniczymi spodniami. Teraz dziewczęta znalazły się między dwoma szeregami uboższych domów. Kobiety, które z rękami założonymi na zgrzebnych fartuchach stały plotkując przy końcu bloku, patrzyły w ślad za siostrami Brangwen natarczywym, zaciętym wzrokiem tubylców; dzieci obrzucały je wyzwiskami.
Gudrun poruszała się nie całkiem przytomnie. Jeśli to było ludzkie życie, jeśli to były ludzkie istoty, żyjące we własnym, normalnym świecie, czym wobec tego był jej świat, nie mający z tym nic wspólnego? Miała świadomość, że ma na sobie trawiaste pończochy, wielki, zielony, aksamitny kapelusz, luźny, miękki płaszcz w kolorze intensywnego błękitu. Wydawało się jej, że sunie w powietrzu pozbawiona oparcia, z sercem ściśniętym, jakby każdej chwili mogła być strącona na ziemię. Bała się.
Trzymała się kurczowo Ursuli, zahartowanej przez długoletnie przebywanie w tym ciemnym, wrogim, nierzeczywistym świecie. Ale przez cały czas dręczyła ją uporczywa myśl: „Chcę wrócić, chcę stąd uciec, nie chcę tego znać, nie chcę wiedzieć, że to istnieje”. Musiała jednak iść naprzód.
Ursula czuła jej cierpienie.
— Nienawidzisz tego, prawda? — spytała.
— To mnie wprawia w osłupienie — wyjąkała Gudrun.
— Nie zostaniesz tu długo.
I Gudrun szła dalej pocieszając się nadzieją wyzwolenia.
Minęły rejon kopalni, wspięły się na wzgórze i zeszły w czystsze okolice, po drugiej stronie, w kierunku Willey Green. Ciągle jeszcze lekki pył czerni unosił się nad polami i zalesionymi wzgórzami — zdawało się, że połyskuje ciemno w powietrzu. Dzień był wiosenny, chłodny, chwilami ukazywało się słońce. Jaskółcze ziele żółciło się u podnóży żywopłotów, w ogródkach Willey Green na krzakach porzeczek widać już było listki, drobne kwiaty smagliczki rozkwitały biało na szarych łodyżkach, zwisających z kamiennych ścian.
Skręciwszy, poszły w dół szosą, która prowadziła do kościoła. Tam, na najniższym zakręcie drogi, pod drzewami, stała gromadka gapiów, czekających na orszak weselny. Córka najbogatszego właściciela kopalń w okolicy, Thomasa Cricha, wychodziła za mąż za oficera marynarki.
— Wracajmy — Gudrun skręciła w bok. — Straszny tu tłum. I zatrzymała się z wahaniem.
— Nie zwracaj na nich uwagi — rzekła Ursula. — To przyzwoici ludzie. Wszyscy mnie znają, nie ma się czym przejmować.
— Ale czy musimy przejść między nimi?
— To naprawdę przyzwoici ludzie — powiedziała Ursula idąc naprzód. Siostry zbliżyły się do gromady onieśmielonej, podejrzliwej gawiedzi. Były to przeważnie proste kobiety, żony górników. Miały czujne spojrzenia ludzi z podziemnej krainy.
Obie siostry z podniesionymi głowami poszły wprost do bramy. Kobiety rozstępowały się przed nimi zaledwie na tyle, by dziewczęta mogły przejść, jakby nie chciały ustąpić im miejsca. Siostry minęły w milczeniu kamienną bramę i po stopniach,’ pod okiem przyglądającego się im policjanta, weszły na ścieżkę wysłaną czerwonym dywanem.
— Ile też kosztują takie pończochy! — odezwał się głos za plecami Gudrun. Nagle dziewczynę ogarnął dziki gniew, gwałtowny i morderczy. Miałaby ochotę unicestwić ich wszystkich usunąć ze świata, który pozostałby dla niej czysty. Jakże cierpiała, że patrzą na nią, kiedy po czerwonym dywanie idzie kościelnym dziedzińcem.
— Nie wejdę do kościoła — rzekła nagle i tak zdecydowanie, że Urszula natychmiast zatrzymała się i skręciła na ścieżkę prowadzącą od tyłu, przez małą furtkę, do szkoły, której teren sąsiadował z kościołem.
Tuż za furtką, w szkółce leśnej przylegającej do cmentarza, Ursula na chwilę usiadła, by odpocząć na niskim, kamiennym murku pod krzewami wawrzynu. Za nią wznosił się obszerny, czerwony budynek szkoły z oknami szeroko otwartymi w dzień wolny od zajęć. Przed nią, nad krzakami, widać było blade dachy i wieże starego kościoła. Dziewczęta osłaniało gęste listowie.
Gudrun siedziała w milczeniu z zaciśniętymi ustami. Żałowała gorzko, że w ogóle wróciła. Ursula patrząc na nią pomyślała, jak zadziwiająco pięknie wygląda z rumieńcem niezadowolenia na twarzy. Ale wytwarzała atmosferę przymusu, skrępowania. Ursula wolałaby być sama, wolna od napięcia, jakie narzucała jej obecność siostry.
— Zostajemy tu? — spytała Gudrun.
— Chciałam tylko trochę odpocząć. — Ursula wstała, jakby przywołano ją do porządku. — Zatrzymamy się koło boiska, stamtąd będziemy wszystko widziały.
Słońce oświetlało teraz jaskrawo cmentarz, w powietrzu unosiła się woń mleczy, wiosny i może fiołków rosnących na grobach. Rozkwitły już tu i ówdzie białe stokrotki, jasne jak anioły. Wysoko czerwieniły się krwawo młode, bukowe listki.
Punktualnie o jedenastej zaczęły przybywać pojazdy. Tłumek przy bramie ożywił się otaczając ciasno każdą karetę; goście weselni wysiadali i szli po czerwonym dywanie do kościoła. Wszyscy w blasku słońca byli weseli i podnieceni.
Gudrun przyglądała się im uważnie z obiektywnym zainteresowaniem. Każdego widziała osobno, jako całość samą w sobie, postać z książki, model do obrazu czy marionetkę w teatrze — zamknięty świat. Lubiła rozpoznawać różne cechy tych ludzi, ustawiać ich we właściwym świetle, umieszczać w odpowiednim środowisku, określać raz na zawsze, gdy mijali ją, wchodząc do kościoła. Znała ich. Byli skończeni, zapieczętowani, postemplowani, załatwieni. Wszystko było z góry wiadome, nikt nie krył w sobie żadnych niespodzianek, dopóki nie pojawili się Crichowie. Zainteresowali ją. Nareszcie coś niezupełnie do przewidzenia.
Oto szła matka, pani Crich, z najstarszym synem Geraldem. Dziwaczna i zaniedbana, mimo widocznych wysiłków, by w takiej chwili stanąć na wysokości zadania. Pochylona lekko do przodu miała bladą, żółtawą twarz o przejrzystej cerze, ładne wydatne rysy, niewidzące, napięte spojrzenie drapieżnego ptaka. Bezbarwne kosmyki potarganych włosów, wymykające się spod niebieskiego kapelusza, opadały na płaszcz z granatowego jedwabiu. Wyglądała jak kobieta ogarnięta monomanią, która chce ukryć się przed ludźmi, lecz jednocześnie pełna jest nieposkromionej dumy.
Jej syn był przystojnym mężczyzną; opalony blondyn, wzrostu powyżej średniego, zgrabny, ubrany aż nadto dobrze. I w nim jednak było coś dziwnego, jakby się miał na baczności, bezwiednie roztaczał blask wyróżniający go z tłumu. Jego widok natychmiast ożywił Gudrun. Północny urok Geralda Cricha przyciągał ją jak magnes. Jasna, północna skóra i złote włosy lśniły jak słońce w kryształkach lodu. Zdawał się tak świeży i nietknięty, tak arktycznie czysty. Miał trzydzieści lat, może trochę więcej. Blask jego urody, męskości, jego wygląd młodego, dobrodusznie uśmiechniętego wilka, nie zwiódł jej; czuła w nim znamienny, złowrogi spokój, przyczajone niebezpieczeństwo nieopanowanego gniewu. „Jego totem to wilk — powtarzała w myśli — a jego matka to stara, nieoswojona wilczyca”. Doznała gwałtownego wstrząsu, ogarnęło ją uniesienie, jakby to ona jedna na świecie dokonała niesłychanego odkrycia. W porywie nagłego wzruszenia krew uderzyła jej do głowy. „Dobry Boże! — przeraziła się. — Co to?!” Lecz już po chwili zapewniła samą siebie: „Poznałam go, i to dobrze”. Dręczyło ją pragnienie, by go ujrzeć znowu, nostalgiczna konieczność, by go zobaczyć, upewnić się, że to wszystko jej się zdarzyło, że nie łudzi się, że prawdą jest owo niepojęte, przemożne, związane z nim przeżycie, jej wewnętrzna wiedza o nim, najpełniejsze zrozumienie jego istoty. „Czy naprawdę jestem mu w jakiś sposób przeznaczona? Czy rzeczywiście krąg bladozłotego, arktycznego światła zamyka tylko nas dwoje?” Zadawała sobie te pytania i nie mogła uwierzyć, trwała w zadumie, ledwie świadoma, co dzieje się wokoło.
Druhny już się zjawiły, nie było jeszcze pana młodego. Ursula zastanawiała się, czy aby coś się nie stało i czy ślub w ogóle się odbędzie. Czuła się zakłopotana, jakby to ona ponosiła odpowiedzialność. Przyjechały pierwsze druhny. Ursula przyglądała się, jak wchodzą po schodach. Jedną z nich znała — powolną, niezbyt sympatyczną kobietę z masą jasnych włosów nad bladą, długą twarzą. Była to zaprzyjaźniona z Crichami Hermione Roddice. Szła z podniesioną głową, balansując ogromnym, płaskim kapeluszem z jasnożółtego aksamitu, ozdobionym strusimi piórami w kolorze szarobeżowym. Sunęła przed siebie, niepomna na to, co ją otacza, z podłużną, bladą twarzą, którą uniosła do góry, żeby nic nie widzieć. Była bogata. Miała na sobie suknię z jedwabistego, cienkiego weluru w kolorze jasnożółtym i niosła naręcze małych, różowych cyklamenów. Jej pantofle i pończochy miały odcień szarobeżowy jak pióra zdobiące kapelusz; szła nie poruszając biodrami, jakby posuwała się naprzód bez udziału woli. Była imponująca w tej pięknej gamie barw jasnożółtych i brązoworóżowych, ale jednocześnie niesamowita i odpychająca. Ludzie milkli, gdy ich mijała; byli przejęci, podnieceni, skłonni do kpin, a jednak stali cicho. Z długą, bladą twarzą uniesioną do góry, jak na obrazach Rossettiego, robiła wrażenie odurzonej narkotykami, jak gdyby w ciemnościach jej duszy kłębił się natłok myśli, od których nie było ucieczki.
Ursula obserwowała ją zafascynowana. Poznała ją przelotnie. Była to najwybitniejsza kobieta w Midlands. Jej ojciec, baronet z Derbyshire, uchodził za człowieka o staroświeckich poglądach, ona zaś była na wskroś nowoczesną intelektualistką o zszarpanych nerwach, przytłoczoną nadmiarem świadomości. Pasjonowały ją reformy, całą duszą oddana była sprawom publicznym. Ale interesowała się tylko mężczyznami, pociągał ją męski świat.
Podtrzymywała wiele różnych przyjaźni duchowych czy intelektualnych z mężczyznami utalentowanymi. Spośród nich Ursula znała tylko Ruperta Birkina, jednego z inspektorów szkolnych hrabstwa. Lecz Gudrun zetknęła się i z innymi w Londynie. Obracając się wraz z gronem zaprzyjaźnionych artystów w różnorodnych środowiskach, Gudrun poznała wiele sławnych i wybitnych osobistości. Dwa razy spotkała Hermione, ale nie poczuły do siebie sympatii. Dziwne będzie spotykać w Midlands, gdzie ich pozycja towarzyska jest tak odmienna, podczas gdy w mieście widywały się u rozmaitych znajomych na zasadzie pełnej równości. Gudrun była popularna w towarzystwie i miała przyjaciół wśród arystokratów ceniących cyganerię artystyczną.
Hermione wiedziała, że jest świetnie ubrana; wiedziała, że co najmniej dorównuje, a najczęściej przewyższa każdego, kogo może spotkać w Willey Green, Wiedziała też, że jest akceptowana w świecie kultury i intelektu. Była Kulturträgerem, pośredniczyła w rozpowszechnianiu kultury. W towarzystwie, w naukach humanistycznych, w działalności społecznej czy nawet w sztuce — była w pierwszym szeregu, za pan brat z najlepszymi. Nikt nie mógł jej poniżyć ani z niej zakpić, ponieważ należała do elity, a ci, którzy mieliby jej coś do zarzucenia, stali od niej nieporównanie niżej towarzysko, majątkowo czy wreszcie w sferze myśli, pracy dla postępu i porozumienia. Była więc nietykalna. O to starała się przez całe życie: chciała być nietykalna, niedosiężna, niezależna od sądów świata.
A jednak jej bezbronna dusza cierpiała katusze. Nawet idąc teraz ścieżką do kościoła, pewna, że nie podlega żadnym wulgarnym osądom, że jej wygląd jest doskonały i nieskazitelny według najwyższych kanonów, cierpiała, gdyż mimo tej pewności siebie i dumy, dręczyło ją uczucie, że jest wystawiona na ciosy, drwiny i zniewagi. Zawsze czuła się zagrożona, zawsze w jej zbroi były jakieś ukryte szczeliny. Sama nie rozumiała, na czym to polega. Brakowało jej tężyzny, nie była w naturalny sposób samowystarczalna, miała w sobie straszliwą pustkę, niedobór, skazę osobowości.
Chciała, by ktoś wypełnił tę pustkę, wypełnił na zawsze. Marzyła o Rupercie Birkinie. Przy nim czuła się pewnie, umiała sprostać życiu, stawała się całością. Bez niego była jak dom ustawiony na piasku, zbudowany nad przepaścią; mimo jej zarozumiałości i pozycji, byle służąca, krzepka i pewna siebie, mogła ją wtrącić najlżejszą krytyką czy drwiną w otchłań zwątpienia. Ciągle więc, udręczona i żałosna, gromadziła środki obrony: znawstwo sztuki, ogólną kulturę, własną wizję świata i obojętność. Nigdy jednak nie potrafiła wyzbyć się poczucia mniejszej wartości.
Gdyby Birkin związał się z nią blisko i trwale, czułaby się bezpiecznie podczas tej męczącej podróży przez życie. Mógł ją uzdrowić i zapewnić triumf— nawet nad aniołami w niebie. Gdyby tylko chciał! Nękały ją jednak obawy i złe przeczucia. Starała się być piękna, wszelkimi sposobami usiłowała osiągnąć ten stopień urody i doskonałości, któremu nie mógłby się oprzeć. Ale zawsze były w niej jakieś skazy.
Birkin był przewrotny. Odpychał ją, zawsze ją odpychał. Im bardziej starała się go przyciągnąć, tym skuteczniej się przed tym bronił. Byli kochankami od lat. Jakże to było męczące, jak bardzo bolesne; tak już ją to znużyło. Ciągle jednak nie traciła wiary w siebie. Wiedziała, że próbuje ją porzucić. Chce z nią zerwać, chce być wolny. Lecz nadal wierzyła, że ma dość siły, by go zatrzymać, ufała swojej inteligencji. I on jest inteligentniejszy od innych, lecz kamieniem probierczym prawdy jest ona. Musi tylko z nim się połączyć.
I właśnie tego związku, który i dla niego byłby najdoskonalszym spełnieniem, odmawiał przewrotnie jak krnąbrne dziecko. Z uporem złośliwego dziecka chciał zerwać łączącą ich świętą więź.
Ma być na tym ślubie drużbą pana młodego. Powinien czekać w kościele. Zobaczy ją, jak tylko wejdzie. Drżała z nerwowego podniecenia i żądzy. Będzie tam, na pewno zauważy, jak wspaniale jest ubrana, na pewno domyśli się, że to dla niego chciała być piękna. Zrozumie, uzna wreszcie, że jest dla niego stworzona, że to ona jest pierwsza, niezrównana i najlepsza. I na pewno w końcu pogodzi się z wyrokiem losu i już jej nie odtrąci.
Rozdygotana, w paroksyzmie bezgranicznie wyczerpującej tęsknoty, weszła do kościoła i ukradkiem poszukała go wzrokiem. Jej szczupła postać drżała z podniecenia. Jako drużba, powinien stać tuż przy ołtarzu. Rozejrzała się bez pośpiechu, tak niezachwiana w swej pewności, że nie lękała się zwlekać.
A przecież go nie było. Zalała ją fala gwałtownej rozpaczy, czuła, że w niej tonie. Zdruzgotana beznadziejnym smutkiem, machinalnie zbliżyła się do ołtarza. Nigdy jeszcze nie doznała rozpaczy tak ostatecznej, beznadziejnej. Otoczyła ją nicość, pustka gorsza niż śmierć.
Pan młody i drużba jeszcze nie nadeszli. Na zewnątrz kościoła narastała konsternacja. Ursula niemal czuła się za to odpowiedzialna. Nie mogła znieść myśli, że panna młoda przyjedzie i nie zastanie pana młodego. Ślub nie może być fiaskiem, po prostu nie może.
Ale oto nadjechała kareta panny młodej ozdobiona wstążkami i kokardami.
Siwe konie w wesołych podskokach stanęły u celu przed wrotami kościoła; w tym całym zamieszaniu wszystko było śmiechem i radością. Drzwi karety otwarto, za chwilę ukaże się kwiat dnia. Od drogi, gdzie zebrali się ludzie, dobiegły ciche pomruki zawiedzionego tłumu.
Ojciec, który wysiadł pierwszy, jak cień zamajaczył w powietrzu poranka. Był to wysoki, chudy, zatroskany mężczyzna ze spiczastą, czarną, już nieco siwiejącą brodą. Czekał u drzwi karety cierpliwie, usuwając się na drugi plan.
Teraz drzwiczki karety wypełniła kaskada delikatnych liści i kwiatów, biel jedwabiu i koronek. Wesoły głos zapytał:
—Jak ja się stąd wydostanę?
Dreszcz zadowolenia przeszedł przez oczekujący tłumek. Ludzie cisnęli się, by ją powitać, z satysfakcją oglądając pochyloną, jasną głowę, ozdobioną pąkami kwiatów, i delikatną, białą, niepewną nóżkę usiłującą trafić na stopień karety. Nagle zapieniło się, panna młoda, jak unoszona falą, cała w bieli, spłynęła ku ojcu w poranny cień drzew, w welonie falującym od śmiechu.
— Udało się! — powiedziała.
Oparła rękę na ramieniu strapionego, mizernego ojca i wygładzając spienione fałdy sukni, wstąpiła na czerwony chodnik. Ojciec, milczący, o żółtawej cerze i z czarną brodą, która nadawała mu jeszcze bardziej zafrasowany wygląd, wchodził na schody sztywno, jakby nieobecny myślami; lecz chmurka śmiechu, jaka osnuła kroczącą obok niego pannę młodą, bynajmniej się nie rozwiała.
A pana młodego wciąż nie ma! To było nie do zniesienia. Ursula, z sercem ściśniętym niepokojem, spoglądała na niedalekie wzgórze, na białą, biegnącą w dół drogę, na której powinien się ukazać powóz. Już go widać. Tak, to pan młody. Ursula zwróciła się ku pannie młodej i wydala ze swojego punktu obserwacyjnego nieartykułowany okrzyk. Chciała ich uprzedzić, że się zbliża. Ale okrzyk był niewyraźny, niedosłyszalny, a ona zarumieniła się mocno w rozterce między chęcią okazania pomocy a hamującym ją zmieszaniem.
Powóz turkotał na zboczu wzgórza i był już blisko. W tłumie rozległy się głosy. Panna młoda, która właśnie dotarła na szczyt schodów, odwróciła się wesoło, chcąc widzieć, co wywołało zamieszanie. Zobaczyła ożywionych ludzi, powóz, który właśnie stanął, i ukochanego, który z niego wyskakiwał. Już torował sobie drogę wśród koni i gapiów.
— Tibs, Tibs! — zawołała w nagłym, żartobliwym podnieceniu. Stała w słońcu, wysoko na ścieżce, wymachując bukietem. Pan młody, przeciskający się przez tłum z kapeluszem w ręku, nie dosłyszał jej wołania.
— Tibs! — krzyknęła znów.
Przypadkowo spojrzał w górę i zobaczył na ścieżce swoją narzeczoną i jej ojca.
Przez jego twarz przemknął szczególny wyraz jakby zaskoczenia. Zawahał się chwilę i rzucił naprzód, żeby ją dogonić.
— Ach! — zabrzmiał jej osobliwy, zdławiony okrzyk; odruchowo odwróciła się i rzuciła w stronę kościoła z niesłychanie szybkim tupotem białych pantofelków i szelestem białych jedwabi. Młodzieniec niczym ogar pobiegł jej śladem, przeskoczył stopnie, wyminął ojca, pracując giętkimi biodrami jak pies, który dopada zwierzyny.
— Hej tam, za nią, za nią! — pokrzykiwały proste kobiety, porwane zabawą. Siejąc za sobą kwiaty jak pianę, wyprostowała się, żeby okrążyć narożnik kościoła. Obejrzała się za siebie i z dzikim wybuchem przekornego śmiechu zmieniła kierunek, odzyskała równowagę i skryła się za przysłupem z szarego kamienia. Niemal jednocześnie pan młody, pochylony naprzód w biegu, chwycił ręką kamienny występ, skoczył i jego silne, gibkie biodra zniknęły w pościgu.
W tłumie u bramy rozbrzmiały okrzyki pełne podniecenia. Uwagę Ursuli znów zwróciła ciemna, nieco pochylona sylwetka pana Cricha, który czekał na ścieżce i z twarzą bez wyrazu obserwował ucieczkę do kościoła. Po skończonej gonitwie, obejrzał się i poszukał wzrokiem Ruperta Birkina, który natychmiast podszedł i stanął obok.
— Będziemy w ariergardzie — rzekł uśmiechając się niewyraźnie.
— Tak jest — odparł lakonicznie ojciec. I obaj mężczyźni ruszyli w górę ścieżką.
Birkin był równie chudy jak pan Crich, blady i mizerny. Choć tak szczupły,.był ładnie zbudowany. Szedł, powłócząc z lekka nogą, co było jedynie wynikiem nieśmiałości. Ubrany był stosownie do swej roli, kolidowało to jednak z jego naturą, wyglądał więc nieco śmiesznie. Intelektualista i oryginał, czuł się nieswojo w sytuacjach konwencjonalnych. Ulegał jednak powszechnym obyczajom i zachowywał pozory.
Udawał, że jest całkiem przeciętny, doskonale i nieskazitelnie banalny. Tak dobrze i szybko przystosował się do otoczenia, do tonu swego rozmówcy i do okoliczności, że osiągał znakomite rezultaty, czym zwykle zjednywał sobie ludzi i rozbrajał ich, żeby nie atakowali go za oryginalność.
Teraz, idąc z panem Crichem, rozmawiał z nim miło i swobodnie; rozgrywał sytuację jak człowiek chodzący po linie; zawsze chodząc po linie udawał, że jest mu tam bardzo wygodnie.
— Przepraszam, że tak się spóźniliśmy — mówił właśnie. — Zapodział się gdzieś zapinacz do butów, mnóstwo czasu zajęło nam uporanie się z każdym guzikiem. Wy byliście tu co do minuty.
— My zwykle jesteśmy punktualni — rzekł pan Crich.
— A ja zawsze się spóźniam — stwierdził Birkin — dziś jednak naprawdę zdążyłbym, gdyby nie przypadek. Bardzo mi przykro.
Panowie oddalili się. Na razie nie było na co patrzeć. Ursula została z głową zaprzątniętą Birkinem. Podniecał ją, pociągał i drażnił.
Chciała go poznać bliżej. Rozmawiała z nim raz czy dwa razy, ale tylko oficjalnie, jako z inspektorem. I on, tak jak ona, zdawał się uważać, że istnieje między nimi coś w rodzaju powinowactwa, milczącego porozumienia, że używają tego samego języka. Na pogłębienie tego porozumienia zabrakło czasu. I. coś sprawiało, że trzymała się od niego z daleka, choć jednocześnie wyraźnie ją pociągał. Była w nim jakaś wrogość, najgłębiej skryta, zimna i nieprzystępna. A jednak pragnęła go poznać.
— Co myślisz o Rupercie Birkinie? — zapytała z pewnym wahaniem. Właściwie nie miała ochoty o nim rozmawiać.
— Co myślę o Rupercie Birkinie? — powtórzyła Gudrun. — Sądzę, że jest atrakcyjny, zdecydowanie atrakcyjny. Czego nie mogę w nim znieść, to jego stosunku do otoczenia — ma zwyczaj traktować każdego głupca z najwyższym szacunkiem. Człowiek czuje się wystrychnięty na dudka.
— Dlaczego tak postępuje?
— Ponieważ nie ma zdolności krytycznych — w każdym razie wobec ludzi. Mówię ci, byle głupca traktuje jak mnie lub ciebie... To jest po prostu obraźliwe!
— O, tak! Trzeba być wybrednym.
— Koniecznie — potwierdziła Gudrun. — Pod innymi względami jest zresztą nadzwyczajny... Niezwykła osobowość. Ale nie można mu ufać.
— Masz rację — rzekła niepewnie Ursula. Zawsze czuła się obowiązana do potakiwania Gudrun, nawet gdy się z nią nie w pełni zgadzała.
Siostry siedziały w milczeniu, czekając na ukazanie się ślubnego orszaku. Gudrun nie miała cierpliwości do rozmowy. Chciała myśleć o Geraldzie Crichu. Chciała zdać sobie sprawę, czy silne uczucie, które w niej wzbudził, jest prawdziwe. Chciała być gotowa.
W kościele uroczystość ślubna była w toku. Hermione Roddice myślała o Birkinie. Stał nie opodal. Jak gdyby grawitowała fizycznie w jego kierunku. Chciała trzymać się blisko, chciała go dotykać. Inaczej nie była pewna jego obecności. Nie przysunęła się jednak przez cały czas uroczystości.
Dopóki się nie zjawił w kościele, cierpiała tak straszliwie, że ciągłe jeszcze była półprzytomna, obolała jak w ataku newralgii, udręczona możliwością jego nieobecności. Czekała na niego w oszołomieniu torturowanych nerwów. Gdy tak stała przytłoczona ciężarem swych myśli, jej skupione spojrzenie, które wydawało się uduchowione jak u anioła, a było przecież wynikiem cierpienia, nadawało jej wygląd tak przejmujący, że Birkinowi litość rozdzierała serce. Widział jej schyloną głowę, jej napiętą twarz z wyrazem diabolicznej niemal ekstazy. Czując jego wzrok, wyprostowała się, jej piękne, szare oczy poszukały jego oczu i przesłały im płomienny sygnał. Kiedy umknął spojrzeniem, schyliła głowę w cierpieniu i wstydzie, znowu z nieznośnym uciskiem w sercu. Ruperta również dręczył wstyd, przemożna niechęć i dotkliwa litość, ponieważ nie chciał spotkać jej wzroku, nie chciał przyjąć sygnału porozumienia.
Ślub się odbył, orszak przeszedł do zakrystii. W ścisku Hermione odruchowo przysunęła się do Birkina, żeby go dotknąć. Pozwolił jej na to.
Przed kościołem Ursula i Gudrun nasłuchiwały, kiedy ich ojciec zacznie grać na organach. Z radością zagra marsza weselnego. Oto nadchodzi młoda para! Dzwony biły, aż drżało powietrze. Ursula zastanawiała się, czy drzewa i kwiaty odczuwają wibrację i co myślą o dziwnym ruchu powietrza. Panna młoda szła poważnie, wsparta na ramieniu pana młodego, on zaś wpatrywał się w niebo, bezwiednie otwierając i zamykając oczy, jakby nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, gdzie się znajduje. Przedstawiał trochę śmieszny widok, gdy tak mrugając starał się dobrze grać swoją rolę, a w głębi duszy buntował się przeciw obraźliwej ciekawości tłumu. Wyglądał jak typowy oficer marynarki — męski i zawsze na wysokości zadania.
Ukazał się Birkin u boku Hermione, która miała ekstatyczną, triumfalną minę, jak upadły anioł przywrócony do bożej chwały, lecz jednocześnie subtelnie diaboliczną teraz, kiedy już trzymała Birkina pod ramię. On, z twarzą pozbawioną wyrazu, był zobojętniały, zagarnięty przez nią, jak gdyby z wyroku losu.
Pojawił się Gerald Crich, jasny, przystojny, zdrowy, pełen sprężonej energii. Trzymał się prosto, nieskazitelny, sympatyczny; wyglądał radośnie, ale było w nim też coś dziwnego. Gudrun zerwała się gwałtownie i odeszła. Nie mogła tego znieść. Chciała być sama, żeby pomyśleć o tej niezwykłej, gwałtownej szczepionce, która całkowicie zmieniła jej usposobienie.