Zakochani po Góralsku - ebook
Agnieszka Leśniak, kobieta nauki, wierzy tylko w to, co da się zmierzyć i udowodnić. Jej świat to sterylne laboratorium i twarde dane. Kacper Król, artysta-góral, żyje w rytm natury, legend i prastarej mądrości. Jego świat to magia ukryta w drewnie i historiach szeptanych przy kominku. Gdy badania nad mityczną, świecącą rośliną sprowadzają Agnieszkę do odciętej od świata agroturystyki Kacpra, dwa wrogie światy zderzają się z siłą żywiołu. Ona chce zbadać cud. On chce go chronić. Niezwykłe, magiczne zdarzenie sprawia, że zostają na siebie skazani w najbardziej nieprawdopodobny sposób. Aby odnaleźć drogę powrotną, kobieta nauki będzie musiała zaufać legendzie, a strażnik tradycji uwierzyć w potęgę rozumu. "Zakochani po Góralsku" to pełna humoru i ciepła opowieść o tym, że czasem, by odnaleźć siebie, trzeba najpierw spojrzeć na świat cudzymi oczami.
| Kategoria: | Romans |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Światło w laboratorium Agnieszki Leśniak nie miało nic wspólnego ze słońcem. Było sterylne, chłodne, bezlitosne w swojej precyzji. Odbijało się od nieskazitelnych, stalowych blatów, tańczyło na szklanych powierzchniach kolb i biuret, prześlizgiwało się po gładkiej obudowie wirówki i lśniło na ekranie spektrometru masowego, który mruczał cicho w kącie niczym zadowolony, metaliczny kot. W powietrzu unosiła się mieszanina zapachów, którą Agnieszka od dawna utożsamiała z domem: ostra woń ozonu, czysty, niemal słodki zapach sterylizacji i delikatna, ziemista nuta dochodząca z jedynego obiektu w pomieszczeniu, który zdawał się przeczyć jego klinicznej naturze.
Na centralnym stanowisku, pod specjalną lampą LED emitującą fioletowawą poświatę, stała doniczka. W niej, na tle torfowej ziemi, rosła roślina, która była jej obsesją, jej świętym Graalem i, potencjalnie, jej największą zawodową katastrofą. _Lycopodium obscurum var. podhalensis._ Oficjalnie, nieistniejąca odmiana widłaka, zdegradowana do statusu lokalnej legendy, góralskiej bajędy o kwiecie paproci, który świeci w Noc Kupały. Nieoficjalnie, dla Agnieszki, był to biologiczny cud.
Poprawiła okulary w modnych, grafitowych oprawkach i nachyliła się nad rośliną. Jej liście, a właściwie mikrolistki, przypominały miniaturowe gałązki cedru, gęsto utkane w misterne, niemal architektoniczne wzory. Miały głęboki, szmaragdowy kolor, który w świetle lampy zdawał się pulsować wewnętrznym życiem. Agnieszka dotknęła delikatnie jednego z pędów opuszkiem palca. Skóra zarejestrowała znajomą, woskową gładkość. Nic nadzwyczajnego. Ale wiedziała lepiej. Czekała na zmierzch.
Spojrzała na zegarek. Za czterdzieści siedem minut miała spotkanie, które mogło zdefiniować całą jej karierę. Spotkanie z profesorem Janem Kowalskim, kierownikiem Katedry Botaniki Farmaceutycznej, człowiekiem, którego umysł był równie uporządkowany i konserwatywny, co jego kolekcja tweedowych marynarek. W jego świecie nie było miejsca na folklor. Liczyły się tylko recenzowane publikacje, cytowania i granty na badania, które nie brzmiały jak tytuł baśni braci Grimm.
Westchnęła i jeszcze raz przejrzała prezentację na ekranie swojego laptopa. Wykresy były nienaganne. Dane ze spektrometru – jednoznaczne. Analiza chemiczna wskazywała na obecność unikalnego, nieopisanego dotąd flawonoidu o zdumiewających właściwościach. Wstępne testy na kulturach komórkowych sugerowały silne działanie antyoksydacyjne i przeciwzapalne. Ale to nie to było najbardziej ekscytujące. To, co sprawiało, że serce biło jej szybciej, działo się po zmroku.
Agnieszka wyłączyła główną lampę laboratoryjną, pozostawiając jedynie fioletową poświatę nad rośliną. Na kilka sekund jej oczy musiały przyzwyczaić się do półmroku. A potem to zobaczyła. Zawsze zapierało jej dech w piersiach.
Pomiędzy ciemnozielonymi pędami widłaka zaczęły pojawiać się punkciki światła. Delikatne, eteryczne, jakby ktoś uwięził w roślinie drobiny szmaragdowego ognia. Bioluminescencja. Zjawisko znane u grzybów, owadów czy organizmów morskich, ale ekstremalnie rzadkie w królestwie roślin lądowych. A już na pewno nie u widłaków.
Uśmiechnęła się do siebie. To był jej as w rękawie. Tego nie dało się zignorować. To nie była już legenda. To była czysta, mierzalna, fascynująca biochemia. „Spróbuj to nazwać bajką, panie profesorze” – pomyślała, czując przypływ adrenaliny.
Zgrała prezentację na pendrive, schowała go do kieszeni eleganckich, materiałowych spodni, rzuciła ostatnie spojrzenie na swoją świecącą roślinę i wyszła z laboratorium, zamykając za sobą starannie drzwi. Korytarze Instytutu Farmacji Uniwersytetu Jagiellońskiego były ciche. Kroki jej butów na płaskim obcasie odbijały się echem od lśniącego linoleum. Mijała drzwi innych laboratoriów, zza których dobiegały stłumione dźwięki pracującej aparatury. Czuła na sobie niewidzialne spojrzenia. Wiedziała, co o niej szeptano. „Ta Leśniak od kwiatu paproci”. Wiedziała, że dla wielu była obiektem żartów, ekscentryczką goniącą za mrzonkami w czasach, gdy wszyscy inni skupiali się na syntezie nowych leków albo badaniach nad genomem.
Ta łatka ciągnęła się za nią od lat, karmiona szeptami jej własnych rodziców. Oboje byli fizykami cząstek elementarnych w CERN. Ludźmi, którzy myśleli w kategoriach kwarków, bozonów i Wielkich Zderzaczy Hadronów. Dla nich jej etnobotanika była uroczą, ale niepoważną fanaberią. Pamiętała, jak ojciec, podczas jednej z rzadkich wizyt w Polsce, zapytał ją z pobłażliwym uśmiechem: „Agnieszko, córeczko, a czy ty z tych twoich ziółek wyczytasz kiedyś tajemnice wszechświata?”. Nie rozumieli, że dla niej tajemnice wszechświata kryły się właśnie tu – w skomplikowanej chemii liścia, w prastarej mądrości zakodowanej w roślinie, w opowieściach ludzi, którzy od wieków żyli z nią w symbiozie. Ten grant był jej szansą, by im wszystkim pokazać. By udowodnić, że jej świat jest równie ważny i prawdziwy, co ich.
Stanęła przed gabinetem profesora Kowalskiego. Drzwi z ciemnego drewna z mosiężną tabliczką: „Prof. dr hab. Jan Kowalski”. Wzięła głęboki oddech, policzyła do trzech i zapukała.
– Proszę! – dobiegł zza drzwi tubalny, lekko zniecierpliwiony głos.
Gabinet profesora był jego dokładnym przeciwieństwem – chaotyczny, zawalony książkami, które piętrzyły się na podłodze, na parapecie, na każdym wolnym centymetrze biurka. Pachniało tu starą kawą, kurzem i papierem. Kowalski siedział za biurkiem, górując nad stertami dokumentów niczym sędziwy orzeł w swoim gnieździe. Miał na sobie, oczywiście, tweedową marynarkę w jodełkę. Jego siwe, krzaczaste brwi uniosły się nieznacznie na jej widok.
– Agnieszka. Wchodź, wchodź. Siadaj. Masz dziesięć minut. Potem mam telekonferencję z komisją ministerialną w sprawie cięć budżetowych, więc jak rozumiesz, mój nastrój jest daleki od euforycznego.
Agnieszka usiadła na twardym, drewnianym krześle naprzeciwko niego. Serce waliło jej jak młotem, ale jej głos był spokojny i opanowany, gdy podłączała pendrive do laptopa profesora.
– Dziękuję, panie profesorze. Postaram się streszczać, chociaż temat jest… obszerny.
– Temat jest folklorystyczny, Agnieszko. Przejrzałem twój wniosek. „Etnobotaniczne studium nad endemiczną, potencjalnie nową odmianą _Lycopodium obscurum_ w kontekście legend o Kwiecie Paproci”. – Profesor zdjął okulary i potarł zmęczone oczy. – Brzmi jak coś, co mogłaby finansować fundacja „Ocalić Mity od Zapomnienia”, a nie Narodowe Centrum Nauki.
Agnieszka nie dała się zbić z tropu. Na ekranie pojawił się pierwszy slajd. Zdjęcie jej rośliny.
– Folklor, panie profesorze, często jest mapą, która prowadzi do naukowych odkryć. Tak było z chininą, z aspiryną, z wieloma alkaloidami. Opowieści o świecącej w jedną noc w roku roślinie, która przynosi szczęście, powtarzają się w regionie Podhala od co najmniej dwustu lat. Zadałam sobie proste pytanie: a co, jeśli te opowieści nie są tylko metaforą? Co, jeśli opisują realne zjawisko?
Przełączyła slajd. Pojawił się szczegółowy wykres analizy chemicznej.
– To, co pan tu widzi, to wynik wstępnej spektrometrii masowej. Zidentyfikowałam w ekstraktach z pędów unikalny związek z grupy flawonoidów, który nie występuje w żadnej innej znanej odmianie widłaka. Nazwałam go roboczo „lycopenol”. Co więcej, jego struktura chemiczna sugeruje potencjalne właściwości bioluminescencyjne, podobne do lucyferyn występujących u grzybów.
Kowalski uniósł brew. To był pierwszy, ledwo zauważalny sygnał zainteresowania.
– Sugeruje? To słowo klucz. Sugerować można wiele rzeczy. Potrzebne są dowody, Agnieszko. Twarde, powtarzalne dowody.
– I właśnie o środki na te dowody proszę. – Przełączyła na kolejny slajd, tym razem z danymi z testów na kulturach komórkowych. – Wstępne badania in vitro wykazują, że lycopenol ma aktywność antyoksydacyjną o rząd wielkości wyższą niż witamina C. Hamuje również ekspresję cyklooksygenazy-2, co czyni go potencjalnym kandydatem na lek przeciwzapalny. To nie jest bajka, to jest konkretna cząsteczka z konkretnym potencjałem terapeutycznym.
Profesor milczał przez chwilę, wpatrując się w wykresy. Stukał palcami o blat biurka.
– Skąd masz materiał badawczy? Z tego, co wiem, nikt tej twojej „podhalańskiej odmiany” oficjalnie nie sklasyfikował.
– Bo nikt jej nie szukał tam, gdzie trzeba. I kiedy trzeba. Spędziłam na Podhalu ostatnie trzy sezony letnie, rozmawiając z najstarszymi mieszkańcami. Analizowałam stare mapy, zapiski parafialne, pamiętniki. Znalazłam powtarzające się wzmianki o „Płaczącej Polanie” w okolicach Gubałówki. Udało mi się zlokalizować to miejsce. Roślina rośnie tylko tam, w bardzo specyficznym mikroklimacie, na kwaśnej glebie pod osłoną starych jodeł. Zgodnie z procedurami, pobrałam jedną sadzonkę do dalszych badań. I… – zawahała się na ułamek sekundy – …i ona świeci, panie profesorze.
To ostatnie zdanie zawisło w powietrzu. Kowalski spojrzał na nią tak, jakby właśnie oznajmiła, że w przerwach między badaniami rozmawia z elfami.
– Świeci? – powtórzył powoli, z niedowierzaniem. – Chcesz mi powiedzieć, że w twoim laboratorium rośnie… choinka bożonarodzeniowa?
Agnieszka poczuła, jak ogarnia ją fala gorąca. Spokojnie. Przygotowała się na to. Sięgnęła do torby i wyjęła tablet. Kilkoma ruchami palca odtworzyła krótki film. Nagranie nie było idealnej jakości – zrobiła je telefonem, w niemal całkowitej ciemności, ale przekaz był jednoznaczny. Na ekranie widać było jej roślinę, delikatnie pulsującą zielonym światłem.
Profesor nachylił się nad tabletem. Zapadła cisza, przerywana tylko tykaniem starego zegara na ścianie. Kowalski oglądał film raz, potem drugi. Zmarszczył brwi.
– Ciekawa sztuczka. Fosforyzująca farba? Jakaś sprytna obróbka cyfrowa?
Uderzenie było celne. Poczuła ukłucie urazy, ale nie dała tego po sobie poznać.
– Zapraszam do mojego laboratorium po zmroku. Może pan przynieść własny sprzęt. Może pan pobrać próbki. To nie jest sztuczka. To jest fakt, który domaga się wyjaśnienia. I właśnie to chcę zrobić w ramach tego grantu. Chcę wyizolować i scharakteryzować enzym odpowiedzialny za tę reakcję. Chcę zbadać pełne spektrum działania lycopenolu. Chcę wreszcie, oficjalnie, opisać i sklasyfikować ten unikalny podgatunek.
Mówiła z pasją, jej głos nabrał siły. To była jej krucjata. Czuła, że broni czegoś więcej niż tylko projektu badawczego. Broniła swojego prawa do patrzenia na świat inaczej.
Kowalski odchylił się na krześle. Skrzyżował ramiona na piersi. Jego spojrzenie było teraz chłodne i analityczne.
– Agnieszko. Powiedzmy na chwilę, że ci wierzę. Powiedzmy, że nie jest to ani oszustwo, ani wynik twojej przerośniętej wyobraźni. Powiedzmy, że masz w laboratorium świecący mech. Co z tego? – Jego głos był brutalnie pragmatyczny. – Wiesz, jakie mamy czasy. Ministerstwo tnie wydatki. Priorytet mają badania nad rakiem, chorobami neurodegeneracyjnymi, nowymi antybiotykami. Myślisz, że ktokolwiek w komisji grantowej da pieniądze na badanie czegoś, co brzmi jak rekwizyt z filmu „Avatar”? Twoja praca, nawet jeśli prawdziwa, zostanie zaszufladkowana jako „ciekawostka przyrodnicza”. To ślepy zaułek. Zmarnujesz trzy lata i ogromne pieniądze.
– Nauka to nie tylko leczenie chorób. To także odkrywanie i rozumienie świata. A potencjał terapeutyczny jest realny! To może być źródło zupełnie nowych…
– Potencjał jest na razie tylko na twoich slajdach! – przerwał jej ostro. – A ja, jako kierownik katedry, muszę myśleć strategicznie. Muszę dbać o reputację tego instytutu. Jeśli poprę ten wniosek, a okaże się on niewypałem, moi koledzy z innych wydziałów zjedzą mnie na śniadanie. Będą mówić, że Kowalski zwariował na starość i finansuje poszukiwania jednorożców.
Agnieszka poczuła, że grunt usuwa jej się spod nóg. Wszystkie jej logiczne argumenty, wszystkie dane i wykresy, rozbijały się o mur pragmatyzmu i strachu przed śmiesznością. Poczuła narastającą desperację.
– Panie profesorze… Ja wiem, że to brzmi niekonwencjonalnie. Ale proszę mi zaufać. Czuję, że to jest coś wielkiego. Coś, co może naprawdę zmienić sposób, w jaki postrzegamy…
W tym momencie w jej kieszeni zawibrował telefon. Przez ułamek sekundy chciała to zignorować, ale gdy kątem oka spojrzała na ekran, zamarła. Dzwonił ojciec. To mogło oznaczać tylko jedno. Dzwonili z CERN, a to oznaczało, że był środek ich dnia pracy, czyli środek nocy w Genewie. Dzwonili tylko wtedy, gdy mieli „okienko” i chcieli zdać raport. Zawsze dzwonili razem, z głośnika.
– Przepraszam na moment – szepnęła do profesora, czując, że się czerwieni. Wyszła pospiesznie na korytarz, zamykając za sobą drzwi gabinetu. Odebrała.
– Cześć, mamo, cześć, tato.
– Witaj, Agniesiu! – usłyszała w słuchawce podwójny, lekko zniekształcony przez technologię głos. Głos jej matki, zawsze melodyjny i precyzyjny, i ojca, pełen entuzjazmu, który rezerwował wyłącznie dla fizyki. – Mamy tylko chwilkę, właśnie skończyliśmy analizę danych z ostatniego eksperymentu. Wygląda na to, że jesteśmy na tropie nowej, egzotycznej cząstki! Może to być pierwszy dowód na supersymetrię! Wyobrażasz to sobie? Przełom!
Agnieszka zamknęła oczy. Supersymetria. Oczywiście.
– To… to wspaniale. Gratuluję.
– A co u ciebie, kochanie? – zapytała matka. – Jak tam twoje ziółka? Znalazłaś już lek na katar? – W jej głosie nie było złośliwości. Było coś znacznie gorszego: pobłażliwość. Dobroduszna, pełna miłości pobłażliwość dla dziecka bawiącego się w piaskownicy, podczas gdy dorośli budują katedry.
– Właśnie próbuję załatwić finansowanie na bardzo ważny projekt – powiedziała Agnieszka, starając się, by jej głos brzmiał pewnie. – Odkryłam potencjalnie nowy gatunek rośliny o unikalnych właściwościach biochemicznych.
– Cudownie, skarbie – powiedział ojciec. – Pamiętaj tylko, żeby dobrze się bawić. W nauce najważniejsza jest pasja. Dobra, musimy kończyć, bo dzwonią do nas z Fermilabu. Całujemy! Uważaj na siebie!
Połączenie zostało przerwane. Agnieszka stała przez chwilę na pustym korytarzu, opierając się czołem o chłodną ścianę. „Pamiętaj, żeby dobrze się bawić”. Dla nich to była zabawa. Hobby. Uroczy kaprys. Poczuła falę znajomego, bezsilnego gniewu.
Wróciła do gabinetu. Profesor Kowalski patrzył na nią badawczo. Musiał zobaczyć zmianę, która w niej zaszła. Coś w jej postawie stwardniało. Desperacja ustąpiła miejsca zimnej determinacji.
Usiadła z powrotem na krześle.
– Panie profesorze – zaczęła cichym, ale stalowym głosem. – Nie proszę już o zaufanie. Proszę o szansę. Dwa tygodnie. Tyle potrzebuję, by przedstawić panu niepodważalny dowód. Dwa tygodnie na przygotowanie pełnej dokumentacji, wyizolowanie czystego lycopenolu i przedstawienie go do niezależnej analizy w innym laboratorium. Jeśli po dwóch tygodniach nie przekonam pana co do naukowego potencjału tego projektu, sama wycofam wniosek. I zajmę się analizą fitochemiczną dziurawca. Obiecuję.
Profesor milczał. Patrzył na nią długo, intensywnie. Widział jej zaciśnięte w wąską linię usta, ogień, który płonął w jej oczach, i niemal namacalną siłę woli, która od niej biła. Może zobaczył w niej siebie sprzed trzydziestu lat, gdy sam walczył o grant na badanie jakiegoś nieznanego alkaloidu, z którego wszyscy się śmiali. A może po prostu był zmęczony i chciał już iść na swoją telekonferencję o cięciach budżetowych.
W końcu westchnął. Było to westchnienie człowieka, który wie, że zaraz popełni błąd, ale nie ma siły, by się temu przeciwstawić.
– Dobrze – powiedział, cedząc słowa. – Zgoda. Poprę ten wniosek. Ale pod jednym warunkiem.
Agnieszka wstrzymała oddech.
– Wpiszę we wniosku pana jako współautora projektu i kierownika naukowego. Całe ryzyko bierze pan na siebie. Moja reputacja będzie pańską polisą ubezpieczeniową. Jeśli projekt się powiedzie, chwała spłynie na całą katedrę. Jeśli poniesiemy klęskę… to będzie pańska klęska. Nie moja.
Agnieszka patrzyła na niego, analizując tę propozycję. Była absurdalna. Stawiała ją w pozycji podwykonawcy we własnym, autorskim projekcie. Ale była też jedyną drogą. Była furtką, która właśnie się przed nią otworzyła.
– Zgoda – odpowiedziała bez wahania.
Profesor kiwnął głową. Wyglądał, jakby właśnie przełknął bardzo gorzką pigułkę.
– W porządku. Zostaw prezentację. Przejrzę to jeszcze raz. A teraz wybacz, ale ministerstwo czeka. I nie spodziewam się dobrych wieści.
Agnieszka wstała. Jej nogi były jak z waty.
– Dziękuję, panie profesorze. Nie pożałuje pan tej decyzji.
– Obyś miała rację, dziecko. Obyś miała rację.
Wyszła z gabinetu i zamknęła za sobą drzwi. Dopiero na korytarzu pozwoliła sobie na wypuszczenie powietrza z płuc. Oparła się plecami o ścianę i osunęła się po niej lekko w dół. Udało się. Wygrała. Dostała swoją szansę.
Uczucie triumfu było tak silne, że niemal kręciło jej się w głowie. Ale tuż pod nim czaił się lęk. Ogromny, paraliżujący lęk. Dała obietnicę, której mogła nie dotrzymać. Postawiła wszystko na jedną kartę – na roślinę z góralskich legend.
Wróciła do swojego laboratorium. Było już zupełnie ciemno za oknem. Włączyła tylko małą lampkę na biurku. Jej widłak na stanowisku pośrodku pomieszczenia świecił teraz wyraźnie, rzucając na stalowe blaty ruchliwe, zielone refleksy. Wyglądał jak obiekt z innego świata.
Agnieszka usiadła przy laptopie i otworzyła folder ze zdjęciami. Przewijała fotografie surowych, skalistych szczytów, zielonych hal, drewnianych chat krytych gontem. Zatrzymała się na jednym zdjęciu. Przedstawiało szeroką panoramę Tatr, skąpanych w złotym świetle zachodzącego słońca.
Podhale. Tam wszystko się zaczęło. I tam musiała wrócić. Jej laboratorium było sterylnym polem bitwy, ale prawdziwa wojna miała rozegrać się właśnie tam. W świecie, który działał według zupełnie innych zasad. W świecie legend, tradycji i ludzi, dla których nauka była czymś odległym i nieistotnym.
Poczuła dziwną mieszankę ekscytacji i niepokoju. Przygoda właśnie się zaczynała. I miała przeczucie, graniczące z pewnością, że będzie musiała zmierzyć się z czymś znacznie bardziej nieprzewidywalnym niż tylko oporny enzym i sceptyczna komisja grantowa.ROZDZIAŁ 4
Cisza w domku „Cisza” była oszustwem. Była to tylko fasada, cienka warstwa izolacji akustycznej, przez którą z uporem przedzierał się obcy, niepokojący świat. Agnieszka siedziała przy prostym, sosnowym stole, a ekran jej laptopa rzucał na jej skupioną twarz chłodne, niebieskawe światło. Próbowała pracować. Próbowała zanurzyć się w uporządkowanym, logicznym świecie chromatogramów i wzorów chemicznych, ale jej zmysły były pod nieustannym atakiem.
Z zewnątrz dobiegał koncert dźwięków, których nie potrafiła zignorować. Cykanie świerszczy było tak głośne i natarczywe, że brzmiało jak zakłócenia w systemie alarmowym. Dalekie pobekiwanie owiec, które wcześniej uznała za urocze, teraz brzmiało jak szyderstwo. A gdzieś w lesie pohukiwała sowa, a jej głos niósł się po polanie z taką klarownością, że Agnieszka co chwila podrywała głowę, spodziewając się zobaczyć ją za oknem.
To było środowisko, które nieustannie domagało się uwagi. W Krakowie, w swoim sterylnym mieszkaniu, potrafiła odciąć się od świata. Szum miasta był jednolitym, białym szumem, który jej mózg nauczył się filtrować. Tutaj każdy dźwięk był odrębny, znaczący, domagający się interpretacji. Była jak analityk danych wrzucony w sam środek opery – przytłoczona nadmiarem bodźców, których nie potrafiła uporządkować.
Frustrację potęgował brak Wi-Fi. Musiała podłączyć laptop kablem do gniazdka w ścianie, co ograniczało jej pole manewru do jednego metra kwadratowego. Czuła się jak pies na uwięzi. Kabel Ethernet, ten relikt przeszłości, był dla niej symbolem tego miejsca: zacofanego, upartego w swoim anachronicznym uporze, celowo niewygodnego. Tak jak jego właściciel.
Myśl o Kacprze Królu wywołała w niej kolejną falę irytacji. Od ich konfrontacji minęło kilka godzin, a ona wciąż czuła na sobie jego oceniające spojrzenie. „Kanarek w klatce”. Jak śmiał? Nie znał jej, nie wiedział nic o jej pracy, o jej ambicjach, o presji, pod jaką żyła. Dla niego była tylko kolejną turystką z miasta, kolejnym stereotypem do obśmiania. A najgorsze było to, że jakaś mała, zdradziecka część jej umysłu wciąż wracała do obrazu jego potężnych ramion napinających się przy uderzeniu młotka. Była w tym jakaś surowa, pierwotna siła, której nie potrafiła tak łatwo zignorować, jak by chciała.
Nagle, jej rozmyślania przerwało pukanie do drzwi. Głośne, pewne, trzykrotne uderzenie knykciami o grube, sosnowe drewno. Podskoczyła na krześle. Spojrzała na zegarek. Było po siódmej wieczorem. Kogo diabli niosą? Z pewnością nie obsługę hotelową.
Z wahaniem podeszła do drzwi i otworzyła je na szerokość dłoni. W szparze zobaczyła jego. Oczywiście. Kacper Król we własnej osobie. Przebrał się z roboczej koszuli w czystą, ciemnozieloną, która podkreślała kolor jego oczu. Włosy miał wciąż w artystycznym nieładzie, ale wyglądały, jakby przynajmniej próbował je okiełznać. W ręku trzymał pusty kubek po kawie.
– Dobry wieczór – powiedział, a jego ton był pozbawiony wcześniejszej ironii. Był po prostu neutralny, niemal urzędowy. – Nie przeszkadzam?
– Właściwie to tak. Pracuję – odparła Agnieszka chłodno, nie otwierając drzwi szerzej.
Ignorował jej jawną niechęć.
– Babcia nalega – powiedział, jakby to wyjaśniało wszystko. – Kolacja jest za piętnaście minut w głównym domu. Tym tam, z kominem. Babcia byłaby bardzo zawiedziona, gdyby pani nie przyszła. Robiła sernik.
Agnieszka zamrugała. Kolacja? Sernik? Spodziewała się wszystkiego – skargi na jej parkowanie, kolejnej uszczypliwej uwagi – ale nie zaproszenia na posiłek. A już na pewno nie zaproszenia przekazanego z takim brakiem entuzjazmu. Mówił o serniku swojej babci tonem człowieka odczytującego wyrok.
– Dziękuję za zaproszenie, ale mam dużo pracy – odparła, próbując zamknąć drzwi.
Jego ręka, duża i silna, oparła się o framugę, uniemożliwiając jej ruch. Nie zrobił tego agresywnie, po prostu położył tam dłoń, ale gest był jednoznaczny.
– Proszę posłuchać, pani Agnieszko – westchnął, a w jego głosie pojawiła się nuta zmęczenia. – Moja babcia jest starszą panią. Uważa, że gość w dom, Bóg w dom, i że nie godzi się, by ktokolwiek, kto śpi pod jej dachem, siedział sam o głodzie. Jeśli pani nie przyjdzie, będzie się zamartwiać, nie będzie mogła spać i będzie miała do mnie pretensje do przyszłego wtorku. A ja miałem dzisiaj wystarczająco ciężki dzień, żeby jeszcze to sobie dokładać. Więc proszę, niech pani zrobi to dla mnie. A właściwie dla niej. Niech pani przyjdzie, zje kawałek sernika, uśmiechnie się miło i pójdzie z powrotem do swoich probówek. Zgoda?
Jego szczerość była rozbrajająca. Nie udawał, że ją lubi. Nie próbował być miły. Przedstawił sytuację jako transakcję: jej obecność w zamian za jego święty spokój. Z jakiegoś powodu ten rodzaj brutalnej uczciwości był łatwiejszy do zaakceptowania niż fałszywa uprzejmość.
Poza tym, była głodna. Jej zapasy składały się z batonów proteinowych i paczki migdałów. Perspektywa ciepłego posiłku, nawet w tak niekomfortowym towarzystwie, była kusząca. No i była jeszcze ciekawość. Ta jej naukowa, analityczna ciekawość, która kazała jej obserwować i zbierać dane. Chciała zobaczyć jego, tego „króla gór”, w jego naturalnym środowisku. Chciała poznać tę legendarną babcię.
– W porządku – poddała się. – Będę za dziesięć minut.
– Świetnie. – Zabrzmiało to tak, jakby właśnie udało mu się uniknąć wizyty u dentysty. Cofnął rękę i odwrócił się. – Proszę nie zamykać drzwi na klucz. Tutaj nikt tego nie robi.
I odszedł, zostawiając ją w osłupieniu. Agnieszka zamknęła drzwi (nie przekręcając klucza) i oparła się o nie plecami. Co to za miejsce? Co to za ludzie? Westchnęła, przejrzała się w małym lusterku, poprawiła włosy i uznała, że jej strój – eleganckie spodnie i jedwabna bluzka – będzie musiał wystarczyć. Nie zamierzała się dla nich przebierać. Była tu jako naukowiec, a nie gość na wiejskim weselu.
Dziesięć minut później szła za nim w stronę głównego domu. Zapadł już zmierzch, a niebo nad górami przybrało kolor głębokiego fioletu, podbitego resztkami pomarańczowej łuny. Powietrze stało się chłodne. Kacper szedł przodem, nie oglądając się za siebie. Milczeli. Cisza między nimi była gęsta i niewygodna. Agnieszka czuła się jak więzień prowadzony na egzekucję, a nie jak gość zaproszony na kolację.
Główny dom był większy od pozostałych. Był sercem tego miejsca, co było widać i czuć na odległość. Z komina unosił się zapach palonego, bukowego drewna, a przez duże, oświetlone okna widać było tętniące życiem wnętrze. Gdy podeszli bliżej, usłyszała śmiech i gwar rozmów.
Kacper otworzył drzwi i przepuścił ją przodem. Ciepło i zapachy, które ją uderzyły, były niemal oszałamiające. Wnętrze było jedną, wielką, otwartą przestrzenią, zdominowaną przez potężny, kamienny kominek, w którym trzaskał wesoło ogień. Długi, drewniany stół był już zastawiony, a wokół niego krzątała się niska, krzepka kobieta w kwiecistej spódnicy i chuście na siwych włosach.
To musiała być Babcia Helena.
Gdy tylko Agnieszka weszła, kobieta odwróciła się, a jej małe, bystre oczy natychmiast ją zlokalizowały. Na jej pooranej zmarszczkami twarzy pojawił się szeroki, bezceremonialny uśmiech.