Zakochany szejk - ebook
Zakochany szejk - ebook
Amaya zgodziła się poślubić szejka Kaviana dla dobra rodziny i kraju, jednak w dniu zaręczyn przestraszyła się go i uciekła. Był bardziej władczy i apodyktyczny niż jej ojciec i brat razem wzięci – a takich mężczyzn przysięgła sobie unikać. Pół roku udaje jej się skutecznie ukrywać, lecz w końcu Kavian odnajduje ją w odległym zakątku Kanady. Amaya wraca z nim do pałacu, przygotowana na najgorsze. Nie wierzy, by Kavian potrafił ją uszczęśliwić…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-2864-0 |
Rozmiar pliku: | 664 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nic na to nie wskazywało. Zupełnie nic. W cieniu drzew po drugiej stronie ulicy nie skrywał się żaden smętny typ z przenikliwym spojrzeniem za czarnym szkłem okularów. Kiedy weszła do kawiarni w maleńkiej wiosce w Kolumbii Brytyjskiej, nikt nie przerwał rozmowy, nikt nie odwrócił wzroku. Nie było tajemniczych telefonów ani żadnych innych zdarzeń, które wskazywałyby na to, że pętla się zaciska.
Zamówiła wielki kubek gorącej kawy. Czuła przenikliwy chłód późnej jesieni. Cienka warstwa śniegu pokryła już szczyty kanadyjskiej części Gór Skalistych, tuż nad kołyskami dolin zawisły wielkie ciężkie chmury, potęgujące uczucie zimna. Ciastko, które podano jej do kawy, było mdląco słodkie, zjadła je jednak w całości. Potem pospiesznie sprawdziła pocztę. Postanowiła chwilowo zignorować wiadomość głosową od starszego brata, Rihada, i zadzwonić do niego później, kiedy będzie pewna, że jego ludzie nie dadzą rady jej wytropić.
Nagły ruch powietrza wokół niej sprawił, że znieruchomiała, porażona złym przeczuciem. Gdy uniosła wzrok, on siedział już naprzeciwko. Bezradność wypełniła ją niemym krzykiem.
‒ Witaj, Amaya – powiedział z wyczuwalną w głosie satysfakcją. – Nie sądziłem, że tak trudno będzie cię znaleźć.
Wyglądali razem tak, jakby to spotkanie w kafejce w dzikiej części Kanady, gdzie miała nadzieję skutecznie się ukryć, stanowiło ich codzienny zwyczaj. Jakby on nie był jednym z najbardziej niebezpiecznych ludzi świata – tym, który dzierżył jej życie w swoich pokrytych bliznami i znamionami rękach, teraz leniwie spoczywających na stole. Tak jakby nie uciekła Jego Książęcej Wysokości szejkowi Kavianowi ibn Zayed al Talaasa, władcy pustynnej twierdzy Daar Talaas, może nie bezpośrednio sprzed ołtarza, ale niemal sprzed ołtarza, mniej więcej pół roku temu.
Od tamtej pory ukrywała się. Przetrwała dzięki gotówce w portfelu, umiejętności niepozostawiania śladów oraz znajomym osobom na świecie, które poznała w czasie młodzieńczych wędrówek u boku wiecznie niezadowolonej matki. Nocowała na podłodze w obcych domach lub u przyjaciół dawnych przyjaciół, a nocami przemierzała kilometry, by w kompletnych ciemnościach opuścić miasta, w których mógł ją wytropić. Teraz, gdy dopadł ją w maleńkim Kaslo, pragnęła jedynie pobiec w kierunku jeziora Kootenay i zanurzyć się na zawsze w jego lodowatych wodach. Wiedziała jednak, że tym razem nie pozwoliłby jej uciec. Zadrżała na myśl, że schwytałby ją własnymi rękami.
Opanuj się, upomniała samą siebie. Kavian wyglądał, jakby usłyszał jej myśli.
‒ Wyglądasz na zaskoczoną moją obecnością – rzucił beztrosko.
‒ Oczywiście, że jestem zaskoczona. – Amaya sama nie wiedziała, jak zdołała wydobyć z siebie te kilka słów. Przez głowę przemknęła jej długa lista pomysłów na to, co powinna zrobić, gdyby nadarzyła się okazja, gdyby istniała jakaś szansa ponownej ucieczki. Gdyby… Tym razem Kavian był na to przygotowany. Nie odwróciła wzroku, dokładnie tak jak ostatnio, podczas ich zaaranżowanych zaręczyn w pałacu jej brata, położonym na południe od pustynnego królestwa Kaviana. – Byłam pewna, że przez ostatnie pół roku zrozumiałeś, że nie chcę cię więcej widzieć.
‒ Należysz do mnie – powiedział z tą samą mrożącą krew w żyłach pewnością siebie, której doświadczyła podczas pamiętnych zaręczyn w Pałacu Królewskim Bakrian sześć miesięcy temu. – Wątpiłaś w to, że cię znajdę? Dla mnie to było oczywiste, nie wiedziałem tylko, kiedy się to stanie.
Tym razem w jego głosie zabrzmiał pozorny spokój, co wcale nie zmniejszyło poczucia władczej mocy, która emanowało z jego doskonale umięśnionego ciała, budząc strach i fascynację jednocześnie. Obserwował ją lodowato szarymi oczami, ani na chwilę nie odrywając od niej wzroku. Przyciągał uwagę niecodziennym wyglądem na tle obecnych w kafejce mężczyzn z obfitymi brodami i w grubych kraciastych kurtkach chroniących przed zimnem. Ubrany był w wąskie czarne spodnie opinające jego silne nogi i wygodne czarne trzewiki. Pod niedopiętą skórzaną kurtką miał modny czarny podkoszulek, który jednocześnie osłaniał i eksponował jego imponującą klatkę piersiową. Najwyraźniej przyciął swoje gęste czarne włosy; krótkie strzyżenie uwypuklało zniewalające piękno jego twarzy, od szczęki wojownika pokrytej dwudniowym zarostem, poprzez nos, do zarysu policzków, za które niejeden model oddałby życie. Wyglądał jak zamachowiec, nie jak król. Czy też może jak król pod postacią koszmaru, jej koszmaru. Tak czy inaczej, zdecydowanie nie pasował do tego miejsca na końcu świata, daleko od Daar Talaas, gdzie jego władza wydawała się tak oczywista i naturalna, jak brak życia na pustyni i złowroga potęga nagich gór wokół niej.
Najgorsze, że pewnie słyszał bicie jej serca, coraz głośniejsze z sekundy na sekundę. Swoją obecnością przywołał niechciane wspomnienia z niegościnnej pustyni, gdzie się urodziła i gdzie spędziła pierwsze lata życia, zniewolona upałem, wszechobecnym piaskiem i porażającym blaskiem słońca.
Amaya nienawidziła pustyni.
‒ Sprytna jesteś.
Czy powinna to uznać za komplement? Nie ze strony mężczyzny, który taksował ją wzrokiem, jakby była maszyną, którą trzeba sprawdzić przed użyciem.
‒ Mało brakowało, a dopadlibyśmy cię w Pradze dwa miesiące temu.
‒ Niemożliwe, nigdy nie byłam w Pradze – zaprotestowała.
Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że doskonale wiedział, że skłamała.
‒ Jesteś z siebie dumna? – zapytał. W tym momencie zorientowała się, że od początku spotkania nawet nie drgnął, siedział nieruchomo, skupiony jak wartownik, czy może raczej jak snajper. – Swoją ucieczką naraziłaś kraj na niedające się opisać straty. Skandal mógł doprowadzić do upadku dwóch królestw, tymczasem ty siedzisz sobie spokojnie w kanadyjskiej głuszy, popijając kawę i okłamując mnie w żywe oczy, jakby nie było ci znane poczucie odpowiedzialności.
Te słowa zabolały jak cios poniżej pasa. To prawda, że była przyrodnią siostrą króla Bakri. Ale nie mieszkała w pałacu, mało tego, została wychowana poza granicami kraju. Matka zabrała ją ze sobą, kiedy opuściła ówczesnego władcę, ojca Amai, by wkrótce się z nim rozwieść. Amaya dorastała więc w drodze, nieraz wyczerpana ucieczką i ciągłym czuwaniem matki, która raz po raz zmieniała miejsca pobytu. Trochę tu, trochę tam, na jachtach we Francji lub Miami, w komunie artystów w Nowym Meksyku, w kurortach Bali, w drogich pełnych blasku hotelach wielkich miast i na cuchnących bydłem bogatych farmach. Dokądkolwiek los rzucał jej matkę, Elizavetę al Bakri, gdzie tylko znajdowali się ludzie, którzy ją adorowali, tam również wędrowała Amaya. W rozumieniu dziewczynki jej matka szukała rekompensaty za lata bez miłości, której nigdy nie dał jej były mąż; szukała zapomnienia gdziekolwiek, byle jak najdalej od znienawidzonego Bakri.
To, że namówiona przez Rihada wróciła do Bakri po śmierci króla, stało się powodem oziębienia stosunków z Elizavetą, która uczestnictwo Amai w pogrzebie ojca, a jej byłego męża, uznała za zdradę.
Amaya wiedziała, że prawda wyglądała inaczej. Elizaveta nadal kochała swego króla. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Tyle tylko, że wraz z upływem lat nie potrafiła już odróżnić miłości od nienawiści.
Teraz jednak nie było sensu ani sprzyjających okoliczności na takie rozważania.
‒ Masz na myśli poczucie odpowiedzialności i obowiązki mojego brata, prawda? – odpowiedziała bez mrugnięcia okiem, wytrzymując niewzruszone spojrzenie Kaviana, jakby jego obecność w ogóle jej nie dotyczyła. – Bo przecież nie moje – dodała.
‒ Sześć miesięcy temu byłem przygotowany na to, że będę musiał uzbroić się w cierpliwość, decydując się na życie u twojego boku – powiedział, zachowując spokój. – Wiedziałem, jak zostałaś wychowana, wiedziałem, że nie znasz dziejów swego kraju, że twoje życie było nieustanną wędrówką. Wiedziałem, że nie będzie nam łatwo dojść do porozumienia, ale chciałem podjąć to wyzwanie, z całą możliwą ostrożnością.
Poczuła, że świat wokół niej się kurczy. W oczach Kaviana pojawiły się niebezpieczne błyski. Przenikał ją wzrokiem, zadając ból nie do zniesienia.
‒ Taki troskliwy byłeś sześć miesięcy temu? – wydusiła z trudem. – Szkoda, że wtedy mi tego nie powiedziałeś. Zająłeś się pozowaniem do zdjęć, udzielaniem wywiadów, graniem pod publiczkę. A na przyjęciu zaręczynowym służyłam ci jedynie jako element dekoracji.
‒ Czyżbyś była tak próżna jak twoja matka? – Tym razem w jego głosie nie było spokoju. – Szkoda, bo pustynia nie znosi próżności, zresztą sama zobaczysz, jak potrafi obedrzeć ze skóry, obnażyć wszelkie słabości.
‒ Doprawdy zachęcająca wizja – zakpiła. Właściwie to nie rozumiała, dlaczego jeszcze nie wstała i nie wyszła, tylko gawędziła z nim. Gawędziła? Dlaczego w jego obecności czuła się jak sparaliżowana? Pamiętała, że to samo przydarzyło jej się w dniu zaręczyn. Zanim nastąpiło coś jeszcze gorszego, coś, o czym nie chciała myśleć. Zwłaszcza teraz, gdy siedząc naprzeciwko niego, musiała znosić jego spojrzenia. – Kto na moim miejscu nie chciałby się natychmiast udać na pustynię, by odbyć tak cudowną podróż mającą na celu poznanie samego siebie.
Kavian poruszył się gwałtownie i wstał z miejsca. Amai ze strachu zaczęły pulsować skronie, zaschło jej w gardle, czekała w napięciu, jak mucha w sieci, która widzi zbliżającego się pająka. On pochylił się, chwycił jej rękę i bez uprzedzenia pociągnął z całą mocą, zmuszając do wstania. Nie opierała się. Nie wyrywała. Nawet nie próbowała. Dotyk jego szorstkiej mocnej dłoni sprawił, że wszystko w niej zaczęło płonąć. Wspięła się na palce i zachwiała, przez co znalazła się niebezpiecznie blisko człowieka, którego nie mogła, nie chciała poślubić.
‒ Puść mnie – wyszeptała.
‒ A jeśli nie?
Jego głos brzmiał spokojnie, ponieważ jednak stała tuż obok, wydał jej się głośny jak katedralny dzwon. Miał skórę o barwie cynamonu, czuła bijące od niego ciepło. Był od niej znacznie wyższy ‒ głową sięgała mu zaledwie do ramion – i wyśmienicie zbudowany, z ciałem wyćwiczonym przez lata treningów i liczne walki. Teraz wyraźnie widziała bliznę przecinającą jego szyję. Nawet nie chciała próbować wyobrazić sobie, w jakich okolicznościach mógł otrzymać tę ranę. Ten mężczyzna funkcjonował jak wojenna maszyna. Kavian to przedstawiciel starej szkoły, w każdym tego słowa znaczeniu, tłumaczył jej kiedyś brat. I tak właśnie było. Mogła to potwierdzić. Nie przewidziała jedynie, jak to na nią podziała. Czuła, jakby zbliżyła się do płonącego ogniska, które i ją wypełniło płomieniami.
Kavian mocniej ścisnął jej rękę, by znalazła się jeszcze bliżej jego piersi, pochylił głowę.
‒ Będziesz krzyczeć? ‒ wyszeptał prosto w jej ucho. – Poprosisz o pomoc tych obcych ludzi wokół? Jak myślisz, co się stanie, jeśli to zrobisz? Nie jestem cywilizowany, Amaya. Nie żyję według waszych zasad. Postępuję tak samo, niezależnie od tego, kto wchodzi mi w drogę.
Zadrżała, sama nie wiedziała dlaczego, czy od powiewu jego oddechu, czy od słów, które właśnie usłyszała, czy od ciepła jego ciała. A może wspomnienie tego, co stało się sześć miesięcy temu, i czemu w żaden sposób nie starała się zapobiec, przyprawiło ją o dreszcze. Pustynne szaleństwo, nic więcej, jak później tłumaczyła sama sobie. I w taką wersję chciała wierzyć, każda inna nie miała sensu.
‒ Wierzę ci – wycedziła. – Nie wiem tylko, czy na pewno chcesz trafić do wieczornych wiadomości. Zgodzisz się chyba, że wywołałoby to niemały skandal.
‒ Chciałabyś sprawdzić, ile prawdy jest w tej teorii?
Gwałtownym ruchem uwolniła się z jego rąk, choć miała wrażenie, że to on pozwolił jej odsunąć się od siebie, że cały czas kontrolował wszystko, z jej zachowaniem włącznie. Rozejrzała się wokół i z rozczarowaniem stwierdziła, że jak na wczesne popołudnie kawiarnia była zaskakująco pusta. Nieliczni miejscowi klienci odwracali od nich wzrok w tak nienaturalny sposób, że wniosek był prosty: albo ktoś im kazał tak zrobić, albo im za to zapłacił. Zauważyła też dwóch ubranych na czarno mężczyzn z cynamonową cerą, ze wzrokiem utkwionym we własnych butach. Zajęli pozycje tuż przy drzwiach, za którymi, na krawężniku, czekał zaparkowany czarny SUV. Czekał na nią. Przeniosła wzrok na Kaviana.
‒ Jak długo mnie śledziłeś?
‒ Od kiedy udało nam się ciebie zlokalizować w Mont-Tremblant dziesięć dni temu ‒ powiedział Kavian spokojnie. Jakżeby inaczej. Przecież wygrał. Czym miałby się denerwować? – Nie powinnaś była tam wracać, jeśli rzeczywiście nie chciałaś się dać złapać.
‒ Byłam tam tylko przez trzy dni. – Amaya zmarszczyła brwi. – Trzy dni w ciągu sześciu miesięcy.
‒ Mont-Tremblant to przecież twój ulubiony kurort, twoja matka przyjeżdżała tu zawsze, ilekroć nabierała ochoty na niższe temperatury i górskie hotele pełne narciarzy. Zakładam, że właśnie dlatego wybrałaś studia w Montrealu, by w każdej chwili móc tu wpaść. Po przestudiowaniu twoich ruchów uznaliśmy, że jeżeli miałabyś gdzieś wrócić, na pewno wybierzesz Mont-Tremblant. Nie pomyliliśmy się.
‒ Jak długo mnie studiowałeś?
Kavian uśmiechnął się w sposób, który sprawił, że zaczęła powątpiewać w prawidłowe funkcjonowanie własnych zmysłów. Ten sam uśmiech sprawił również, że zachwiała się na nogach wskutek nagłego przypływu emocji, które wymknęły się spod kontroli.
‒ Nie sądzę, żebyś była gotowa to usłyszeć – powiedział, a jego twarz pustynnego wojownika skamieniała. Miał rację, nie chciała tego usłyszeć. Nie tu i nie teraz.
‒ Wydaje mi się, że zasługuję na to, by wiedzieć, jakiego rodzaju prześladowcą jesteś. Przygotuję się.
Niemal się zaśmiał. Widziała to w jego oczach i w prawie niezauważalnym ruchu ust, nie wydał jednak żadnego dźwięku.
‒ Zasługujesz jedynie na to, żebym przerzucił cię przez ramię i wyniósł z tego miejsca.
Amaya doznała szoku. Nigdy wcześniej nie słyszała w jego głosie aż tak nienaturalnie brzmiącego spokoju, tak hipnotyzującej siły. Skupiła się i uważnie rozejrzała wokół.
‒ Nie popełnij błędu – kontynuował Kavian. – Gdybym dopadł cię w innym miejscu, nie traciłbym czasu na grzecznościowe rozmowy. Moja cierpliwość do ciebie wyczerpała się sześć miesięcy temu, Amaya.
‒ Grozisz mi, a dziwisz się, dlaczego uciekam.
‒ Nie obchodzi mnie, dlaczego uciekasz – odpowiedział niespodziewanie chłodnym głosem, pozbawionym jakichkolwiek emocji. – A teraz masz wybór. Możesz wyjść i wsiąść do samochodu, który stoi za drzwiami, albo pozwolić mi, żebym cię tam wrzucił. Decyduj.
‒ Nie rozumiem. – Amaya nawet nie starała się zatuszować goryczy w głosie. – Możesz mieć każdą kobietę na świecie, miliony z nich spędzają bezsenne noce, marząc o królu, który włoży koronę na ich głowę. A polityka? Mógłbyś bez problemu sprzymierzyć swoje królestwo z państwem mojego brata, naprawdę nie jestem ci do tego potrzebna.
‒ Ale to ciebie chcę – odpowiedział, rzucając w jej stronę złowrogie spojrzenie. – A to oznacza, że wracamy do punktu wyjścia.
Kavianowi wydawało się, że Amaya zerwie się do ucieczki, mimo oczywistego bezsensu takiego ruchu. Całym swoim wnętrzem, nieokiełznaną dzikością serca, nieposkromioną naturą syna pustyni, ciemniejszą niż noc, pragnął, by chociaż spróbowała. Nie był człowiekiem, którego – jak sądziła ‒ znała. Hartowały go stal i śmierć, spiski i zdrada wokół, krwawo tłumione rebelie. Sam siebie ukształtował według modelu, którego nienawidził ‒ by chronić ludzi, za których jako władca odpowiadał. Chyba że taki już był, z mroczną duszą, zły. Możliwe, że gdyby ponownie próbowała uciec, nie tylko ścigałby ją do upadłego, ale dobrze by się bawił jej udręką.
Najwyraźniej Amaya wyczytała to z jego twarzy, bo nagle pobladła – jego zaginiona księżniczka, która tak długo i skutecznie się ukrywała, by nie stać się tą królową, której Kavian pragnął.
Tak głośno westchnęła, zrezygnowana, że wywołała pełen satysfakcji uśmiech bestii, która się w nim obudziła.
‒ Proszę, uciekaj. – Zaprosił tym samym ruchem ręki, którym kiedyś zachęcał jednego ze swoich rywali do przejęcia tronu. Pamiętała, jak tragiczne skończył tamten karierowicz. – Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Kavian sam nie wiedział, czego się po niej spodziewać. Stała przed nim z zaciśniętymi w pięści dłońmi wspartymi na biodrach, jak gdyby zamierzała uderzyć go w tej chwili, przy wszystkich. Właściwie to chciał, by to zrobiła.
Pomyślał, że z taką urodą powinna być rozpieszczana, jak wszystko, co delikatne, trzymana pod kloszem, gdzieś na najwyższej półce. Czciłby ją wtedy. Tymczasem stała przed nim wyprostowana, nie drżała, nie omdlewała ze strachu, co przecież niejednokrotnie przydarzało się dorosłym mężczyznom w jego obecności. Na dodatek, znajdowała się zbyt blisko, tłumiąc tym samym jego wściekłość. Zresztą, wściekłość to niezbyt dobre słowo. Liczył na poskromienie jej, oswojenie, przygotowanie do roli, którą dla niej zaplanował. Co z tego, że była jedyną, która go odrzucała, która walczyła tam, gdzie wszyscy inni natychmiast się poddawali? Wściekłość? Owszem, z wściekłością przyznał, że właśnie ta niesubordynacja mu się w niej podobała. Im mocniej go odtrącała, tym bardziej jej pragnął.
Już przy ich pierwszym spotkaniu poraziła go swą urodą. Poznali się dzięki jej bratu, Rihadowi, następcy tronu Bakri.
‒ Pragniecie sojuszu? – spytał bez zbędnych wstępów, gdy tylko wprowadzono Rihada do sali tronowej w pałacu starożytnego miasta Daar Talaas, które w ciągu wieków przekształciło się w twierdzę. Kavian miał nadzieję, że budowla przetrwa kolejne stulecia.
‒ Tak.
‒ Co z tego będzie miał mój kraj? Co ja zyskam?
Rihad długo i szczegółowo opisywał mu sytuację polityczną w regionie, zwracając uwagę na widmo wojny. Sojusz był swego rodzaju gwarancją pokoju. Kavian w duchu przyznawał mu rację, sam wolał sale balowe od pola bitwy, a taniec od śmierci.
‒ Poza tym mam siostrę – dodał Rihad, jakby w uzupełnieniu swej długiej wypełnionej polityką wypowiedzi.
‒ Wielu mężczyzn ma siostry – zaśmiał się. ‒ Tylko nie każdy z nich ma oprócz tego królestwo, w którym przydałaby się pomoc mojej armii.
Kraj Kaviana może nie należał do najpotężniejszych, ale zasłynął z tego, że od piętnastego wieku nikomu nie udało się go podbić.
Po krótkiej wymianie opinii i uprzejmości, Rihad wyciągnął tablet i wcisnął „Play”.
‒ Moja siostra – powiedział po prostu, kładąc tablet przed Kavianem.
Oczywiście, była piękna. Ale Kaviana przez całe życie otaczały rzesze pięknych kobiet. Prezentowano mu je niczym desery, do skosztowania albo do kolekcji. Jego harem był jak skarbiec, wypełniony niezwykłymi kobietami z różnych stron świata.
Ta jedna była inna, z wyzywającym spojrzeniem, intrygująco arogancka, bez śladu uległości, niepokorna. Wyjątkowa. Stała niewzruszona, z prosto splecionym warkoczem przerzuconym przez doskonale wyrzeźbione ramię, z oliwkową skórą widoczną spod delikatnej bluzki. Nie znalazłby się na świecie mężczyzna, który umiałby oderwać od niej wzrok. Było w jej czekoladowych oczach coś, co przyciągało spojrzenia, elektryzowało. Jej akcent, bez północnoamerykańskich naleciałości, daleki od europejskiego, właściwie nieokreślony, był równie intrygujący, jak jej oczy. Gdy mówiła, w jej głosie słychać było pasję, emocje, którymi nawet skromnych i milczących wciągnęłaby w rozmowę. Jej śmiech był jak źródlana woda, orzeźwiający, pobudzający pragnienie, które niespodziewanie go opętało.
‒ Niech zgadnę – powiedziała. Tamtego dnia Kavian po raz pierwszy usłyszał jej głos. Z trudem tłumaczył sam sobie, że dziewczyna z ekranu nie mówiła do niego, że na prezentowanym filmie rozmawiała z bratem. – Pewnie władca królestwa Bakri nie jest fanem Harry’ego Pottera.
Była jak potężne uderzenie prosto w skroń; zawirowało mu w głowie. Przez myśl przebiegało mu natrętnie tylko jedno słowo, tak jakby inne nie istniały. Moja.
Gdy film się skończył, Kavian uśmiechnął się do Rihada.
– Nie wiem, czy obecnie potrzebuję żony – powiedział. Zaraz potem rozpoczęły się negocjacje. Kto mógł przewidzieć, że w efekcie doprowadzą go do niegościnnej kanadyjskiej głuszy, do spowitej mgłą górskiej wioski.
Podziwiał jej niezależność, niepokorną naturę. Byłaby doskonałą, niezłomną królową u jego boku. Jednakże potrzebował też żony, która byłaby mu posłuszna. Mógł wprawdzie postąpić jak jego ojciec, mieć kilka żon, każdą do innego zadania, ale nie chciał popełniać jego błędów. Był pewien, że wszystko, czego szuka, znajdzie w jednej kobiecie. Nie miał wątpliwości, że tą kobietą jest Amaya.
‒ Posłuchaj mnie – powiedziała, wciąż z rękoma na biodrach, z uniesionym podbródkiem. – Gdybyś słuchał mnie wcześniej, to wszystko by się nie wydarzyło.
Przecież słuchał jej w Bakri, czy też może miał taki zamiar, ale wtedy uciekła. Jaki sens ma dalsze wsłuchiwanie się w jej słowa? Czynami przemawiała głośno i wyraźnie.
‒ Następnym razem, gdy zdecyduję się ciebie słuchać, będziemy już w moim kraju. Będziesz mogła sobie krzyczeć do woli, a ja posłucham, skoro już będę musiał – powiedział. – Dalszy ciąg znasz. Skończysz zgodnie z moim scenariuszem, a to, co wydarzyło się w tak zwanym międzyczasie, jest tylko bezsensownym przerywnikiem w drodze do nieuniknionego.