Zakochany szejk - ebook
Zakochany szejk - ebook
Malarka Frankie Preston spędziła z Mattem cudowny weekend, po którym on zniknął bez słowa. Gdy się okazało, że jest z nim w ciąży, próbowała go odnaleźć, lecz nie znała nawet jego nazwiska. Po trzech latach Matthias Vasillias zjawia się w jej galerii. Przyszedł, bo tęsknił za nią i nie mógł o niej zapomnieć. Oboje przeżywają szok: Frankie, ponieważ dowiaduje się, że Matthias jest szejkiem, a Matthias – na wieść, że ma syna. Natychmiast decyduje, że Frankie porzuci swoje poukładane życie w Nowym Jorku i razem z ich dzieckiem zamieszka w jego pałacu…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-5599-8 |
Rozmiar pliku: | 600 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W życiu Matthiasa Vasilliasa istniały trzy rzeczy, które uwielbiał: widok zachodzącego słońca w złoto-brzoskwiniowej poświacie, kraj, którym za krótką chwilę miał zacząć rządzić, i kobiety – lecz nigdy na dłużej i zawsze tylko dla seksu.
Do pokoju hotelowego wdarł się cichy powiew wiatru i uniósł w jego stronę zwiewną firankę, dając mu powód do refleksji nad kruchością i pięknem delikatnego, drogiego materiału i ulotnością tej chwili.
Rankiem jego już nie będzie, a ona stanie się wspomnieniem. Rankiem on poleci na Tolmiros i zajmie się swoją przyszłością.
Wcale nie przyjechał do Nowego Jorku szukać przygód, a już na pewno nie miał najmniejszego zamiaru uwodzić dziewicy – nie był to typowy dla niego sposób działania, zwłaszcza gdy w zamian za ten niecodzienny podarunek nie mógł zaoferować żadnej kontynuacji.
Nie, Matthias zdecydowanie wolał doświadczone kobiety. Kochanki rozumiejące, o co w tym wszystkim chodzi, i wiedzące, że nie zdarzy się nic dalej.
Pewnego dnia i on się ożeni, lecz jego wybranka będzie nią wyłącznie z przyczyn politycznych, królową dla króla, partnerką w nadzorowaniu jego królestwa.
A do tego czasu będzie pamiętał właśnie to: Frankie i tę ich jedną noc.
Wtedy dziewczyna pogładziła go po plecach, odwrócił się więc i znów zatracił się w niej kompletnie, aż usłyszał jej kolejny krzyk rozkoszy.
– Matt! Matt!
Gdy do niego mówiła, używała zdrobnienia. Jakąż nowością było poznać kobietę nieświadomą, z kim ma do czynienia, która nie wie, że jest dziedzicem tronu małego, lecz potężnego europejskiego królestwa, bogatszym niż Krezus, a za chwilę autentycznym królem.
Dla niej Matt to po prostu Matt.
On zaś, żeby zacząć władać Tolmiros będzie musiał porzucić swą miłość do kobiet, uwielbienie seksu i wszystko, czym naprawdę jest. Pozostanie tylko królem. Za siedem dni jego życie całkowicie się odmieni, a rządzić nim będą wyłącznie wymogi bycia władcą.
Ale póki co, jest jeszcze teraz i tutaj, z kobietą, która nie zna prawdy o jego życiu, królestwie i obowiązkach.
– Ależ to wspaniałe – zamruczała Frankie, a on ani myślał obwiniać się o swe małe kłamstwo ani o to, że zaciągnął do łóżka młodą, niewinną dziewczynę, wyłącznie dla własnej przyjemności i wiedząc, że nic z tego nie będzie.
Ona także nie chciała żadnych „komplikacji”. Tu zgadzali się doskonale. Wyłącznie ten jeden weekend i nic więcej. Jednak Matthias nie miał wątpliwości, że wykorzystał Frankie, by po raz ostatni się zbuntować i jeszcze przez jedną noc uciec przed nieuniknioną prawdą o swym dalszym życiu. Użył Frankie, bo śpiąc z nią, czuł się normalnym człowiekiem i tylko człowiekiem, a nie żadnym królem.
Bez wahania jeszcze raz przytulił jej doskonałe ciało, ewidentnie spragnione jego dotyku, i po raz kolejny zadumał się na tym, jak kobieta może być tak idealnie dopasowana do mężczyzny.
Całował ją bez pamięci, pieszcząc jej długie, jedwabiste jasne włosy, i czuł potężną moc. Niestety za parę dni czekała go konieczność odczuwania zupełnie innej mocy.
Dla swego królestwa i narodu porzuci przyjemności, zrezygnuje z kobiet i będzie wyłącznie królem.
Ale jeszcze nie teraz.
Teraz, przez parę godzin, będzie po prostu Mattem, a Frankie będzie jego królestwem…ROZDZIAŁ PIERWSZY
Trzy lata później
Nowy Jork lśnił jak nieprawdopodobny obraz, pełen świateł i stłumionych dźwięków metra.
Matthias obserwował mieniącą się metropolię z balkonu swego penthouse’u na Manhattanie, odsuwając od siebie myśl o tym, kiedy i w jakiej sytuacji stał tu poprzednim razem. Starannie też unikał spoglądania w stronę Akademii Sztuki i myślenia o kobiecie, która go tam zauroczyła, ofiarowała mu swą niewinność i na zawsze wryła się w jego pamięć. Jej imię było dla niego jak nieustanny szept w jego ciele i klątwa jednocześnie, bo nie powinien był tyle o niej myśleć ani wszystkiego wspominać. Zwłaszcza teraz, gdy w ciągu miesiąca planował oficjalne zaręczyny i czekały na niego nowe wyzwania w królestwie. Wtedy, gdy ją poznał, pozostał mu tydzień do objęcia tronu, obecnie po trzech latach władania zbliżał się do królewskiego ślubu. Całe Tolmiros oczekiwało, że król nareszcie się ożeni i zapewni narodowi następcę tronu, gwarancję stabilności i bezpieczeństwa od wieków bogatego państewka. To właśnie spoczywało obecnie na barkach Matthiasa i nie mógł już dłużej uciekać przed swym losem. Jednak od czasu, gdy stracił rodzinę jeszcze jako nastolatek, wizja założenia nowej ciążyła na nim niczym kamień.
Lecz ostatecznie nadszedł czas i król potrzebował teraz szybko odpowiedniej żony. Niestety, gdy tylko zamykał oczy, widział wyłącznie Frankie. Taką samą, jak owego popołudnia, gdy się poznali, w ciuchach pochlapanych farbą, z blond włosami związanymi w kucyk i z jej zaraźliwym, szerokim uśmiechem.
A jego żona – przyszła królowa – będzie musiała być przeciwieństwem Frankie!
To, co przeżyli, wykraczało poza logikę i rozum. Ich krótki romans poruszył go do żywego. Po paru godzinach wiedział, że jest gotów zapomnieć o objęciu tronu, jeśli miałoby to oznaczać więcej czasu z Frankie, która – nieświadoma niczego – ciągnęła go w otchłań niebezpieczeństwa. Zrobił więc to, co umiał najlepiej: stłamsił wszelkie uczucia i odszedł, nie oglądając się za siebie.
Kiedy po trzech latach wrócił do Nowego Jorku, natychmiast zaczął o niej myśleć w zupełnie niekontrolowany sposób, co stało w sprzeczności z jego samodyscypliną. Z pewnością nie potrafił kontrolować snów, lecz na jawie świadomie nie zamierzał grzebać się w przeszłości. Cóż z tego, gdy wszystko wokół przypominało mu o Frankie i odruchowo rozważał możliwość ponownego spotkania. Czy tylko z ciekawości?
Był teraz innym człowiekiem niż wtedy, gdy się z nią przespał. Był królem. Lecz jego prawdziwe potrzeby pozostały te same. Wyglądał z balkonu i dojrzewał do wcielenia swego pomysłu w życie.
Czy komukolwiek stanie się krzywda, gdy na jedną noc powróci do przeszłości?
– Oświetlenie jest po prostu doskonałe – zachwycała się Frankie, rozglądając się ze znawstwem po śródmiejskiej galerii.
Pokaz zaczynał się następnego dnia, więc wykorzystywała ostatnią szansę, by się upewnić, że absolutnie wszystko spełnia jej oczekiwania. Czuła dreszcz emocji. Walczyła od tylu lat. Zaistnienie w świecie sztuki było nie lada wyczynem, zwłaszcza jeśli każdy dodatkowo zarobiony grosz szedł na utrzymanie dachu nad głową. Można być głodującym artystą i może jest to nawet w pewnym stopniu romantyczne i pełne fantazji, nie jednak wtedy, gdy jest się przy okazji samotną matką dwuipółlatka. Teraz, kiedy już dwie elitarne gazety przysłały swych krytyków na rozeznanie do galerii jeszcze przed otwarciem pokazu, miała nadzieję, że stanie się on elementem przełomowym w jej karierze, życiu i szukaniu odpowiedniej pozycji na wymagającym nowojorskim rynku.
– Myślałem jeszcze, że można by tu użyć małych reflektorów punktowych. – Charles skinął głową w stronę jej ulubionych, malowanych olejem pejzaży ze wschodem słońca nad oceanem i kolorowymi rysami nakreślonymi na papierze, by stworzyć wrażenie świtu, które jednak każdy z oglądających mógł zinterpretować inaczej, za co właśnie Frankie tak bardzo lubiła te obrazy.
– Podoba mi się wystarczająco górne oświetlenie, które wybrałeś – zaprotestowała nerwowo.
Cała była obecnie jednym, wielkim kłębkiem nerwów. I to nie z powodu nagłośnienia jej prac przez media, lecz przez narażenie na rozgłos siebie, swych myśli, marzeń, pragnień, lęków, uczuć, praktycznie wszystkiego, co znalazło odzwierciedlenie na jej płótnach. A znajdowały się tam też wizerunki małego Lea, miłości jej życia, z czarnymi, kręconymi włoskami i intensywnie szarymi oczkami, które mogły się wydawać niemal srebrne.
– Frankie… drzwi – wymamrotał przepraszająco Charles, widząc jej brak reakcji na pukanie.
Ona jednak stała wpatrzona w jeden ze swych obrazów dziecka namalowanych zeszłej jesieni i nic więcej do niej nie docierało. Na płótnie chłopczyk śmiał się, z całej siły wyrzucając w górę zebrane z chodnika, opadłe z drzew jesienne liście. Zainspirował ją fragment ich prawdziwego spaceru, który musiała utrwalić na zdjęciach, bo radość chłopca była tak euforyczna. Zrobiła chyba ze sto zdjęć, podczas gdy mały kilkakrotnie zbierał liście, rzucał je przed siebie, zanosząc się od śmiechu, obserwował ich powolne spadanie na ziemię, potem kucał i dalej je zbierał, by znów wyrzucić w powietrze z głośnym śmiechem. Potem przetworzyła wszystko w obraz i jak zwykle uchwyciła najlepiej to co zawsze: ulotny, niepowtarzalny nastrój chwili. Stworzyła coś, co trwało wiecznie, gdy patrzyło się na jej obraz. W ten sposób właśnie tworzyła swą sztukę, utrwalając w niej na zawsze, w rzeczywistości trwające sekundy, niepowtarzalne momenty.
– Oficjalne otwarcie jest jutro wieczorem, proszę pana, ale jeśli oczywiście chciałby pan rzucić okiem na kolekcję już teraz…
– Owszem. Chciałbym.
Dwa krótkie słowa, ale wypowiedziane takim głębokim i tak znanym głosem.
Frankie znów przeszły dreszcze. Nie z nerwów jednak. Ze zdumienia i żalu.
Odwróciła się bardzo powoli, jakby to mogło zmienić rzeczywistość. Ale nie mogło. Kiedy spojrzała na Charlesa i stojącego obok niego mężczyznę, cały jej świat znów runął w sekundę.
Matt.
To był on.
I wszystko od razu wróciło. Pobudka w pustym łóżku, ani śladu żadnej notatki, kartki, informacji. Potem absolutna niemożność odnalezienia go. I jedyny dowód na jego istnienie – rozwijająca się ciąża.
– Witaj, Frances – powiedział i popatrzył na nią oczami Lea.
Ileż razy we śnie wydawało jej się, że maluje te oczy? Że miesza idealnie dobrane odcienie srebrnej, szarej i białej farby? Że stara się odtworzyć bujne, kręcone, czarne włosy na płótnie tak, by nie wydawały się zbyt ciężkie, choć w rzeczywistości były tak gęste, że nikt by chyba nie uwierzył, że nie są sztuczne.
W rzeczywistości Frankie widziała tego człowieka jeden, jedyny raz w życiu trzy lata wcześniej. Dzięki „uprzejmości” swych snów, pamiętała go, jakby rozstali się poprzedniego dnia.
Och, jak bardzo chciałaby teraz móc popatrzeć bez skrępowania nie tylko na jego piękną twarz, lecz i na wspaniałe ciało, przypomnieć sobie jego niesamowitą siłę, a zarazem niebywałą delikatność, gdy posiadł ją po raz pierwszy. Ale naprawdę nie wypada.
– Matt… – mruknęła tylko, dumna z siebie, że udało jej się zabrzmieć tak obojętnie. – Szukasz jakiegoś… arcydzieła sztuki?
Wydawało jej się, że coś między nimi zaiskrzyło. Zupełnie niepotrzebnie.
– Czy możesz mi pokazać swoje prace? – zapytał, wcale nie odpowiadając na jej pytanie.
Miało to być chyba zaproszenie, lecz poczuła się zagrożona. Poniewczasie, zdała sobie sprawę, że gdy Matt rozejrzy się po ścianach, tam gdzie stała, znajdzie dowód ich owocnego weekendu.
– W porządku – odparła, kierując się w inny koniec galerii – ale mam tylko parę minut.
Wtedy dostrzegła w tle skrzywioną twarz Charlesa.
Nic dziwnego! Nawet nie znając Matta, można się było zorientować po jakości jego garderoby, że ma tyle pieniędzy, by kupić całą galerię i milion razy przepłacić. Ona sama zresztą, w normalnych okolicznościach, na pewno nie chciałaby przepłoszyć ani popędzać potencjalnego inwestora.
Ale w przypadku Matta…?
Człowieka, który znalazł się koło niej, nie wiadomo skąd, uwiódł ją bez najmniejszego wysiłku, po czym dosłownie zapadł się pod ziemię?
Był na tyle niebezpieczny, że spędzi z nim wyłącznie minimum czasu.
Ale przecież to ojciec mojego syna!
– Ja zajmę się panem po wyjściu panny Preston – rzucił Charles, by uratować sytuację.
– Panna Preston mi wystarczy – odparował Matt.
Frankie dostrzegła ze współczuciem, że twarz Charlesa, właściciela galerii „La Nough”, znanej w Nowym Jorku, przyzwyczajonego do okazywanego mu szacunku, cała poczerwieniała z wrażenia. Takie traktowanie było dla niego niewątpliwie nowością.
– Zadzwonię, jeśli tylko będę cię potrzebowała – zaproponowała delikatnie, by osłabić cios.
– Bardzo dobrze – rzucił Charles, oddalając się pośpiesznie.
– Wcale nie musiałeś być aż tak nieuprzejmy – odezwała się, nie wiadomo skąd jakby lekko zachrypniętym głosem, po czym, ignorując symptomy swego głupiego ożywienia, dodała: – A teraz, gdy już zostaliśmy sami, powiedz, po co tu przyszedłeś. Przecież nie żeby kupić moje obrazy.
Obserwował ją przez przymrużone oczy.
Pamięć to zabawne zjawisko.
Pamiętał każdy intymny szczegół tamtej nocy, lecz gdy stanął z Frankie Preston twarzą twarz po trzech latach, zauważył tysiące drobnych różnic i chciał na nią teraz po prostu patrzyć, bez rozmów i bez ruchu.
Niezmiennie pozostała dlań najbardziej intrygującą z wszelkich znanych mu kobiet i, co więcej, nie potrafiłby określić dokładnie dlaczego. Lubił w niej wszystko, począwszy od zielonych, „kocich” oczu, poprzez mały, zadarty, piegowaty nos, po wydęte różowe usta. O, Boże, te usta… Pamiętał jak żywe ich pocałunki sprzed lat.
Poznali się, gdy wracała do domu z zajęć plastycznych. W wielkiej torbie niosła zwinięte płótno, na sobie zaś miała umazane farbami dżinsy i prosty biały podkoszulek, również noszący oznaki jej artystycznej działalności. Była tak zajęta własnymi myślami, że weszła prosto na Matta, oblewając jego nienaganny garnitur sporą porcją koloru modrego z niedomkniętej puszki, którą niosła w ręku.
Oczarowała go wtedy sobą i swoim prostym, wyluzowanym stylem ubioru.
W galerii ubrana była w czarną długą suknię, z bufkami, która skrzętnie chroniła jej ponętne kształty. Miała też wysokie skórzane sandały i jaskrawożółty oryginalny naszyjnik. Taka bardziej elegancka wersja Frankie, ale całkiem zgodna z nią.
Zresztą co naprawdę mógł wiedzieć o tej kobiecie, po jednej nocy? Chyba bardziej fantazjował na jej temat, bo zbyt mało czasu spędzili wtedy razem.
– A skąd wiesz, że nie przyszedłem tu, by coś kupić?
Przygryzła nerwowo swe piękne, różowe usta.
– Bo nie interesujesz się moją sztuką.
Pomyślał szybko o obrazie zakupionym przez agenta i trzymanym w biurze. Była to praca, którą Frankie wykonywała, gdy się poznali.
– Skąd wiesz?
– Doskonale pamiętam, jak mnie podszedłeś, udając zainteresowanie moim malowaniem… i co było potem. Teraz już się tak nie dam ogłupić. A więc… Matt… co naprawdę sprowadza cię do galerii?
Gdy usłyszał po latach charakterystyczne zdrobnienie swego imienia, ogarnęły go bardzo mieszane uczucia. Wstyd – bo to, że nie podał jej nigdy swego pełnego imienia i nazwiska, oznaczało jasno, że od początku zamierzał ją oszukać. Przyjemność – wywołana falą wspomnień i świadomością, że żadna inna kobieta nigdy go tak nie nazwała. To było wyłącznie ich nazewnictwo, należące do ich jedynego weekendu i ich krótkiej namiętności.
Ależ… on nadal jej pragnął!
Po trzech latach, po ucieczce od niej, której sobie długo gratulował, w imię dobra królestwa, po oparciu się niezrozumiałej pokusie.
Przysunął się bliżej do Frankie, tak by móc poczuć jej waniliowe perfumy. Patrzył na nią bardzo skupiony.
– Wkrótce mam się ożenić.
Jego słowa zdawały się docierać do niej jakby z daleka.
Wydawało jej się, że galeria chwieje się w posadach.
„Wkrótce mam się ożenić”.
Chyba poczuła ulgę. Bo jego małżeństwo będzie nieuchronnie oznaczało, że jest wolna i bezpieczna. Że nie musi już szaleńczo wracać myślami do przeszłości, bo to zamknięta historia.
– To miłe. Więc może jednak istotnie przyszedłeś, żeby coś kupić? Prezent ślubny dla przyszłej żony? Mam parę ślicznych pejzaży, które namalowałam w Massachusetts. Ulotne, romantyczne… – zaczęła paplać, ale nie potrafiła się powstrzymać. – Na przykład to!
Wskazała obraz jeziora, otoczonego jesiennymi drzewami, które zaczęły tracić już liście, na tle błękitnego nieba. Powstał wtedy, gdy zabrała Lea na pierwsze krótkie wakacje – przypomniała sobie ze ściśniętym sercem.
– Frankie…
Jego głos był tak nieprzyzwoicie głęboki, nawet gdy mówił szeptem.
No i nie był w tym momencie wytworem jej chorej wyobraźni, lecz stał tuż przed nią. Odruchowo cofnęła się odrobinę, nadal czując zapach znajomych perfum. Stop. Przecież on się żeni!
– A więc jeszcze raz: co tutaj robisz? – Nie zamierzała już dłużej udawać, że jest spokojna.
Żeni się, ale jest niezaprzeczalną częścią jej przeszłości. I to złej. I nie chodzi o sam weekend, tylko o to, co dalej. O to, że dosłownie zniknął, zacierając za sobą wszelkie ślady. Że nie mogła się z nim skontaktować, gdy się zorientowała, że zaszła w ciążę. Że wynajęła prywatnego detektywa, a i tak nigdy więcej nie natrafiła na ślad Matta. Do dziś…
– Ja… – Podszedł znów do niej i patrzył na nią z nieprzyjaznym napięciem – …żenię się i chciałem cię zobaczyć. Jeszcze raz. Przed ślubem.
Zastanawiała się przez chwilę, bo w żaden sposób nie mogła się w jego wypowiedzi doszukać sensu.
– Ale dlaczego?
– Czy kiedykolwiek myślisz o czasie, który spędziliśmy razem?
Z trudem się powstrzymała, by głośno nie przekląć.
– Żartujesz sobie ze mnie, Matt? Żenisz się i przyszedłeś tu powspominać? – Odeszła od niego w dalszą część pomieszczenia. Naprawdę rozwścieczona, że potrafił, jak gdyby nigdy nic, zjawić się po tak długim czasie i zapytać o tamten weekend. – Czy może… po coś więcej? Przecież chyba nie zaliczasz na szybko kochanek sprzed lat? I odpowiedź brzmi: nie! Nie myślę już o tamtym weekendzie! A najchętniej cofnęłabym czas! – skłamała, czując, że zdradza właśnie ich synka.
– Naprawdę? – wyszeptał, a jego głos i obcy akcent zadziałały na nią, jak trzy lata wcześniej.
– Tak, naprawdę.
– I nie pamiętasz, jak się całowaliśmy?
Pogłaskał ją przelotnie, na co w ogóle nie była przygotowana, tak samo jak i na burzę, którą wywoła w jej ciele jego niespodziewany dotyk.
– Nie…
Przez moment pożałowała jednak, że nie może ulec fali wspomnień. Beztroskich wspomnień. Że nie może udawać, że nie mają dziecka. Że nie mogą jeszcze raz beztrosko znaleźć się w tamtym pokoju hotelowym, tylko ona i on, bez świadomości otaczającego ich świata.
Byłoby to czystym absurdem.
– Przestań. – Odsunęła jego dłoń. Czuła się zarówno wściekła, jak i podniecona. – To było trzy lata temu! Nie możesz tak po prostu pojawić się nagle, znikąd…
– Musiałem cię zobaczyć – powiedział zupełnie beznamiętnie, z nieruchomą twarzą.
Zadrżała na dźwięk tych słów. Bo może istotnie nie potrafił zapomnieć tamtej nocy, mimo że odszedł wtedy bez pożegnania. Ale przecież mógł chociaż zadzwonić przez ten czas. Choć raz. A tu nic. Zupełnie nic.
– No to… już mnie zobaczyłeś. A teraz… myślę, że powinieneś już pójść.
– Jesteś na mnie zła.
– Tak. Zbudziłam się wtedy i już cię nie było! Chyba mam prawo być zła?
– Przecież uzgodniliśmy, że spędzimy razem wyłącznie jeden weekend.
– Tak, ale nie sądziłam, że wymkniesz się chyłkiem jeszcze w nocy.
– Wcale się nie wymknąłem. Zresztą… tak było najlepiej dla nas obojga.
– Co? Jak to? Może dla ciebie! Ale jakim cudem miało to być najlepsze dla mnie?!
Westchnął tylko niecierpliwie, jakby miał do czynienia z nieposłusznym dzieckiem.
– Moje życie jest skomplikowane – powiedział bez większych wstępów i emocji, wcale nie wyjaśniając, czym motywował swój przyjazd. – A tamten weekend był pewnego rodzaju odstępstwem od normy. Gdy patrzę wstecz, nie powinienem był dopuścić do tego, co się zdarzyło, bo nie miałem żadnego interesu w tym, żeby angażować się w cokolwiek, z kimś takim jak ty.
– Z kimś takim jak ja? – powtórzyła z niedowierzaniem. – Ale przespać się „z kimś takim jak ja” było w porządku?
– Źle mnie zrozumiałaś. Zresztą z mojej winy.
– A więc co ostatecznie miałeś na myśli?
Teraz mówił powoli i ważąc każde słowo, jakby znów miała nie zrozumieć.
– Frankie, zapragnąłem cię w chwili, w której cię zobaczyłem, ale wiedziałem, że w grę wchodzi tylko jeden weekend. Wydawało mi się, że się z tym nie kryłem. Przepraszam, jeśli spodziewałaś się czegoś więcej. Istnieją pewne oczekiwania co do mnie i co do tego, kogo poślubię, a ty nie jesteś panną młodą, którą mógłbym wybrać.
– Ale ja nie chciałam żadnego ślubu! Chciałam tylko usłyszeć słowo pożegnania od mężczyzny, z którym straciłam dziewictwo. Kiedy wykradałeś się z hotelu, zastanowiłeś się choć przez chwilę, co ja pomyślę…?
Przez moment poczuła coś na kształt odrobiny satysfakcji, widząc na jego twarzy cień wyrzutów sumienia.
– Naprawdę musiałem odejść. Przykro mi, jeśli cię to zabolało.
– Zabolało? – Prawie ją to zabiło, ale nie będzie mu się zwierzać. – Najbardziej boli mnie twoja głupota, brak przyzwoitości i kręgosłupa moralnego. Byłeś moim pierwszym kochankiem. Noc z tobą coś dla mnie znaczyła! A ty po prostu zniknąłeś.
Poczuł się, jakby dostał w twarz.
– A co chciałaś zobaczyć, Frankie? Miałem zostać i zrobić ci śniadanie? Podać ci jajecznicę i powiedzieć, że teraz znikam na zawsze, żeby o tobie zapomnieć?
– Ale jakoś nie zapomniałeś.
Wstrzymała oddech, czekając na jego reakcję.
– Nie – przyznał ostatecznie – ale odszedłem, bo wiedziałem, że muszę. Poza tym… nie przyszedłem tu dziś, by cię zdenerwować, Frankie. Najlepiej będzie, jak pójdę.
Frankie czuła, że zaraz zagotuje się ze złości. Jego słowa całkowicie obnażyły brak równowagi w ich relacji. Zobaczyła go po trzech latach, bo zdecydował się pojawić. Bez pytania dotknął jej, bo założył, że nic się nie zmieniło. Wszystko działo się wyłącznie na jego zasadach. A teraz uznał, że jednak się wycofa, bo tak mu odpowiada. Ale, do cholery, nie miał prawa!
– A czy choć raz pomyślałeś, Matt, o konsekwencjach tej jednej nocy? Czy pomyślałeś, że ja być może nie będę mogła wybrnąć z tej sytuacji tak łatwo jak ty?