Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zakon Drzewa Pomarańczy. Część 2 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 września 2019
Ebook
44,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zakon Drzewa Pomarańczy. Część 2 - ebook

Rozdarty świat.

Królowiectwo bez dziedziczki.

W trzewiach ziemi pradawny wróg budzi się z tysiącletniego snu.

Dom Berethnet włada Inys od stuleci. Wciąż niezamężna królowa Sabran IX musi wydać na świat córkę, by uchronić swoje królowiectwo przed zgubą – lecz u jej wrót kłębią się skrytobójcy. Ead Duryan, choć jest na dworze od lat i wyniesiono ją do rangi damy dworu, pozostaje lojalna jedynie wobec tajemniczej organizacji czarodziejek. Ma za zadanie strzec Sabran przed zakazaną magią.

Po drugiej stronie mrocznego morza Tané jest gotowa poświęcić wszystko, by zostać jeźdźcem smoków, ale los zmusza ją do podjęcia decyzji, która może zniszczyć jej życie.

Wschód i Zachód nie potrafią się wyzbyć wzajemnej wrogości nawet w obliczu wzbierających sił chaosu, żądnych na zawsze odmienić oblicze świata.

 

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8129-630-4
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

38 Wschód

Codziennie o świcie dzwon rozbrzmiewał donośnie. Słysząc go, uczeni ze Skrzydła słali łóżka i szli do łaźni. Gdy się umyli, jedli wspólny posiłek, a potem, nim obudzili się Starsi, poświęcali godzinę na modły i rozważania. Ta godzina była ulubioną porą dnia Tané.

Klęczała przed wizerunkiem wielkiego Kwirikiego. Woda ściekała po ścianach podziemnej jaskini i spływała do sadzawki. Tylko latarnie dawały odpór ciemności.

Statua Prastarca nie przypominała tych, do których Tané modliła się na Seiiki. Ta była wzbogacona o atrybuty różnych postaci, które przybierał w trakcie życia: rogi jelenia, szpony ptaka i ogon węża.

Minęło trochę czasu, nim do Tané dotarło stukanie żelaznej nogi o kamienną podłogę. Podniosła się i zobaczyła Starszego Varę stojącego u wejścia do groty.

– Uczennica Tané. – Skłonił głowę. – Wybacz, że przeszkodziłem w rozważaniach.

Ukłoniła się z szacunkiem.

Starszy Vara był uważany za ekscentryka przez większość mieszkańców Lotki. Chudy mężczyzna o bladobrązowej skórze i kurzych łapkach w kącikach oczu zawsze miał dla niej uśmiech i dobre słowo. Jego głównym obowiązkiem było doglądanie i zarządzanie repozytorium, ale w razie potrzeby brał też na siebie rolę uzdrowiciela.

– Byłbym zaszczycony, gdybyś zechciała dołączyć do mnie w repozytorium dziś rano – powiedział. – Ktoś inny przejmie twoje obowiązki. Ale bez pośpiechu, najpierw rozważania – dodał po chwili.

Tané zawahała się.

– Nie mam prawa wstępu do repozytorium.

– No cóż, dzisiaj masz.

Zniknął, zanim zdążyła odpowiedzieć. Powoli uklękła i trwała tak jeszcze przez chwilę przed statuą.

Ta jaskinia była jedynym miejscem, gdzie mogła choć na krótki moment zapomnieć o wszystkim, co ją spotkało. Była to jedna z wielu grot ukrytych za wodospadem, z których korzystali seiikinescy uczeni po tej stronie wyspy.

Okadziła statuę i skłoniła się z nabożną czcią. Klejnoty wprawione w oczodoły posągu mierzyły ją połyskliwym wzrokiem.

Wspięła się po schodach i wyszła na dwór. Niebo miało żółtą barwę niebielonego jedwabiu. Przeszła boso po kamieniach na drugą stronę stawu.

Wyspa Skrzydło była samotna i dzika, otoczona bezkresem pustki. Strome klify i nigdy nierozwiewający się zupełnie kaptur chmur przedstawiały imponujący widok, niekiedy odstraszający dla zapuszczających się na te wody marynarzy. Na kamienistych plażach wylegiwały się rozleniwione węże. Skrzydło było domem dla przybyszów z całego Wschodu. To właśnie tutaj spoczywały kości wielkiego Kwirikiego, który, jeśli wierzyć legendzie, ułożył się do snu w wąwozie dzielącym wyspę na pół, zwanym Drogą Starszego. Mówiło się też, że to jego kości nie pozwalają rozwiać się mgle, bo smok przyciąga wodę nawet po śmierci. To właśnie dlatego również Seiiki było wiecznie spowite białym obłokiem.

Seiiki.

Na wysuniętym na północ Przylądku Pióro mieściła się Wichrowa Twierdza. Jej mniejszy odpowiednik – samotnia zwana przez wszystkich Lotką, gdzie nakazano przebywać Tané – zbudowana została na wygasłym wulkanie otoczonym lasem. Poniżej znajdowały się lodowe jaskinie, którymi niegdyś płynęła lawa. Aby dostać się z jednej samotni do drugiej, należało przejść zadaszonym mostem przerzuconym nad rozpadliną.

Nie było tu żadnych innych osiedli. Uczeni i uczniowie byli zupełnie sami pośród bezkresnego morza.

Samotnie stanowiły największe wschodnie bastiony wiedzy. Na każdy kolejny element należało zapracować, opanowując poprzedni. Zamknięta w czterech ścianach Tané najpierw uczyła się o ogniu i wodzie. Ogień, żywioł skrzydlatych demonów, wymagał ciągłego karmienia. Był żywiołem wojny, chciwości i zemsty – wiecznie głodnym i nigdy sytym.

Woda nie potrzebowała ani węgla, ani drewna, by istnieć. Dostosowywała się do każdego kształtu, każdej przestrzeni. Odżywiała ciało i ziemię, nie prosząc o nic w zamian. Dlatego smoki Wschodu, władcy deszczu, jezior i mórz, zawsze triumfowały nad ognioziejami. Gdyby ocean pochłonął kontynenty, przetrwałyby tylko smoki.

Rybołów sfrunął nad powierzchnię rzeki, jednym błyskawicznym ruchem schwytał różankę i odleciał posilić się zdobyczą. Przez drzewa przesączył się chłodny wiatr. Smok Jesieni wkrótce zapadnie w sen, a w dwunastym jeziorze zbudzi się Smok Zimy.

Gdy Tané ruszyła sfatygowanym mostem wiodącym z powrotem do samotni, narzuciła kaptur na głowę. Obcięte przed opuszczeniem Ginury włosy ocierały się o jej obojczyki. Miduchi Tané miała długie włosy. Duch, którym się stała, krótkie.

Po czasie przeznaczonym na rozważania zwykle zamiatała podłogi, pomagała zbierać owoce leśne, czyściła groby z liści i karmiła kury. Na Skrzydle nie było służących, więc uczniowie i uczennice dzielili się obowiązkami, których większością obarczano młodych i silnych. Tané nie wiedziała, co myśleć o poleceniu Starszego Vary, jako że w repozytorium przechowywano najważniejsze, najbardziej bezcenne dokumenty.

Gdy przybyła na Skrzydło, udała się do przydzielonego jej pokoju i leżała tam całymi dniami. Nie zjadła ani kęsa strawy i nie rozmawiała z nikim. W Ginurze odebrali jej całą broń, a wraz z nią lwią część duszy. Chciała już tylko opłakiwać swoje marzenie, aż w końcu przestanie oddychać i wspomnienia odejdą w niebyt.

To Starszy Vara sprawił, że się opamiętała. Gdy zaczęła słabnąć z głodu, wyciągnął ją na zewnątrz. Pokazał jej kwiaty, których nigdy jeszcze nie widziała. Kiedy następnego dnia przygotował dla niej posiłek, nie chciała go rozczarować i zmusiła się do jedzenia.

Teraz inni uczniowie nazywali ją Duchem Lotki. Mogła jeść, pracować i czytać jak reszta, ale jej wzrok zawsze skierowany był ku światu, gdzie wciąż żyła Susa.

Tané zeszła ze ścieżki i ruszyła do repozytorium. Zwykle wpuszczano tam tylko starszych. Gdy podeszła do schodów, Skrzydło zadrżało. Przypadła do ziemi i zakryła głowę ramionami. Syknęła z bólu przez zaciśnięte zęby.

Węzeł w jej boku był jak ostrze noża. Lodowate kłucie, niczym zęby wżerające się w nagą skórę, odmrożenie rozlewające się po wnętrznościach. Łzy stanęły jej w oczach, gdy przepłynęły przez nią pulsujące fale bólu.

Musiała na moment stracić przytomność. Usłyszała, że woła ją jakiś ciepły głos.

– Tané. – Ręce obciągnięte suchą, cienką jak papier skórą. – Uczennico, czy wszystko w porządku?

Chciała przytaknąć, ale nie mogła dobyć głosu.

Trzęsienie ziemi się skończyło, lecz ból nie ustawał. Starszy Vara wziął ją na ręce. Ogarnął ją wstyd, że starzec musi nieść ją jak dziecko, ale ból był nie do wytrzymania.

Zabrał ją na dziedziniec za repozytorium i położył na kamiennej ławie przy stawie rybnym. Na otaczającym go kamiennym murku stał dzbanek.

– Chciałem pójść z tobą dzisiaj na spacer nad urwisko – powiedział – ale widzę, że trzeba ci odpoczynku. Może innym razem. – Nalał herbaty dla siebie i dla niej. – Czy doskwiera ci ból?

Miała wrażenie, że ktoś nasypał lodu do jej klatki piersiowej.

– Stara rana. To nic, Starszy – zapewniła go chrapliwym głosem. – Trzęsienia ziemi są coraz częstsze.

– Tak. Jakby świat chciał zmienić swój kształt, niczym przedwieczne smoki.

Wróciła myślami do swojej rozmowy z Nayimathun. Starając się uspokoić oddech, patrzyła na siadającego obok niej starca.

– Boję się trzęsień ziemi – wyznał. – Gdy mieszkałem na Seiiki, razem z mamą kryliśmy się w naszym małym domu w Basai, ilekroć ziemia zbudzała się do drżenia. Opowiadaliśmy sobie historyjki, by czymś zająć uwagę.

Tané chciała się uśmiechnąć.

– Nie pamiętam, czy moja matka robiła to samo.

Gdy to mówiła, grunt znowu zadrżał.

– To może ja ci jakąś opowiem – zaoferował Vara. – Żeby tradycji stało się zadość.

– Chętnie posłucham.

Podał jej parujący kubek. Tané przyjęła go w ciszy.

– W czasach poprzedzających Wielką Rozpacz ognioziej przyleciał do Imperium Dwunastu Jezior i wydarł perłę z gardła Smoczycy Wiosny, która obdarza nas kwiatami i ciepłym deszczem. Skrzydlate demony niczego tak nie kochają jak gromadzenia skarbów, a nie ma cenniejszego skarbu niż smocze perły. Choć Smoczyca Wiosny odniosła poważne rany, zabroniła swoim ścigać złodzieja z obawy, że ich także skrzywdzi – ale jedna mała dziewczynka postanowiła, że odzyska skradzioną perłę. Miała dwanaście lat, była mała i szybka i potrafiła się tak bezszelestnie skradać, że jej bracia wołali ją: Mały Cień.

Gdy smoczyca opłakiwała utratę perły, na krainę spadła mroźna i dziwna zima. Choć mróz palił skórę Małego Cienia i nie miała butów, odnalazła górę, gdzie ognioziej miał swój skarbiec. Podczas gdy bestia polowała, dziewczynka zakradła się do jego jaskini, by odebrać perłę należącą do Smoczycy Wiosny.

Byłby to ciężki łup. Najmniejsze smocze perły były wielkie jak ludzka głowa.

– Ognioziej wrócił akurat w chwili, gdy dotknęła klejnotu małymi rączkami. Rozzłoszczony kłapnął paszczą na złodziejkę i wyrwał jej z uda kawał mięsa. Dziewczynka dała nura do rzeki, a prąd zabrał ją spod jaskini. Udało jej się umknąć wraz z perłą, lecz gdy wynurzyła się z wody, nie mogła znaleźć nikogo, kto zszyłby jej ranę, bo widok krwi ogniozieja wzbudził we wszystkich strach przed smoczą plagą.

Tané wpatrywała się w Starszego Varę przez unoszące się znad kubków smużki pary.

– I co się z nią stało?

– Umarła u stóp Smoczycy Wiosny. A gdy znowu zakwitły wiosenne kwiaty i słońce stopiło śniegi, Wiosenna Smoczyca ogłosiła, że rzeka, którą przepłynęła Mały Cień, zostanie nazwana jej imieniem, albowiem to dziecko zwróciło jej perłę, która była smoczym sercem. Niektórzy twierdzą, że jej duch wciąż wędruje brzegiem rzeki, trzymając pieczę nad wędrowcami.

Tané nigdy nie słyszała opowieści o człowieku, który wykazałby się taką odwagą.

– Są tacy, którzy twierdzą, że to smutna historyjka – powiedział Vara. – Inni uważają ją za wzruszającą opowieść o poświęceniu.

Kolejny wstrząs poruszył ziemią, a w Tané coś odpowiedziało. Usiłowała nie pokazywać, jak bardzo ją boli, ale Starszy Vara był o wiele za bystry jak na mężczyznę w swoim wieku.

– Tané – zwrócił się do niej – czy mogę zobaczyć tę starą ranę?

Tané uniosła tunikę tylko na tyle, by mógł obejrzeć bliznę. W świetle dnia wydawała się wyraźniejsza.

– Mogę? – spytał Vara. Gdy skinęła głową, dotknął blizny palcem i się skrzywił. – Pod spodem jest opuchlizna.

Była twarda jak kamień.

– Moja nauczycielka powiedziała, że miałam ją już, gdy jako dziecko trafiłam do Domów Nauki.

– A więc nigdy nie spytałaś lekarza, czy da się coś z nią zrobić?

Zaprzeczyła ruchem głowy i zakryła szramę.

– Myślę, że powinniśmy otworzyć twój bok, Tané – zadecydował Starszy Vara. – Pozwól, że poślę po odpowiednią osobę. Większość podobnych narośli jest niegroźna, ale czasem się zdarza, że zjadają ciało od środka. Nie chcielibyśmy, żebyś umarła niepotrzebnie, dziecko. Tak jak Mały Cień.

– Ona nie umarła niepotrzebnie – powiedziała Tané z nieobecnym wzrokiem. – Swoim ostatnim tchem przywróciła radość smoczycy, a dokonawszy tego, ocaliła świat przed zimą. Czy można lepiej wykorzystać życie?39 Południe

Karawana złożona z czterdziestu dusz meandrowała między wydmami pustyni. Piasek migotał w wątłym świetle zachodzącego słońca.

Siedząca okrakiem na wielbłądzie Eadaz uq-Nāra wpatrywała się w czerwieniejące niebo. Jej skóra była spalona na głęboki brąz, a przycięte do ramion włosy okrywał pargh.

Karawana, do której dołączyła na placu Gołębim, zapuściła się na północne rubieże Burlah, pasa pustyni biegnącego aż do Rumelabaru. W Burlah rządziły plemiona Nuram. Karawana już napotkała kilku kupców, którzy podzielili się swoimi zapasami i ostrzegli podróżników, że za górami latają wyrmy, z pewnością ośmielone plotkami o pojawieniu się na Wschodzie kolejnej wielkiej zachodnicy.

Ead, zdążając do Rauki, zatrzymała się w Pogrzebanym Mieście. Góra Trwogi, narodzisko wyrmów, była miejscem tak okropnym, jak je pamiętała, sterczącym w niebo niczym złamany miecz. Raz czy dwa, chodząc między powalonymi filarami, zwróciła uwagę na skrzydlate kształty kołujące nad wierzchołkiem. Wiwerny garnęły się do swej kołyski.

W cieniu góry leżały pozostałości wspaniałego niegdyś miasta – Gulthagi. Pod skąpymi ruinami znajdowała się zatopiona pod zwałami popiołu wymarła metropolia. Gdzieś tam Jannart utt Zeedeur zginął, szukając zaginionej wiedzy.

Ead rozważała podążenie jego śladem – może dowiedziałaby się czegoś więcej o tej Długowłosej Gwieździe, komecie, która odpowiadała za równowagę tego świata. Obeszła ruiny, szukając wejścia pod hałdy skamieniałego popiołu, z którego mógł swego czasu skorzystać Jannart. Szukała wiele godzin, a gdy już miała się poddać, dostrzegła tunel, szczelinę w ziemi, szeroką ledwie na tyle, by zdołała wczołgać się tam szczupła osoba. Zajrzawszy do środka, odkryła, że przejście zawalone jest kamieniami.

Nie było sensu tam wchodzić, zresztą i tak nie znała języka, którym posługiwano się w Gulthadze. Ale… przepowiednia Truyde nie dawała jej spokoju.

Myślała, że powrót na Południe tchnie w nią nowe życie. I w rzeczy samej, gdy wkroczyła na Pustynię Niespokojnego Snu, czuła się jak nowo narodzona. Zostawiwszy Bohatera w bezpiecznym miejscu w Przesmyku Harmur, ruszyła sama piaszczystym szlakiem do Rauki. Widok miasta dodał jej sił, które jednak wkrótce wywiały z niej wichry Burlah.

Jej skóra zapomniała już dotyku pustyni. Ead była teraz kolejnym brudnym i styranym podróżnikiem, a wspomnienia majaczyły w jej głowie jak fatamorgana. Czasem prawie wierzyła, że nigdy nie nosiła drogich jedwabi i klejnotów na dworze zachodniej królowej. Że nigdy nie była Ead Duryan.

Między kopytami jej wielbłąda przemknął skorpion. W powietrzu niosła się pieśń – inni podróżnicy próbowali zabić czas. Minęły wieki, odkąd słyszała ostatnio ersyrski śpiew.

Na cyprysie cupnął śpiewak uskrzydlony.

Smętną pieśń szczebioce: pragnę znaleźć żonę.

Ze mną tańcz, kochana, pośród wydm piaszczystych.

Jutro razem ulecimy ku niebiosom czystym.

Od Rumelabaru wciąż dzielił ją szmat drogi. Zimą przedarcie się przez Burlah zajmie karawanie długie tygodnie, a noce na pustyni potrafią zabijać nie gorzej niż palące słońce. Zastanawiała się, czy Chassar już wie, że opuściła Inys – wiadomość o tym z pewnością odbije się na stosunkach dyplomatycznych z Ersyrem.

– Rozbijemy obóz w Nuram – obwieścił naczelnik karawany. – Idzie burza.

Wiadomość powtórzono wzdłuż linii wielbłądów. Sfrustrowana Ead mocniej ścisnęła wodze. Nie miała czasu kryć się przed burzą.

– Eadaz.

Obróciła się w siodle. Zrównał się z nią inny wielbłąd. Ragab był zaprawionym w podróży posłańcem pocztowym, który zmierzał na południe z torbą pełną listów.

– Burza piaskowa, co? – powiedział głębokim, znużonym głosem. – Ta podróż nigdy się nie skończy.

Ead lubiła jechać z Ragabem, który miał w zanadrzu mnóstwo ciekawych historii i twierdził, że przebył pustynię prawie sto razy. Przeżył atak bazyliszka na swoją wioskę. Bestia zabiła jego rodzinę, oślepiła go na jedno oko i pokryła jego ciało siatką blizn. Inni podróżnicy patrzyli na niego z politowaniem.

Na Ead też. Słyszała, jak szepczą między sobą, że jest wędrownym duchem w ciele kobiety, uwięzionym między światami. Z całej zbieraniny tylko Ragab odważył się do niej zbliżyć.

– Zapomniałem, jak niegościnnym miejscem jest Burlah – odpowiedziała Ead. – I jak opustoszałym.

– Jechałaś tędy już kiedyś?

– Dwukrotnie.

– Gdy przebędziesz Burlah tyle razy co ja, dostrzeżesz w tym surowym pustkowiu swoiste piękno. Choć ze wszystkich ersyrskich pustyń najbardziej ukochałem Pustynię Niespokojnego Snu. Moją ulubioną opowieścią z czasów dzieciństwa jest ta wyjaśniająca, skąd wzięła się jej nazwa.

– To bardzo smutna opowieść.

– Ja myślę, że piękna. Mówi przecież o miłości.

Ead sięgnęła do butelki przy siodle.

– Minęły lata, odkąd ostatni raz ją słyszałam. – Wyjęła korek. – Nie opowiedziałbyś?

– Jeśli chcesz. Mamy czasu a czasu.

Poczęstowała Ragaba trunkiem, a potem sama łyknęła. Posłaniec odkaszlnął w zgrubiałą pięść.

– Dawno temu żył sobie król ukochany przez swój lud. Rządził swym królestwem z błękitnoszklanego pałacu w Rauce. Jego żona, Motyla Królowa, którą kochał ponad życie, umarła w młodości i długo ronił za nią łzy. Królewscy urzędnicy władali krajem zamiast niego, gdy on sam tkwił zamknięty w więzieniu swej rozpaczy, otoczony bogactwem, które zdążył znienawidzić. Ani pieniądze, ani drogie kamienie nie mogły wykupić z niewoli śmierci kobiety, którą utracił. Z czasem zaczęto więc mówić o nim: Król Smutku.

Pewnej nocy wstał z łoża po raz pierwszy od roku i zobaczył na niebie czerwony księżyc. Wówczas wyjrzał przez okno i… oczom nie wierzył! W pałacowych ogrodach siedziała jego królowa ubrana w suknię, którą miała na sobie w dniu ślubu. Zawołała, by do niej dołączył. Jej oczy skrzyły śmiechem i trzymała w ręku różę, którą dał jej, gdy spotkali się po raz pierwszy. Myśląc, że śni, wyszedł z pałacu i ruszył śladem ukochanej ulicami miasta, a potem na pustynię – bez zapasu jedzenia ani wody, bez szat, nawet bez butów. Szedł i szedł, zdążając za widocznym w oddali cieniem. Nawet gdy słońce zaczęło palić mu skórę, nawet gdy dopadło go wycieńczenie i opadł z sił, gdy zaczęły ciągnąć za nim ghule, powtarzał pod nosem: ja śnię, to musi być sen. Ale szedł za swą miłością, wiedząc, że w końcu jej dosięgnie i spędzi z nią jeszcze jedną noc, choćby tylko we śnie – nim zbudzi się we własnym łóżku.

Ead przypomniała sobie drugą część historii. Wstrząsnął nią dreszcz.

– Oczywiście – podjął Ragab – król wcale nie śnił, a szedł za fatamorganą. Pustynia go oszukała. Wyzionął ducha pośród wydm, a jego kości przykrył piasek, zaś pustynia zyskała imię. – Poklepał wielbłąda, gdy ten prychnął i potrząsnął łbem. – Miłość i strach robią dziwne rzeczy z naszymi duszami. Sny, które przynoszą, a które sprawiają, że nie możemy dobyć tchu i ociekamy potem, jakbyśmy szykowali się na śmierć, to właśnie niespokojne sny. Może je odpędzić tylko zapach róży.

Ead poczuła gęsią skórkę, gdy przypomniała sobie inną różę. Tę wsuniętą pod poduszkę.

Karawana dotarła do obozu, gdy na horyzoncie ukazała się burza piaskowa. Podróżników zaprowadzono w pośpiechu do stojącego w środku obozowiska namiotu, gdzie Ead usiadła z Ragabem na poduszkach. Nuramowie, którzy lubili gości, podzielili się z nimi serem i solonym chlebem. Po posiłku zapalili fajkę wodną, którą również podali gościom. Ead odmówiła. Ragab z radością wypalił jej dolę.

– Nikt z nas nie będzie tej nocy spał spokojnie. – Dmuchnął pachnącym dymem. – Gdy burza minie, w trzy dni powinniśmy dojechać do oazy Gaudaya. A potem czeka nas jeszcze długa droga.

Ead wlepiła wzrok w księżyc.

– Ile trwają te burze? – spytała Ragaba.

Mężczyzna pokręcił głową.

– Trudno powiedzieć. Może parę minut, może parę godzin. Może więcej.

Ead przedzieliła na pół bochen chleba, a kobieta z plemienia Nuram nalała im słodkiej różowej herbaty. Nawet pustynia konspirowała przeciw niej. Rozważała przez moment, czy nie porzucić karawany i nie jechać dalej sama tak długo, jak będzie trzeba, aż stanie przed Chassarem. Ale Ead nie była Królem Smutku. Strach nie pozbawi jej zmysłów. Nie była na tyle dumna, by roić sobie, że zdoła sama przeprawić się przez Burlah.

Podczas gdy inni podróżnicy słuchali opowieści o Błękitnoszklanym Złodzieju z Drayasty, Ead otrzepała ubranie z piachu, żując miękką gałązkę, by wyczyścić zęby, a potem znalazła sobie miejsce do spania za zasłoną.

Nuramowie często sypiali pod gwiazdami, lecz teraz, gdy nad głowami wyła piaskowa burza, pochowali się w namiotach. Stopniowo nomadowie i ich goście zaczęli szykować się do spania. Ead zapadła w pozbawiony marzeń sen.

Obudził ją jakiś odgłos na piasku.

Natychmiast otworzyła oczy. Namiot się trząsł, mimo to słyszała dobiegający z zewnątrz dźwięk. Coś szło, pewnie stawiając nogi na miękkim podłożu. Wyjęła z plecaka sztylet i wyszła w noc.

Wiatr cisnął jej piaskiem w twarz, więc przytrzymała pargh na ustach. A potem zobaczyła coś przed sobą. Uniosła sztylet, pewna, że to jakaś mała wiwerna – lecz wówczas stwór wyłonił się z chmury pyłu i stanął przed nią w pełnej krasie.

Usta Ead rozciągnął uśmiech.

Parspa była ostatnią znaną hawiz. Ptaki były białe, jeśli nie liczyć brązowych końcówek skrzydeł, i osiągały te same rozmiary co wiwerny, które parzyły się z nimi, by płodzić kokatryksy. Chassar, który kochał ptaki, znalazł Parspę, jeszcze zanim się wykluła, i przyniósł jajo do Zakonu. Teraz słuchała tylko jego. Ead zabrała swoje rzeczy i wspięła się na ptasi grzbiet. Wkrótce obóz zniknął w piaskowej chmurze.

Uciekali przed wstającym słońcem. Ead wiedziała, że są już blisko, gdy zobaczyła solne cedry. Niespodziewanie znalazła się w Lasyi.

Jej ojczyzna słynęła z czerwonych pustyń i postrzępionych łańcuchów górskich, pełnych ukrytych jaskiń i wodogrzmotów. Złotych plaż, których piasek fale Wszechmorza pokrywały pianą. Była suchym krajem, tak jak Ersyr, ale płynęły przez nią szerokie rzeki, do których tuliła się zielona roślinność. Patrząc na rozciągające się w dole równiny, Ead poczuła, że odchodzi ją tęsknota za rodzimym krajem, mimo że zdążyła zapuścić korzenie w jej sercu w czasie ośmiu lat spędzonych na dworze Inys. Choćby zwiedziła cały świat, to tę jego część zawsze będzie uważać za najpiękniejszą.

Wkrótce Parspa frunęła już nad ruinami Yikali. Ead i Jondu wymykały się tu wielokrotnie jako dzieci, by szukać przedmiotów pamiętających czasy Matki.

Parspa zatoczyła półkole i skierowała się ku Zalewisku Lasyańskiemu – rozległemu pradawnemu lasowi, który spijał wody rzeki Minary i w którego trzewiach kryła się siedziba Zakonu. Nim wstało słońce, Parspa już szybowała nad drzewami, rzucając cień na gęsto zbite, rozłożyste korony.

Ptak wreszcie obniżył lot i wylądował na jednej z nielicznych polan. Ead zsunęła się z jego grzbietu.

– Dziękuję, przyjaciółko – powiedziała po selinyjsku. – Stąd już trafię sama.

Parspa wzbiła się w powietrze bez słowa.

Ead zanurzyła się w gęstwinę, czując się mała niby liść na gałęzi któregoś z nich. Jej obolałe stopy zaraz przypomniały sobie drogę, mimo że ta zapodziała się w jej umyśle. Gdzieś tu było wejście do jaskini, obłożone potężnymi czarami ochronnymi, ukryte w największej gęstwinie. Znajdującym się za nią korytarzem Ead podąży w głąb labiryntu tajemnych sal.

Z dawna niesłyszany szept we krwi. Obróciła się. Kobieta stała w plamie słońca. W krągłym brzuchu z całą pewnością kryło się dziecko.

– Nairuj – powiedziała Ead.

– Eadaz – odparła kobieta. – Witaj w domu.

Przez okno szczeblinowe do pomieszczenia wpadały drzazgi słonecznego światła. Ead zorientowała się, że leży w łóżku z głową wspartą na jedwabnych poduszkach. Po tylu dniach drogi podeszwy jej stóp paliły żywym ogniem.

Stłumiony ryk kazał jej wstać. Oddychając z mozołem, sięgnęła po broń.

– Eadaz. – Poczuła czyjeś wielkie dłonie na swoich. Poderwała się zaskoczona. – Eadaz, nie ruszaj się.

Wpatrzyła się w zastygłą powyżej brodatą twarz. Ciemne oczy, lekko skośne, tak jak jej.

– Chassar – wyszeptała. – Chassarze, czy…?

– Tak. – Uśmiechnął się do niej. – Jesteś w domu, najdroższa.

Wtuliła się w jego pierś. Łzy na jej rzęsach wsiąkały w jego szatę.

– Przebyłaś długą drogę. – Przeczesał dłonią jej włosy. Miną wieki, nim Ead pozbędzie się z nich całego piasku. – Gdybyś napisała przed opuszczeniem Ascalonu, wysłałbym Parspę szybciej.

Ead złapała go za ramię.

– Nie było czasu, Chassarze. Wiele się wydarzyło. Sabran jest w niebezpieczeństwie. Książęta Ducha gotują się do walki o jej tron…

– To, co dzieje się w Inys, nie ma już znaczenia. Niebawem porozmawia z tobą Przeorysza.

Znowu zapadła w sen. A gdy się zbudziła, niebo nad jej głową miało barwę dogasających węgli. W Lasyi było ciepło przez większą część roku, lecz teraz wieczorny wiatr niósł ze sobą przenikliwy chłód. Ead wstała i owinęła się brokatową szatą, a potem wyszła na balkon. Wtedy je zobaczyła.

Drzewo pomarańczy.

Wyrastało z serca Zalewiska, większe i piękniejsze niż to, które widziała w swoich snach w Inys. Jego gałęzie i trawa wokoło były obsypane białym kwieciem. Wokół rozciągała się Krwawa Dolina, gdzie Matka rozgromiła Bezimiennego. Ead wypuściła powietrze z płuc.

Była w domu.

Podziemne komnaty i korytarze kończyły się w tej dolinie. Jedynie te pokoje i oszklone werandy dostąpiły zaszczytu wyglądania na pomarańczowe drzewo. Przeorysza uczyniła jej zaszczyt, pozwalając jej wypocząć w jednym z nich. Zwykle służyły do modlitwy i do wydawania dzieci na świat.

Nad jej głową grzmiał wodospad. To był ten ryk, który słyszała we śnie. Siyāti uq-Nāra nazwała go Szlochem Galiana, by wykpić jego tchórzostwo. Daleko w dole przez dolinę przepływała rzeka Minara, pojąc korzenie drzewa.

Ead utkwiła wzrok w jego poskręcanych konarach. Owoce mieniły się złotem, wtulone w opiekuńcze gałęzie. Na ich widok zaschło jej w ustach i wiedziała, że woda nie ugasi tego pragnienia.

Wróciwszy do komnaty, przystanęła i przyłożyła czoło do chłodnej powierzchni łuku wyciosanego z kamienia koloru róży.

Dom.

Basowy pomruk podniósł jej włoski na karku. Gdy się obróciła, ujrzała w przejściu dorosłego ichneumona.

– Aralaq?

– Eadaz – wyrzekł niskim głosem. – Gdy cię ostatnio widziałem, byłaś jeszcze szczeniakiem.

Nie mogła uwierzyć, jak bardzo urósł. Kiedyś był tak mały, że mieścił się na jej kolanach, a teraz przewyższał ją o głowę.

– Ty też. – Jej twarz rozpogodził uśmiech. – Strzegłeś mnie cały ten czas?

– Trzy dni.

Uśmiech spełzł z jej warg.

– Trzy… – mruknęła. – Musiałam być bardziej wykończona, niż mi się zdawało.

– Za dużo czasu spędziłaś z dala od drzewa pomarańczy.

Aralaq podszedł do niej i trącił nosem jej dłoń. Ead nie mogła powstrzymać śmiechu, gdy zaczął lizać ją po twarzy szorstkim językiem. Zapamiętała go jako piszczącą kulkę futra o wielkich oczach, która kochała się do niej tulić i co chwila potykała się o długi ogon.

Jedna z sióstr znalazła go osieroconego w Ersyrze i przyniosła do Zakonu, gdzie opiekę nad nim powierzono Ead i Jondu. Karmiły go mlekiem i skrawkami wężowego mięsa.

– Powinnaś się wykąpać. – Aralaq liznął jej palce. – Zalatujesz wielbłądem.

Cmoknęła z udawaną dezaprobatą.

– Dziękuję za radę. Ty też zalatujesz, wiesz?

Wzięła lampę oliwną ze stolika nocnego i ruszyła za ichneumonem.

Poprowadził ją tunelami do klatki schodowej. Minęli dwóch Lasyan, Synów Siyāti, którzy opiekowali się siostrami. Obydwaj skinęli jej głowami.

Gdy Ead i Aralaq dotarli do łaźni, ichneumon trącił nosem jej biodro.

– Idź. Służący zabiorą cię potem do Przeoryszy. – W spojrzeniu jego złotych oczu dostrzegła smutek. – Waż słowa, gdy będziesz z nią rozmawiać, córko Zāli.

Odszedł, zamiatając podłogę ogonem. Odprowadziła go wzrokiem do wyjścia, po czym weszła do oświetlonego świecami pomieszczenia.

Ta łaźnia, podobnie jak oszklone werandy, znajdowała się po otwartej stronie budynku. Delikatny wietrzyk marszczył taflę wody niczym zbłąkany morski prąd. Ead postawiła lampę na podłodze i zrzuciła szatę, po czym zanurzyła się w basenie. Czuła, jak z każdym krokiem spływa z niej piach, brud i pot. Zaraz poczuje się jak nowo narodzona.

Natarła ciało mydłem. Gdy pozbyła się piasku z włosów, pozwoliła gorącej wodzie wypędzić zmęczenie z kości.

„Waż słowa”.

Ichneumony nie rzucały słów na wiatr. Przeorysza będzie chciała się dowiedzieć, dlaczego Ead tak nalegała, by przedłużyć wizytę w Inys.

„Ead, zostań ze mną”.

– Siostro.

Obróciła głowę. W przejściu stał jeden z Synów Siyāti.

– Przeorysza zaprasza cię do swoich komnat na kolację – powiedział. – Przygotowaliśmy dla ciebie stosowny strój.

– Dziękuję.

Ubierała się bez pośpiechu. Wyłożone dla niej szaty nie były formalnym ubiorem sióstr, ale pasowały do jej nowej rangi – postulantki. Gdy wyjeżdżała do Inys, była nowicjuszką. Teraz, gdy wykonała ważne dla Zakonu zadanie, stała się pretendentką do tytułu Czerwonej Damy. Ale tylko od Przeoryszy zależało, czy nią zostanie.

Najpierw nałożyła mantylę z morskiego jedwabiu, która lśniła jak złoto i okrywała ciało do pępka. Następnie przywdziała białą haftowaną spódnicę. Na nadgarstku prawej ręki zapięła szklaną bransoletę, a na szyi zawiesiła sznury drewnianych paciorków. Włosy zostawiła rozpuszczone i wilgotne.

Nowa Przeorysza nie widziała Ead, od kiedy skończyła ona siedemnaście lat. Gdy nalała sobie wina dla kurażu, złapała wzrokiem własne odbicie w ostrzu noża spoczywającego przy talerzu.

Pełne usta. Oczy barwy dębowego miodu osadzone pod poziomą linią brwi. Nos wąski u nasady, rozszerzający się delikatnie u dołu. Rozpoznawała te wszystkie elementy własnego wyglądu, lecz dopiero teraz uświadomiła sobie, jak zmieniło ją dojrzewanie. Wysklepiło jej kości policzkowe, wysmukliło dziecięce obłości. Dostrzegła też w sobie jakąś posępność, rezultat głodu, który rozumieją tylko wojowniczki Zakonu.

Wyglądała jak kobiety, którymi chciała się stać, gdy dorastała. Sprawiała wrażenie wykutej z kamienia.

– Gotowa?

Mężczyzna wrócił. Ead wygładziła spódnicę.

– Tak – powiedziała. – Zabierz mnie do niej.

Gdy Cleolind Onjenyu założyła Zakon Drzewa Pomarańczy, porzuciła życie księżniczki z Południa i zniknęła wraz ze swoimi przybocznymi w Krwawej Dolinie. Nazwały tak swoją przystań, by pohańbić imię Galiana. W jego czasach rycerze wysp Inysca składali przysięgi w budowlach zwanych zakonami. Galian planował założyć w Yikali pierwszy taki zakon na Południu.

Ja wzniosę zakon innego rodzaju – powiedziała wówczas Cleolind – i żaden tchórzliwy rycerz nie zbruka jego ogrodu.

Matka była pierwszą Przeoryszą. Drugą została Siyāti uq-Nāra, do pokrewieństwa z którą przyznawało się wielu braci i wiele sióstr należących do Zakonu, łącznie z Ead. Po śmierci Przeoryszy kolejną wybierało zgromadzenie Czerwonych Dam.

Naczelniczka Zakonu siedziała przy stole z Chassarem. Na widok Ead wstała i ścisnęła jej ramiona.

– Ukochana córko. – Złożyła pocałunek na jej policzku. – Witaj ponownie w Lasyi.

Ead odwzajemniła gest.

– Niech cię karmi płomień Matki, Przeoryszo.

– I ciebie.

Naczelniczka przyjrzała się Ead oczami koloru leszczyny, odnotowując zmiany, jakie zaszły w jej wyglądzie. Następnie wróciła na miejsce.

Mita Yedanya, poprzednia munguna, czyli kandydatka do objęcia schedy po zmarłej Przeoryszy, musiała już przekroczyć pięćdziesiątkę. Była zbudowana jak pałasz, wysoka i szeroka w ramionach. Tak jak Ead była półkrwi Lasyanką i Ersyrką i miała skórę koloru piasku zaraz po odejściu fali. W jej czarnych włosach, spiętych drewnianą spinką, widać już było pasma siwizny.

Siedzący na grzędzie Sarsun zaćwierkał na powitanie. Chassar zdążył dopić już do połowy wywar z yogushu i zjeść duszoną wołowinę. Odstawił szklankę i posłał swej podopiecznej ciepły uśmiech. Ead usiadła przy stole, a Syn Siyāti postawił przed nią porcję potrawki z orzechami ziemnymi.

Blat zastawiono miskami i półmiskami z jedzeniem. Biały ser, daktyle w miodzie, palmowe jabłka i morele, gorące podpłomyki z tłuczoną ciecierzycą, ryż smażony z cebulą i drobnymi pomidorami, suszona ryba, parujące małże, czerwone banany w przyprawach. Za tym jedzeniem tęskniła od blisko dekady.

– Opuściła nas dziewczynka, a wróciła kobieta – wygłosiła Przeorysza, gdy Syn Siyāti nakładał jej tyle jedzenia, ile tylko mogło zmieścić się na talerzu. – Tak bardzo nie chcę cię poganiać, lecz musimy znać okoliczności, w jakich opuściłaś Inys. Chassar mówi, że zostałaś wygnana.

– Uciekłam, by uniknąć aresztowania.

– Co się stało, córko?

Ead nalała sobie daktylowo-palmowego wina i dała sobie chwilę, by zebrać myśli.

Zaczęła od Truyde utt Zeedeur i jej romansu z giermkiem. Opowiedziała o Triamie Sulyardzie i jego podróży na Wschód. Opowiedziała o Tablicy z Rumelabaru i teorii, którą wysnuła Truyde. Streściła jej historię o kosmicznej równowadze, o ogniu i gwiazdach.

– To może być ważne, Przeoryszo – powiedział z namysłem Chassar. – Jest przecież czas, gdy drzewo, jak teraz, chętnie dzieli się owocami, i taki, gdy ich skąpi. Były już dwa okresy niedoboru, jeden nastąpił zaraz po Żałobie Wieków. Ta teoria o kosmicznej równowadze próbuje ją tłumaczyć.

Przeorysza rozważyła jego słowa, ale nie zdradziła się z żadną myślą.

– Mów dalej, Eadaz – rzekła.

Ead opowiedziała o małżeństwie, o morderstwie, o dziecku i jego utracie. O Książętach Ducha i o zamiarach Combe’a wobec Sabran.

Oczywiście jedną rzecz pominęła.

– Sabran nie może już rodzić dzieci, więc jej władza chwieje się w posadach. Przynajmniej jedna osoba w pałacu, niejaki Podczaszy czy może Podczasza, próbowała ją zabić lub przynajmniej wystraszyć – zakończyła Ead. – Musimy wysłać do Inys więcej sióstr, inaczej któreś z Książąt Ducha zagarnie tron. Znają jej tajemnicę, jest na ich łasce. Mogą ją szantażować. Lub po prostu pozbawić władzy.

– Wojna domowa. – Przeorysza zacisnęła wargi. – Mówiłam poprzedniej Przeoryszy, że stanie się to prędzej czy później, ale nie chciała mnie słuchać. – Przekroiła ostatni kawałek melona. – Nie będziemy się już mieszać do spraw Inysytów.

Ead musiała się przesłyszeć.

– Przeoryszo – powiedziała – mogę spytać, co chcesz przez to powiedzieć?

– Właśnie to. Że Zakon nie będzie już działał w Inys.

Skołowana Ead spojrzała na Chassara, który akurat teraz całą uwagę poświęcił posiłkowi.

– Ależ, Przeoryszo… – Z trudem panowała nad głosem. – Nie zamierzasz chyba porzucić Imperium w tych niebezpiecznych czasach.

Milczenie.

– Jeśli wyjdzie na jaw, że Sabran nie może rodzić, nie tylko w Inys wybuchnie wojna domowa, ale też schizma podzieli Imperium Cnót. Różne frakcje opowiedzą się za różnymi Książętami Ducha. Nawet pomniejsi hrabiowie mogą poważyć się na zagarnięcie tronu. Pieśniarze zguby napłyną do miast, a wszyscy wiemy, że z tego chaosu wyłoni się tylko jeden zwycięzca: Fýredel.

Przeorysza opłukała palce z czerwonego soku melona w misce z wodą.

– Eadaz – powiedziała w końcu – Zakon Drzewa Pomarańczy jest bastionem wzniesionym przeciw wyrmom. Był nim przez tysiąc lat. – Spojrzała Ead w oczy. – Nie po to go założono, by pomagał upadającym monarchiom lub mieszał się do cudzych wojen. Nie jesteśmy politykami, ochroniarzami ani najemnikami. Jesteśmy naczyniami dla świętego płomienia.

Ead czekała.

– Jak powiedział Chassar, istnieją zapiski, które wskazują na okresy mniej obfitego owocowania drzewa. Jeśli nasi uczeni się nie pomylili, niebawem nadejdzie kolejny. Najprawdopodobniej podczas jego trwania będziemy w stanie wojny ze Smoczą Armią. Może nawet z samym Bezimiennym – mówiła dalej Przeorysza. – Musimy być gotowi na najbardziej zajadłe walki od czasu Żałoby Wieków. A więc powinniśmy skupić uwagę na Południu, gromadzić siły, zamiast trwonić je bez przyczyny. Musimy przetrzymać tę burzę.

– Oczywiście, lecz…

– Dlatego – weszła jej w zdanie Przeorysza – nie wyślę ani jednej siostry na wojnę domową w Imperium, by ratować królową, która już upadła. Nie będę ryzykować, że zostaną tam spalone za herezję. Nie, kiedy mogą tu polować na wielkie zachodnice. Lub wspierać naszych starych przyjaciół na dworach Południa.

– Przeoryszo – powiedziała rozpaczliwie Ead – czy celem Zakonu nie jest walka w obronie całej ludzkości?

– Poprzez walkę ze smoczym złem tego świata.

– Jeśli chcemy pokonać to zło, świat musi zachować stabilność. Zakon jest pierwszą tarczą przeciwko wyrmom, ale nie jedyną. Nie zdołamy zwyciężyć w pojedynkę – podkreśliła Ead. – Imperium dysponuje wielką siłą militarną na lądzie i morzu. Jedynym sposobem na utrzymanie go w całości, na uchronienie go przed rozsadzeniem od środka, jest utrzymanie Sabran Berethnet przy życiu i na tronie…

– Dość.

Ead zamilkła. W pokoju zapadła głęboka cisza.

– Jesteś uparta, Eadaz. Dokładnie tak jak Zāla – powiedziała Przeorysza już spokojniej. – Uszanowałam decyzję naszej ostatniej Przeoryszy, by wysłać cię na Inys. Wierzyła, że chce tego Matka… ale mnie się wydaje, że wcale nie taka była jej wola. Czas zewrzeć szeregi i przygotować się do wojny. – Potrząsnęła głową. – Nie pozwolę, byś przez kolejny sezon powtarzała w Ascalonie ich ohydne modły.

– A więc to wszystko było po nic. Lata zmieniania pościeli – powiedziała Ead cierpko. – Po nic.

Widok twarzy Przeoryszy zmroził ją do szpiku kości. Chassar odchrząknął.

– Jeszcze wina, Przeoryszo?

Kiwnęła lekko głową, a on jej nalał.

– Nie po nic. – Powstrzymała go ruchem dłoni. – Moja poprzedniczka wierzyła, że Berethnetowie mówią o sobie prawdę i że warto objąć królową Sabran ochroną. Czy to prawda, czy nieprawda, powiedziałaś nam właśnie, że Sabran jest ostatnią ze swojego rodu. Imperium Cnót upadnie albo teraz, albo w niedalekiej przyszłości, gdy wszyscy dowiedzą się, że Sabran jest bezpłodna.

– A Zakon nie zrobi nic, by złagodzić ten upadek. – Ead nie mogła tego zdzierżyć. – Mamy stać i patrzeć, jak pół świata pogrąża się w chaosie.

– Powinnością Zakonu nie jest zmienianie naturalnego toku historii. – Przeorysza podniosła szklankę. – Musimy pilnować Południa, Eadaz. Oto nasza powinność.

Ead siedziała sztywno i nieruchomo.

Myślała o Locie i Margret. O niewinnych dzieciach takich jak Tallys. O samotnej i osaczonej Sabran. Wszyscy zgubieni.

Ostatnia Przeorysza nie okazałaby takiej obojętności. Zawsze wierzyła, że Matka chciała, by Zakon bronił i wspierał całą ludzkość, zamieszkującą wszystkie strony świata.

– Fýredel się obudził – powiedziała Przeorysza, gdy Ead siedziała z zaciśniętą szczęką. – Widziano też jego rodzeństwo, Valeysę i Orsula, pierwsze na Wschodzie, drugie tutaj, na Południu. Opowiedziałaś nam o tym Białym Wyrmie. Musimy założyć, że to jakaś nowa siła, sprzymierzona z pozostałymi. Należy zabić wszystkie cztery zachodnice, by zgasić płomień Smoczej Armii.

Chassar pokiwał głową.

– Gdzie na Południu widziano Orsula? – spytała Ead, gdy poczuła, że może już otworzyć usta, nie wybuchając oburzeniem.

– Ostatni raz przy Wrotach Ungulusa.

Przeorysza otarła kącik ust lnianą serwetą. Syn Siyāti zabrał jej talerz.

– Eadaz – powiedziała – wykonałaś dla Zakonu niezwykle ważne zadanie. Już czas, córko, byś przyjęła płaszcz Czerwonej Damy. Jestem pewna, że staniesz się jedną z naszych najlepszych wojowniczek.

Mita Yedanya miała opinię osoby bezpośredniej, która zawsze mówi bez ogródek. Podsunęła Ead jej marzenie na talerzu, jakby to był pokrojony owoc. Ead nie przypuszczała, że jej misja na Inys przybliży ją do realizacji tego marzenia.

Bo i nie bez powodu Przeorysza zaproponowała wyniesienie Ead do tej godności teraz. Dziewczyna poczuła, jak gula narasta jej w gardle. Przeorysza chciała ją udobruchać. Jakby była dzieckiem, które rodzic usiłuje rozkojarzyć bańką mydlaną.

– Dziękuję – odpowiedziała Ead. – To dla mnie zaszczyt.

Dziewczyna razem z Chassarem siedziała w ciszy i sączyła mętne wino.

– Przeoryszo – powiedziała w końcu. – Muszę spytać, co się stało z Jondu. Czy w ogóle wróciła do Lasyi?

Gdy kobieta odwróciła wzrok i zacisnęła usta, Chassar pokręcił głową.

– Nie, ukochana. – Nakrył jej dłoń własną. – Jondu jest teraz z Matką.

W Ead coś umarło. Była pewna, że Jondu odnajdzie drogę powrotną do Zakonu. Zwinna, wojownicza i nieustraszona Jondu. Mentorka, siostra, najlepsza przyjaciółka.

– Czy jesteście pewni? – spytała cicho.

– Tak.

Ból rozkwitł w jej sercu. Zamknęła oczy, wyobraziła sobie, że przybiera formę płomienia świecy, który następnie zdmuchnęła.

Później. Opłacze ją później.

– Nie umarła na próżno – mówił dalej Chassar. – Wyruszyła na poszukiwania miecza Galiana Kłamcy. Nie znalazła Ascalona na Inys… ale znalazła coś innego.

Sarsun zastukał szponem o drewno. Oszołomiona wieściami o Jondu, Ead spojrzała beznamiętnie na leżący obok niego przedmiot.

Szkatuła.

– Nie wiemy, jak ją otworzyć – przyznał Chassar, gdy Ead wstała od stołu. – Od tajemniczej zawartości dzieli nas tylko zagadka.

Ead powoli podeszła do żelaznego pojemnika i przebiegła palcem po tłoczeniach wieka. Co dla niewytrenowanego oka było tylko dekoracją, ona zidentyfikowała jako napis w języku selinyjskim, którym mówiono w starożytności na Południu. Litery wiły się i nachodziły na siebie, by nie dało się ich łatwo odczytać.

klucz bez zamka ni spoiny

podniesie morze w trudnej godzinie

zamknięty w chmurze pary i soli

złoty nóż ją otworzyć pozwoli

– Zakładam, że próbowaliście ją otworzyć wszystkimi nożami w Zakonie – powiedziała Ead.

– Oczywiście.

– A może wiersz mówi o Ascalonie?

– Ascalon miał srebrne ostrze – westchnął Chassar. – Synowie Siyāti przeszukują nasze archiwa w poszukiwaniu odpowiedzi.

– Módlmy się, by ją znaleźli – powiedziała Przeorysza. – Jeśli Jondu była gotowa umrzeć, by dać nam tę szkatułę, musiała uznać, że zdołamy ją otworzyć. Oddana do końca. – Znowu spojrzała na Ead. – Eadaz, powinnaś teraz zjeść owoc z drzewa. Minęło osiem lat, twój płomień się dopalił. – Zrobiła pauzę. – Czy chcesz, by poszła z tobą któraś z sióstr?

– Nie. Zrobię to sama.

Wieczór przerodził się w noc. Gdy gwiazdy zajaśniały nad Krwawą Doliną, tysiąc stopni zaprowadziło Ead na jej dno. Zanurzyła bose stopy w trawie i ile. Zatrzymała się na uderzenie serca, by wypełnić płuca nocnym powietrzem, po czym zrzuciła szatę.

Kotlinę zaścielał kobierzec białych kwiatów. Drzewo pomarańczy majaczyło w oddali, jego gałęzie rozcapierzały się niczym ludzkie ręce. Każdy krok w kierunku drzewa przejmował ją drżeniem. Przebyła pół świata, by wrócić tu, do źródła swojej siły.

Osunęła się na kolana, prosto w ramiona nocy. Gdy zagłębiła palce w miękkiej ziemi, łzy ulgi trysnęły z jej oczu, a z każdym oddechem jej gardło przecinała ostra klinga. Ead zapomniała o wszystkich ludziach, jakich kiedykolwiek znała. Istniało tylko drzewo, które obdarzało wiernych boskim ogniem. Było jej jedynym celem, powodem, dla którego żyła. I wołało ją, po ośmiu latach, obiecując z dawna odkładane nasycenie.

Czuła przez skórę, że skądś nieopodal przygląda jej się Czerwona Dama lub może nawet sama Przeorysza. Musiały sprawdzić, czy Ead wciąż jest godna swej rangi. Tylko drzewo mogło o tym zadecydować.

Ead uniosła dłonie wierzchem do góry i czekała, jak zboże czeka na deszcz.

Wypełnij mnie znów swoim ogniem – modliła się w myślach. – Pozwól, bym ci służyła.

Noc znieruchomiała. I wtedy – powoli, jakby tonął w wodzie – z wysokiej gałęzi spadł złocisty owoc.

Ead złapała go obiema rękami. Zanosząc się szlochem, zatopiła w nim zęby.

Czuła, jakby umarła i narodziła się ponownie. Krew drzewa rozpłynęła się jej po języku, ugasiła rozjątrzone pragnienie niczym lek, który wspomaga gojenie się rany. Żyły Ead wypełniły się płynnym złotem. A gdy tylko ugasiła jeden płomień, w jej sercu buchnął drugi, który ogarnął całe jej jestestwo. Gorąco wypaliło ją jak glinę, utwardziło jej śmiertelną powłokę. Gdzieś w jej ciele zbudził się krzyk.

A świat wokoło odpowiedział.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: