Zakon Pieczęci - ebook
Mirael, obdarzona niezwykłą mocą, wyrusza w niebezpieczną podróż ku Świątyni Żywiołów, by stawić czoła własnym słabościom i odkryć prawdę o swoim dziedzictwie. W świecie, gdzie Wampiry, Serafini i starożytna magia splatają się w mroczny taniec losu, lojalność i miłość bywają równie groźne, jak zaklęcia, a zdrada czai się w najmniej oczekiwanych miejscach. Pełna napięcia przygoda, mroczny romantyzm i gotycka magia, które wciągną czytelnika od pierwszej strony.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8440-063-0 |
| Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dla Patronów TRIQUETRY — tych, którzy odważyli się uwierzyć w historię, zanim istniała choć jedna jej opublikowana strona.
Dziękuję Wam za to, że dostrzegliście wartość w opowieści, która była jeszcze tylko cieniem, drgnieniem, niepewną iskierką.
Wasza wiara przyszła pierwsza. Zanim świat mógł ocenić tę historię, zanim ktokolwiek mógł ją przeczytać — Wy już zdecydowaliście, że jest coś warta, że warto ją wspierać, warto ją wypuścić w świat, warto ją nieść dalej, nawet jeśli nie wiedzieliście jeszcze, dokąd to zaprowadzi.
To właśnie ta Wasza niemal szalona odwaga poruszyła mnie najbardziej. Nie wspieraliście tego, co było pewne. Wspieraliście to, co dopiero miało się narodzić. Promowaliście tę historię, choć w dłoniach trzymaliście jedynie obietnicę.
Zanim _Triquetra_ miała swoich pierwszych czytelników, najpierw miała Was — garstkę ludzi, którzy potrafili dostrzec blask w niczym więcej niż mglistym zarysie.
Dziękuję Wam za tę wiarę większą niż słowa, odważniejszą niż wątpliwości i tak silną, że poruszyła tę opowieść do życia.
I Wskrzeszenie
„W DUSZY NIE GAŚNIE ŚWIATŁO, JEŚLI CZUWA NAD NIĄ KREW STARYCH RODÓW. BO WSKRZESZONY, KTO POWRACA, NIE WRACA JUŻ TEN SAM — LECZ SILNIEJSZY O CIEŃ ŚMIERCI, KTÓRY GO DOTKNĄŁ. A GDZIE RODZI SIĘ NOWA MOC, TAM I CIEŃ WOJNY ROZPOŚCIERA SWOJE SKRZYDŁA.”
_Kronika Trzech Rodów, księga II, pieśń 14_
Granica między życiem a śmiercią bywa tak krucha, że czasem trudno rozpoznać, po której stronie naprawdę stoimy. Istnieją chwile, gdy wydaje się, że tchnienie życia opuściło ciało, a jednak coś w nim trwa — uparta iskra świadomości, wspomnienie, pragnienie, echo miłości, które nie pozwala duszy odejść. Są też istoty, które zdają się żyć, poruszać, oddychać, a jednak ich serca pozostają zimne jak marmur nagrobków — puste powłoki, w których dawno już zgasł żar istnienia.
Życie i śmierć nie są przeciwieństwami, lecz dwiema twarzami tego samego bytu, splecionymi w taniec tak subtelny, że człowiek nie potrafi uchwycić momentu przejścia. Czasem śmierć zaczyna się długo przed końcem ciała, a czasem życie trwa jeszcze po nim, w bólu, tęsknocie i pamięci tych, którzy pozostali.
Miłość jest jedyną siłą, która potrafi przekroczyć tę granicę. To moc niepojęta, w której światło przenika ciemność, a cień wkrada się w blask — nie po to, by go zniszczyć, lecz by przypomnieć, że nic nie istnieje w pełni bez swojego przeciwieństwa. Miłość nie zna granic ani czasu. Wskrzesza to, co zgasło. Przywołuje to, co utracone. Sprawia, że nawet śmierć staje się jedynie przystankiem w nieskończonym kręgu istnienia. To ona popycha nas ku walce, każe stawiać opór losowi, nie godzić się z pustką i rozkładem, jakie niesie przemijanie.
A jednak — czymże jest przeznaczenie, jeśli nie najdoskonalszą iluzją człowieka, jego usprawiedliwieniem dla bezczynności? To maska, za którą kryje się lęk przed wysiłkiem, przed bólem wyboru, przed koniecznością buntu. Przeznaczenie jest wygodnym cieniem, w którym chowamy własną słabość. Dopiero gdy odważymy się sięgnąć po ster naszego losu, gdy zrozumiemy, że każda decyzja, choć okupiona cierpieniem, jest aktem wolności — dopiero wtedy przeznaczenie traci nad nami władzę. Wtedy nawet śmierć staje się czymś, co można oszukać, odsunąć, a może nawet… zrozumieć.
Przyjaźń zaś to inna, cichsza forma miłości. Nie potrzebuje blasku ani dramatycznych przysiąg. Jest jak płomień świecy w mroku — niewielki, lecz niezachwiany. To miłość, która nie oczekuje niczego w zamian, bo sama w sobie jest spełnieniem. Czysta. Pierwotna. Święta. To ona uczy, że obecność drugiego człowieka może być ratunkiem, nawet jeśli nie przynosi cudów. Przyjaźń nie wskrzesza zmarłych, lecz pozwala żywym trwać pomimo śmierci.
I może właśnie w tym tkwi największa tajemnica istnienia — że życie i śmierć, miłość i przyjaźń, los i bunt nie są przeciwieństwami, lecz elementami jednego, wiecznego kręgu, w którym dusza wciąż na nowo szuka drogi do światła.
— Myślałem, że ją straciłem na zawsze… — głos Wiktora zadrżał, a dłoń mimowolnie zacisnęła się na ramieniu dziewczyny. — Mirael, nie wiem, jak mam ci dziękować. Nie rozumiem, co się stało. Liv była martwa… ale to nieważne. Liczy się tylko to, że jest z nami. Że ją odzyskałem…
W jego oczach lśniły łzy. Wiedział, że tylko dzięki przezorności Mirael jego ukochana, choć ciężko doświadczona, wciąż żyje i powoli dochodzi do siebie, leżąc w jego komnacie, owiana ciszą i zapachem wosku ze świec.
— Przeczuwałam, że Liwia może być w niebezpieczeństwie — odparła Mirael spokojnie, choć w jej głosie pobrzmiewał cień zmęczenia. — Serafini rosną w siłę. Rzuciłam potajemnie zaklęcie ochronne, które miało zatrzymać jej duszę, gdyby ciało zostało zniszczone. Dzięki temu mogliśmy je naprawić i przywrócić w nim życie. Będzie potrzebowała czasu, by odzyskać równowagę, ale nic jej już nie grozi.
— Liwia o tym wiedziała?
— A skądże! — Mirael uśmiechnęła się gorzko. — Jest zbyt uparta, by pozwolić się chronić. Gdyby się dowiedziała, wściekłaby się, a potem zaczęłaby drążyć. Nie utrzymałabym tajemnicy. Nie wolno mi było ujawniać, kim naprawdę jestem.
— Rozumiem. I dziękuję, Mirael. Cieszę się, że ty i Miron jesteście po naszej stronie. Walka u boku przyjaciół… będzie łatwiejsza.
Mirael skinęła lekko głową. Wiedziała, że za słowami wdzięczności kryła się świadomość nadchodzącego niebezpieczeństwa. Ona i jej brat pomogli Liwii w pokonaniu wysłanników Serafinów Światła — plugawego zgromadzenia, które podszywając się pod aniołów, niosło ze sobą mrok, śmierć i zepsucie.
Dla Liwii, która przyjęła dary Bractwa Krwi, stając się jedną ze szlachetnych Wampirów — Dzieci Nocy, potomkinią trzech rodów założycieli — była to walka o własną duszę. W jej żyłach płynęła również krew Serafinów, dlatego każde starcie z nimi stawało się dla niej walką z samą sobą. Musiała dokonać wyboru, który rozdzierał ją na pół. Ostatecznie jednak światło w jej wnętrzu zwyciężyło nad mrokiem. Poświęciła życie, by ocalić innych — wybierając jedyną drogę, jaka pozostała. Teraz, gdy jej dusza powróciła do ciała, miała przed sobą trzy miesiące, by odzyskać siły — bogatsza o doświadczenie śmierci i pewność, że ma przyjaciół gotowych oddać za nią wszystko.
Mirael i Miron należeli do rodu Wirellanów — magów, których krew od pokoleń płonęła mocą. Dla Mirael, włączonej do życia Świątyni dopiero po przybyciu do Akademii, był to rok ciężkich prób. Nie wiedziała wcześniej, kim jest. Jej inicjacja zbiegła się z początkiem nowego konfliktu, który po latach spokoju znów rozdarł świat. Rozpoczynała się wojna o światło. Ci, którzy ją wygrają, będą decydować o losie ludzi i istot nocy. Cienie — obrońcy równowagi — zostali powołani, by strzec istnienia przed całkowitym pogrążeniem w mroku.
— Profesorze — odezwała się Mirael, przerywając ciszę, w której rozbrzmiewał tylko trzask ognia w kominku. — Ojciec wysyła mnie i brata do Świątyni Żywiołów na Wyżyny Trewiańskie. Mamy odbyć szkolenie z magii żywiołów. Może pomóc nam w walce, która nadchodzi.
— Mam nadzieję, Mirael, że do tej walki nigdy nie dojdzie… — odpowiedział Wiktor, a jego spojrzenie spowił cień niepokoju.
— Wiem, profesorze. Ale musimy być przygotowani. Kiedy Liwia odzyska siły, również powinna skupić się na szkoleniu. Pokazała, jaką potęgą dysponuje. Jeśli nauczy się ją kontrolować, stanie się potężniejsza niż jakikolwiek mag czy wampir.
Na moment zapadła cisza. Ich spojrzenia spotkały się w milczeniu, w którym kryło się więcej, niż mogły wyrazić słowa. Wiedzieli, jak wielkie znaczenie ma Liwia — dla nich, dla Bractwa, dla świata. I oboje bali się tego samego: że znów może zostać wystawiona na niebezpieczeństwo.
Wiktor skinął głową na pożegnanie. Opuścił pokój, zostawiając Mirael z Mironem, i skierował się ku sypialni, gdzie odpoczywała jego ukochana. Wiedział, że przed nimi czas, który trzeba dobrze wykorzystać — czas rekonwalescencji, nauki i pozornego spokoju. Cisza przed burzą. A burza ta mogła przynieść nie tylko śmierć, ale i koniec świata, jaki znali.
Mirael i Miron opuścili dwór Zamrocze, otulony mgłą i blaskiem pochodni. W powietrzu unosił się zapach wilgoci. Ruszyli w stronę czekającego na nich auta. Za kierownicą siedział ich ojciec — milczący, z twarzą zastygłą w maskę, jakby i on przeczuwał, że ta podróż odmieni wszystko.
— Dlaczego nie wszedłeś z nami? — zapytała Mirael, zapinając pas.
— Jestem tu. To wystarczy — odparł lakonicznie ojciec, nie odwracając wzroku od drogi. — To wasi przyjaciele. Mnie już nie potrzebują.
Samochód powoli zakręcił na podjeździe i ruszył w stronę bramy. Strzeliste okna średniowiecznej rezydencji, niczym oczy pradawnego stwora, wpatrywały się w nich z posępną uwagą, aż w końcu zniknęły między drzewami. Cienie kamiennych wież rozmyły się w szarości, a blask księżyca odbijał się w wilgotnym bruku niczym w tafli martwego jeziora.
Droga do Akademii była wąska i kręta, jakby sama ziemia nie chciała prowadzić tam obcych stóp. Wiła się przez gęsty, pierwotny las, porośnięty dziką roślinnością, której korzenie oplatały skały niczym ramiona śpiących istot. W tej puszczy panowała cisza — nie naturalna, lecz czujna, przesycona oddechem czegoś odwiecznego. Nie było tu ścieżek, ani szlaków spacerowych. Nikt nie wiedział, jakie tajemnice skrywa ta dzika ostoja.
Wyspa Wilczaniec, na której mieściła się Akademia Świętego Jerzego, była miejscem osobliwym — jakby wyrwanym z czasu. Na rozrzuconych wśród lasów wzgórzach wznosiły się dawne rezydencje, dziś zamieszkane przez członków kadry naukowej. Stary zamek i jego warowne zabudowania przekształcono w kompleks uczelniany z bibliotekami i akademikami, lecz duch przeszłości wciąż unosił się w chłodnych korytarzach i potężnych witrażach.
Lasy wokół kampusu do dziś pozostawały zagadką. Choć wytyczono kilka ścieżek dla śmiałków, większość wyspy pozostała nietknięta. Mówiono, że w jej sercu kryją się stworzenia, które pamiętają jeszcze czasy, gdy świat był młody — bestie, o jakich śmiertelni zapomnieli, a które w snach wciąż budzą lęk.
Kiedy dotarli na dziedziniec Akademii, czekała już na nich profesor Duskwiczer. Jej sylwetka, smukła i nieruchoma w świetle pochodni, przypominała posąg wyrzeźbiony z czarnego marmuru.
— Wielki Magu — ojciec Mirael skłonił się oficjalnie.
— Panie Yvenlor — przywitała go chłodno, lecz z należnym szacunkiem. — Jak się miewa Liwia?
— Na chwałę Wielkiej Matki — odparł. — Już lepiej. Powoli odzyskuje siły. Czarnowicz będzie się nią opiekował.
— Dobrze. Niech twoje dzieci się spakują. Jutro odpływają z wyspy. W porcie na północy będą na nie czekać konie. Magowie Świątyni Żywiołów zostali już powiadomieni.
— Tato, nie mówiłeś… — Mirael zaniemówiła, zaskoczona szybkością decyzji.
— Nie wiedziałem, jak prędko uda się wszystko zorganizować — odpowiedział spokojnie. — Im szybciej dotrzecie do Świątyni, tym więcej czasu zyskacie na naukę. Spakujcie się i odpocznijcie. O świcie wyruszacie.
Mirael i Miron bez słowa udali się do swoich pokoi.
W komnacie Mirael panował półmrok. Dziewczyna rozejrzała się uważnie — na biurku wciąż leżało kilka drobiazgów Liwii, których zapomniała spakować: srebrny grzebień, wstążka, niedokończony list. Mirael dotknęła ich delikatnie, jakby bojąc się, że pod palcami rozwieje się wspomnienie. To nie miało znaczenia. Wiedziała, że wrócą. Te rzeczy będą na nie czekały — jak cichy ślad obecności.
Na parapecie, jak zawsze, siedział wielki czarny kruk. Jego pióra połyskiwały w świetle świecy, a guziczkowate oko wpatrywało się w nią z niezrozumiałą inteligencją.
— Wybacz, mały — powiedziała z uśmiechem. — Nie mam dziś mięsa. Musisz sobie poradzić przez jakiś czas. Jak wrócę, znów będę cię rozpieszczać.
Kruk odpowiedział głębokim, donośnym skrzekiem, po czym nastroszył lśniące pióra i otrzepał się, jakby z oburzeniem.
— Też będę za tobą tęsknić, zwierzaku — dodała miękko. — Obiecuję, że gdy wrócę, wymyślę dla ciebie imię. Tyle czasu się znamy, a ja wciąż wołam na ciebie „ptaku”…
Uśmiechnęła się, choć w jej oczach zatańczył cień melancholii. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo przywiązała się do tego miejsca — i do wszystkiego, co je wypełniało. Do kruka, do zapachu starych ksiąg i wosku w bibliotece, do mgły nad dziedzińcem o świcie, do rozmów z Liwią i nawet do podłego jedzenia w stołówce.
Akademia była dla niej czymś więcej niż miejscem nauki. Była domem. A domy — te prawdziwe — zostawia się zawsze z bólem, który cichnie dopiero wtedy, gdy wie się, że można będzie do nich powrócić.
Wyżyny Trewiańskie — kraina wiecznego mrozu, dokąd Mirael miała wyruszyć wraz z bratem na szkolenie z magii żywiołów — stanowiły najdalej na północ wysunięty skraj Znanego Świata. Tam, gdzie kończyła się mapa, zaczynała się biel. Śniegi nigdy nie ustępowały, a mróz był tak przenikliwy, że potrafił rozszczepić kamień i zatrzymać krew w żyłach. Tylko nieliczni podróżnicy, zahartowani przez los i obeznani z pustką, potrafili przetrwać wyprawę przez te przeklęte ziemie.
Ludzie zamieszkujący północ sprawiali wrażenie, jakby w ich żyłach płynął nie krew, lecz czysty lód. Ich spojrzenia były mętne jak zamarznięte jeziora, a gesty oszczędne, powściągliwe, pozbawione ciepła. Musieli tacy być — tu bowiem każdy błąd, każdy przejaw nieuwagi, mógł oznaczać śmierć. W tym świecie nie istniało przebaczenie, a nawet wiatr zdawał się być nieprzyjacielem człowieka.
Powietrze przeszywało skórę jak tysiące ostrych igieł. Wilgoć zamarzała, zanim zdążyła spaść na ziemię, zamieniając się w szkliste drobiny lodu, które wiatr niósł niczym broń. Wystarczyło spojrzeć w jego stronę, by oślepły oczy i zapłakały krwią. Wszystko tam było zimne, obce, milczące — jakby świat sam chciał się odwrócić od istnienia.
Mirael, choć przerażona, czuła również dziwne podniecenie. W głębi duszy zawsze pragnęła dotknąć tego, co nieznane — zrozumieć, co kryje się za granicą ludzkiego strachu. Miejsce, do którego mieli się udać z Mironem, otaczała aura tajemnicy. Krążyły o nim legendy, niektóre piękne, inne mroczne, a wszystkie niemożliwe do zweryfikowania. Jedno jednak pozostawało pewne — w Świątyni Żywiołów szkolono najpotężniejszych magów północy. Tam rodziły się moce, które mogły odwrócić bieg dziejów.
Dla Mirael i Mirona była to szansa, by nauczyć się panować nad tym, co nieuchwytne — nad samą esencją świata. Oboje czuli, że nadchodzi czas próby. Czas, gdy światło i mrok znów staną naprzeciw siebie, a ich los zostanie zapisany w lodzie i krwi.
Mirael nie miała wątpliwości: wojna była już nieunikniona. Czuła ją w powietrzu, w snach, w każdym drgnieniu ziemi. Świat chylił się ku otchłani, a ona i jej brat musieli znaleźć sposób, by zatrzymać to, co nadciągało.
Spakowała tylko to, co niezbędne. Kilka ubrań, parę książek, notatnik — reszta była zbędnym ciężarem. Wiedziała, że w obliczu mrozu i magii wszystko, co materialne, traci znaczenie. Ciepła odzież i konie miały czekać na nich już na miejscu — w przystani, z której rozpoczną podróż w głąb Wyżyn.
Kiedy pomyślała o drodze, która ich czekała, przez jej ciało przeszedł dreszcz. Nie był to jednak lęk, lecz przeczucie — głęboka świadomość, że ta podróż odmieni ich na zawsze. Wzięła głęboki oddech i położyła się na łóżku. Wokół panował spokój. Tylko świerszcze śpiewały w ogrodzie, a noc oddychała cicho za oknem.
Księżyc wisiał nad światem jak srebrne serce Boga, a jego blask sączył się do izby niczym płynne szkło. Ziarna światła osiadały na podłodze i na włosach Mirael, które w tym blasku przybrały odcień płonącej miedzi. Nietoperze wirowały pośród gwiazd, kreśląc na niebie figury przypominające runy zapomnianych zaklęć. Świat wydawał się śnić.
Ale Mirael nie potrafiła zasnąć. Wspomnienia ostatnich dni nawiedzały ją jak cienie. Bitwa o duszę Liwii, sprawiła, że zrozumiała, że życie i śmierć oddziela jedynie oddech. Po raz pierwszy pojęła, że nawet ci, którzy służą Światłu, mogą upaść, a ci, których dotknął Cień, mogą pragnąć zbawienia.
Była drobną, smukłą dziewczyną o oczach w kolorze liści obmytych deszczem. Jej włosy, ciężkie i kręcone, przypominały ogień. Była w niej łagodność, która potrafiła rozproszyć gniew, i odwaga, której sama nie była świadoma. Od dziecka wierzyła, że w każdym człowieku istnieje iskra dobra — nawet jeśli dawno już przykrył ją popiół. Teraz jednak jej wiara drżała jak płomień świecy w przeciągu.
Nigdy wcześniej nie spojrzała w oczy złu tak czystemu, tak bezosobowemu. Było jak próżnia, która pochłania światło i dźwięk. Miron przygotowywał ją do tej konfrontacji od miesięcy, odkrywając przed nią tajemnice krwi i dziedzictwa, o których istnieniu nie śmiała marzyć. A jednak wciąż nie potrafiła pojąć, że jest częścią czegoś większego — że historia ich rodu sięga dalej niż granice śmierci.
Sen przyszedł dopiero nad ranem. Był płytki, urywany, niespokojny — jak drżenie liścia tuż przed uderzeniem burzy. Kiedy budzik wyrwał ją z objęć snu, Mirael usiadła gwałtownie, wciąż czując w piersi ciężar czegoś nieuchwytnego. Nie pamiętała snu, ale towarzyszyło jej wrażenie, że była w miejscu, gdzie nic nie oddycha.
Powoli wstała, ubrała się i wzięła torbę. Była lekka, niemal zbyt lekka — a jednak Mirael miała wrażenie, że niesie w niej cały swój dotychczasowy świat. Uśmiechnęła się blado do własnych myśli. _Jak każda kobieta_, pomyślała, _zabrałam za mało i za dużo jednocześnie._ Ale było już za późno na zmiany. Świt zbliżał się nieubłaganie, a z nim — podróż, od której nie było odwrotu.III Świątynia Żywiołów
„I STAŁO SIĘ W DNIACH, GDY SERAFINI POWSTALI PRZECIW DZIECIOM CIENIA, IŻ DUSZE RODU MIAŁY BYĆ WYSTAWIONE NA PRÓBĘ. WÓWCZAS JEDNA Z DZIEDZICZEK ZWIĄZAŁA MOC ŻYCIA I ŚMIERCI, ABY OCALIĆ TO, CO JUŻ GASŁO. A KRONIKARZE ZAPISALI: NIE CIAŁO, LECZ WIERNOŚĆ RODOWI I ŚWIATŁU SPRAWI, IŻ POWRÓCI TEN, KTO RAZ ZOSTAŁ UTRACONY.”
_Kronika Trzech Rodów, księga I, pieśń 16_
Zanim na ziemi pojawiło się życie, zanim powietrze nauczyło się drżeć od oddechu istot śmiertelnych — istniały one: odwieczne, nieśmiertelne, bezimienne. Żywioły.
Były tu, zanim nastał czas, zanim świat oblekł się w kształty i barwy. Nie miały początku ani końca. Nie znały snu ni przebudzenia. Były istnieniem samym w sobie — nicością, która stała się wszystkim.
Ich obecność była jak echo pierwotnego aktu stworzenia, jak puls wszechświata, którego rytm wciąż rozbrzmiewa w głębinach ziemi i w podmuchach wichrów. Z ich gniewu rodziły się góry i morza, z ich szeptu powstawały lasy i rzeki. Ich moc była czysta, nieujarzmiona, niepojęta — tak potężna, że żadne imię nie mogło jej pomieścić, a żaden umysł zrozumieć.
To one stworzyły tkaninę świata — z wody uczyniły krew życia, z ognia — oddech i ciepło, z powietrza — ducha, a z ziemi — ciało. A gdy wszystko stało się jednym, zapanowała harmonia, krucha jak skrzydło motyla i złudna jak sen.
Lecz potem pojawił się człowiek.
Zachwycony pięknem świata zapragnął go posiąść. Nauczył się czerpać z żywiołów, kierować ich mocą, budować z ich materii i rozkazywać ich siłom. W swojej pysze uznał, że może nimi władać. Nie pojął, że żywioły nie słuchają nikogo — one tylko pozwalają się dotknąć, dopóki same tego pragną.
Bo czymże innym jest magia, jeśli nie oddechem żywiołów? Czym jest płomień, jeśli nie wspomnieniem pradawnej mocy, którą śmiertelni nazwali ogniem? Czym jest wiatr, jeśli nie głosem niewidzialnych duchów, które krążą między światami, niosąc echa dawnych modlitw i zapomnianych imion? Magia żywiołów to nie czary, które można posiąść — to istnienie, które można jedynie czcić.
A jednak ludzie wciąż próbują. Ilekroć wydaje im się, że zrozumieli naturę ognia, ten przypomina o swojej wolności. Jedna iskra, nieposłuszna i dzika, wystarczy, by cały świat stanął w płomieniach. W jednej chwili może strawić wszystko — dzieła rąk, marzenia, wspomnienia — pozostawiając po sobie tylko dym i popiół.
Kiedy człowiek ujarzmił rzeki i oceany, budując tamy i falochrony, sądził, że ujarzmił wodę. Lecz wystarczy jeden gniewny deszcz, by rzeki wystąpiły z koryt i pochłonęły miasta, jakby przypominając, że woda nie zna granic, że jej natura to ruch, bunt i powrót do pierwotnej wolności.
Kiedy człowiek zaprzągł wiatr, by obracał skrzydła wiatraków i dawał mu energię, uznał, że i powietrze da się poskromić. Lecz wiatr jest duchem — bezimiennym, wiecznym, niewidzialnym. A duchów nie można uwięzić. Wystarczy jeden kaprys nieba, by wichry rozszalały się z dziką siłą, zrywając dachy, łamiąc drzewa i porywając ze sobą wszystko, co człowiek zbudował w swej pysze.
I wreszcie ziemia — matka i mogiła jednocześnie. Wydaje się stała, spokojna, uległa wobec dłoni, która orze, buduje i kształtuje. Ale w jej głębi tli się gniew. Czasem drży tylko delikatnie, jakby ostrzegając. A czasem — rozdziera się, pęka i pożera to, co sama zrodziła. Wtedy człowiek przypomina sobie, że ziemia, którą uważał za posłuszną, jest starsza od wszystkich jego imperiów i silniejsza niż wszystkie jego modlitwy.
Żywioły nie znają litości, bo nie znają dobra ani zła. One są czystą esencją istnienia. Mogą dawać życie — i je odbierać. Mogą leczyć — i niszczyć. W swej bezosobowej potędze są bliższe bogom niż cokolwiek, co człowiek kiedykolwiek pojął.
A jednak, mimo strachu i upokorzeń, mimo że widział, jak w jednej chwili giną całe miasta, człowiek wciąż je kocha. Bo w głębi duszy wie, że jest ich częścią — że to z ognia bije jego serce, z powietrza rodzi się jego oddech, z wody płynie jego krew, a z ziemi powstało jego ciało.
Nie da się ich zniszczyć, nie da się ich ujarzmić — można jedynie zrozumieć ich rytm i nauczyć się słuchać. Bo żywioły, choć nieme, mówią — szumem wiatru, trzaskiem ognia, szmerem strumieni i drżeniem ziemi pod stopami. Kto naprawdę potrafi ich słuchać, słyszy w nich coś więcej niż dźwięk: słyszy pamięć świata.
Świątynia Żywiołów w pełni odpowiadała legendom, które od wieków o niej krążyły. Już od progu emanowała magią. Oczom rodzeństwa ukazało się wnętrze zalane jasnym, złotawym światłem, jakby samo słońce przedarło się przez warstwy lodu i kamienia, by dotknąć posadzki tej świętej ziemi.
Hol, w którym się znaleźli, był wysoką, przestronną komnatą ozdobioną malowidłami przedstawiającymi pradawne sceny. Kolumny, sklepienia i zdobienia lśniły złotem. Choć Mirael początkowo sądziła, że to tylko farba, po chwili zwątpiła — blask był zbyt czysty, zbyt prawdziwy. Może rzeczywiście były wykonane z czystego kruszcu?
— Ktoś zajmie się waszymi końmi — powiedział młody adept, który przywitał ich przy bramie. — Również będą naszymi gośćmi. Mag Świątyni oczekuje was w swoim gabinecie. Chodźcie za mną.
Ruszyli w milczeniu wzdłuż szerokiego korytarza. Chłonęli cudowną architekturę i usiłowali odnaleźć źródło światła, które oświetlało wnętrza. Nie było tu żadnych okien, a mimo to wszystko tonęło w jasności. Słońce zdawało się świecić z samego powietrza, jakby światło miało tu własne, niematerialne źródło.
— Jesteśmy na miejscu — oznajmił przewodnik, zatrzymując się przed ciężkimi, drewnianymi drzwiami. — To komnata Maga Świątyni.
Miron i Mirael wymienili spojrzenie. Miron nacisnął klamkę, a drzwi ustąpiły z lekkim skrzypnięciem, jakby ich dźwięk oznajmiał przybycie gości. Wewnątrz panował półmrok. Jedynym źródłem światła były świece płonące w licznych kandelabrach, których płomienie drgały w rytm cichego, niewidocznego przeciągu. W powietrzu unosiła się ciężka woń starego pergaminu, kurzu i wyprawionej skóry.
— Wejdźcie, kochani! — zawołał serdecznie Mag Świątyni. Jego głos był głęboki i uspokajający, jakby niósł w sobie echo wielu wieków. — Wszystko już gotowe na wasze przybycie. Mam nadzieję, że podróż minęła spokojnie?
Miron zawahał się przez chwilę, czy opowiedzieć o spotkaniu z tajemniczym przybyszem, lecz ubiegła go Mirael.
— Wielki Magu, tak się cieszę, że mogę tu być! — wykrzyknęła z entuzjazmem, który od dawna w niej narastał. — Po drodze spotkaliśmy życzliwych ludzi, którzy nam pomogli… ale też Serafina. Zaatakował nas na Północnej Grani. Pomogła nam stara wiedźma. Użyła magii, jakiej nigdy wcześniej nie widziałam — ziemia rozstąpiła się pod jego stopami…
Mag uniósł brwi z lekkim uśmiechem.
— Ach… Pewnie spotkaliście Szeptuchę Ziemi. Starą czarownicę, która od pokoleń zamieszkuje te niegościnne ziemie. Nikt już nie pamięta jej prawdziwego imienia. Wiadomo tylko, że ma oko na wszystkich podróżnych zmierzających ku Świątyni.
— A jej magia? — zapytała Mirael z fascynacją.
— Jest jednym z magów żywiołów — odparł spokojnie. — Włada starożytną mocą, tą samą, której wy będziecie się uczyć przez najbliższe tygodnie. Ale dziś… dziś odpocznijcie. Wieczorem odbędzie się ceremonia zaprzysiężenia nowych adeptów w Grocie Żywiołów. Do tego czasu udajcie się do swoich komnat.
W tej chwili drzwi otworzyły się, a do gabinetu wszedł ten sam chłopak, który przywitał ich przy wrotach. Uśmiechnął się i skinął zapraszająco.
— Dason was zaprowadzi — powiedział Mag Świątyni, żegnając ich tajemniczym, pełnym łagodności uśmiechem.
Rodzeństwo ukłoniło się i wyszło za przewodnikiem.
— Mirael, twój pokój znajduje się w południowym skrzydle — oznajmił Dason, prowadząc ich długim korytarzem. — Będziesz go dzieliła z Lastą, magiem powietrza. A to twój pokój, Mironie.
Zatrzymali się przed drzwiami we wschodnim skrzydle. Dason otworzył je bez pukania.
— Aerendorze, to twój nowy współlokator — powiedział z uśmiechem. — Miron, poznaj Aerendora, maga ognia. Myślę, że szybko znajdziecie wspólny język. Mirael, chodźmy — twój pokój jest kawałek dalej.
Poszli wspólnie przez barwne korytarze, aż dotarli do południowego skrzydła. Tu atmosfera zdawała się zmieniać — powietrze było cięższe od zapachu kwiatów, wilgoci i świeżo skoszonej trawy, jakby wiosna wdarła się tu mimo zimy.
— Stąd będziesz miała blisko do ogrodu na centralnym dziedzińcu — wyjaśnił Dason. — Rozpoczniesz treningi właśnie tam, od magii ziemi. Twoim opiekunem będzie Caled. Jeden z najlepszych magów natury.
Otworzył drzwi, jak zwykle bez pukania. Z wnętrza dobiegł ich przeraźliwy wrzask.
— Ty idioto! Mógłbyś się kiedyś nauczyć pukać! — krzyknęła drobna blondynka, zrywając się z łóżka.
Dason uśmiechnął się złośliwie.
— Przedstawiam ci, kochana, twoją nową współlokatorkę. Mirael. Bawcie się dobrze.
Po tych słowach odwrócił się i zniknął za drzwiami, pozostawiając dziewczęta w lekkim osłupieniu.
— No hej… — odezwała się nieśmiało blondynka.
— Hej. Jestem Mirael. A ty to Lasta? Dason wspominał, że jesteś magiem powietrza.
Jak na komendę Lasta uniosła dłoń i w mgnieniu oka wytworzyła miniaturowe tornado, które rozprysło się nad głową Mirael, obsypując ją płatkami kwiatów.
— Wow! To było cudowne! — zachwyciła się Mirael.
Lasta spojrzała na nią z lekkim uśmiechem, choć w jej oczach błysnęła melancholia.
— Nie jestem w tym najlepsza. Magia nie jest moją mocną stroną. Potrafię jedynie kilka efektownych, zupełnie niepraktycznych sztuczek.
— Poważnie? Ja chciałabym umieć coś takiego! — zawołała Mirael z dziecięcą szczerością.
Ta spontaniczność rozproszyła cień smutku na twarzy Lasty. Od zawsze miała w sobie coś, co koiło innych — ciepło, które działało jak balsam dla duszy. Jej radość była zaraźliwa, a naturalna dobroć rozświetlała każde miejsce, do którego weszła.
— Cieszę się, że będziemy razem przez najbliższe tygodnie — powiedziała Lasta cicho. — Potrzebuję kogoś, kto przypomni mi, że wciąż mogę wierzyć w siebie.
Mirael uśmiechnęła się szeroko i bez zastanowienia objęła ją ramionami.
— Uh… Przyda ci się prysznic — mruknęła Lasta, krzywiąc się lekko, ale bez złośliwości.
— Ledwo się poznałyśmy, a już krytykujesz woń natury? — odparła Mirael z udawaną obrazą.
— Nie woń natury, tylko potu i brudnego konia — odcięła się Lasta z figlarnym błyskiem w oku.
Obie wybuchły śmiechem, a pokój wypełnił się na moment ciepłem rodzącej się przyjaźni — delikatnej, kruchej i potrzebnej po dniach pełnych lęku i niepewności.
— Masz rację — przyznała Mirael z rozbrajającą szczerością. — Potrzebuję nie tylko prysznica, ale też chwili, by rozgrzać się i odpocząć. To były tylko trzy dni… a jednak aż trzy. Padam z nóg.
Zrzuciła z ramion płaszcz i dopiero teraz poczuła, jak zmęczone ma ciało. Nogi bolały od długiej drogi, dłonie piekły od wodzy, a plecy ciążyły jak po całym dniu walki. Do tej pory trzymała się siłą woli — obietnicą, że już za chwilę będzie bezpieczna. I była.
Gdy zamknęła za sobą drzwi łazienki i odkręciła kran, para uniosła się ku sklepieniu zdobionemu motywami liści i winorośli. Ciepły strumień wody spływał po jej ciele, zmywając nie tylko brud podróży, lecz także wspomnienie strachu z Północnej Grani, gniew po spotkaniu z Serafinem i napięcie pierwszych chwil w Świątyni.
Złoto i światło, które wcześniej ją zachwycały, teraz onieśmielały. Miała tylko kilka prostych zaklęć, żadnych wytwornych szat, żadnych magicznych ozdób. A jednak tu była.
W tym samym czasie Miron rozpakował się po lakonicznym powitaniu z Aerendorem. Wymienili zaledwie kilka słów. Aerendor był niemal jego lustrzanym odbiciem — poważny, powściągliwy, skupiony.
Miron nie potrzebował rozmowy. Potrzebował ciszy. Gdy gorąca woda spłynęła po jego karku, zamknął oczy. Jeszcze kilka godzin temu walczyli o życie. Wczoraj byli tylko wędrowcami. A dziś mieli stać się adeptami magii żywiołów.
Nie czuł euforii. Czuł ostrożność. Świątynia była piękna — i obca. Powietrze pachniało dziwnie, posadzki lśniły czystością, złote kolumny odbijały blask setek świec. Wszystko tu zdawało się zbyt doskonałe, zbyt czyste. Nie pachniało ogniem, kurzem, ani lasem. Pachniało mocą.
A on?
Był tylko chłopakiem z pogranicza. Jego płaszcz był stary, a magia — dzika, nieokiełznana. Z jednej strony pragnął się uczyć. Z drugiej — czuł, że w tym miejscu jego prawdziwe ja może zostać niezrozumiane.
Po kąpieli Mirael wróciła do pokoju, owinięta w miękki, pachnący jaśminem ręcznik. Krople wody spływały po jej karku, lśniąc w świetle lamp niczym drobne kryształy. Lasta siedziała na łóżku z podwiniętymi nogami, a nad jej otwartą dłonią wirował maleńki ptak utkany z powietrza — drżał, mienił się i nikł, by po chwili odrodzić się na nowo.
— Czuję się jak nowo narodzona — powiedziała Mirael, przeciągając się z miękkim uśmiechem. — Ty tak codziennie tworzysz te swoje powietrzne stworzonka?
Lasta skinęła lekko głową, a w jej spojrzeniu błysnęło coś kruchego, nieuchwytnego.
— Tylko wtedy, gdy jestem zdenerwowana. Pomagają mi oddychać. Kiedyś miałam srokę — mówiła — siadała mi na ramieniu i powtarzała: _„Nie jesteś sama.”_
Mirael przysiadła na swoim łóżku, opierając się o chłodną ścianę.
— Nie jesteś sama, Lasta. Nie tutaj.
Ciszę przeciął dźwięk dzwonu — głęboki, pełen ciężaru i powagi, jakby dobywał się z samego wnętrza ziemi. Echo rozeszło się po korytarzach, wibrując w powietrzu jak oddech czegoś pradawnego.
— To wezwanie na ceremonię — wyszeptała Lasta. — Grota Żywiołów.
— Brzmi… niepokojąco.
— Bo taka właśnie jest — odparła dziewczyna cicho. — Mówią, że to miejsce samo wybiera tych, którzy są godni. Że wyczuwa serce, nie słowa.
Mirael nie odpowiedziała. W pokoju zapadła cisza, ciężka jak zapowiedź. W powietrzu coś drgnęło — coś, co zwiastowało początek przemiany.
Miron i Mirael wyszykowali się w milczeniu i wyruszyli wraz ze swoimi współlokatorami ku Grocie Żywiołów. Spotkali się po drodze, na wysokości Wewnętrznego Ogrodu. Brama, opleciona pnączami i kwitnącym bluszczem, tchnęła życiem — powietrze pachniało miodem, słońcem i magią.
— Siostro! — zawołał Miron z uśmiechem. — Wyglądasz wspaniale!
— Wiem — odparła z rozbawieniem. — Moje zdolności regeneracji zasługują na uznanie!
Objęli się krótko. Potem Mirael skinęła głową w stronę korytarza, który prowadził ku południowej części świątyni.
— Chodźmy. Nie mogę się doczekać ceremonii
Grota Żywiołów była niczym wnętrze świata — monumentalna, wykuta w litej skale, otwierająca się czterema portalami ku czterem stronom świata. Przy każdym z nich stał ołtarz: ognia, wody, powietrza i ziemi. Pośrodku, zawieszony w powietrzu, unosił się klejnot — pulsujący czerwienią żywego serca. Był to kamień _kwinta esencji_ — piątego żywiołu, który łączył w sobie pierwiastki wszystkich pozostałych oraz to, co nieuchwytne: czystą duszę. Tylko nieliczni potrafili znieść jego obecność. Jeszcze mniej — dotknąć jego mocy.
Mirael i Miron, trzymając się za ręce, przekroczyli próg groty. Wewnątrz panowała cisza, w której każdy dźwięk zdawał się świętokradztwem. W półmroku lśniły szaty magów — tkaniny mieniące się barwami żywiołów, błyszczące jak pancerze z mocy i wiary. Mirael miała na sobie miękko układającą się tunikę z jasnej skóry i płaszcz o barwie mchu. Jej sylwetka — silna, kobieca, lecz niepozbawiona delikatności — zdawała się symbolizować równowagę między naturą a siłą.
Przy ołtarzu stał Wielki Mag Świątyni, postać o twarzy naznaczonej latami kontemplacji. W dłoniach trzymał kostur zakończony pierścieniem, w którym osadzono cztery kamienie — każdy płonął innym światłem: pomarańczowym jak płomień, zielonym jak mech, błękitnym jak głębia, białym jak świt.
Uniósł kostur i przemówił głosem niskim, głębokim jak echo uderzenia serca:
— Witajcie w Grocie Żywiołów. Przychodzicie tu nie po moc, lecz po rozpoznanie. To miejsce nie jest świątynią, lecz sercem świata. Tutaj żywioły rozpoznają duszę. Nie ja was przyjmuję — lecz one.
Wokół rozbłysły cztery źródła światła. Płomień zatańczył w powietrzu, woda zaszumiała w kamiennych rynnach, powietrze drgnęło jak skrzydła ptaka, a ziemia zadrżała cicho.
— Każdy z was stanie w kręgu i wypowie słowa przysięgi. Jeśli żywioły was przyjmą, pochylą się przed wami. Jeśli odrzucą — poznacie to. I odejdziecie. Żadne zaklęcie nie zmusi ich do posłuszeństwa.
Wzrok Wielkiego Maga przesunął się po twarzach adeptów. Napięcie w powietrzu gęstniało, jakby samo oczekiwanie miało wagę.
Pierwszy adept wszedł do kręgu — płomień buchnął, uznając go. Kolejna — dziewczyna o włosach jak z miedzi — przyklękła, gdy powietrze otuliło ją podmuchem. Niektórzy jednak odeszli w milczeniu, gdy nic się nie wydarzyło.
A potem nadszedł czas Mirael.
Stanęła pośrodku, wyprostowana, lecz pokorna. Czuła, jak jej serce bije szybciej — rytmem, który zdawał się odpowiadać pulsowi samej groty. Zamknęła oczy i szeptała:
— Jestem Mirael, córka fali i ognia, niesiona przez wiatr, stąpająca po ziemi, lecz z sercem otwartym ku wszystkiemu, co jest. Nie wiem jeszcze, kim mam się stać, ale pragnę poznać prawdę. Jeśli jestem godna, pozwólcie mi się nauczyć. Jeśli nie — zawróćcie moje kroki.
Zapadła cisza.
Potem ziemia pod jej stopami drgnęła, miękko, jakby oddech przeszedł przez skałę. Delikatny wiatr zatańczył wokół niej, unosząc włosy. Z powietrza uniósł się zapach piżma i kwiatów. Nad jej dłonią pojawił się płomień — czysty, złoty — który nie parzył. Mgła zawirowała, chłodna, łagodna, jak dotyk dłoni matki.
A w samym centrum kręgu klejnot _kwinta esencji_ rozbłysnął pulsującym światłem, żywym i niepodważalnym.
— Żywioły cię uznają — powiedział Wielki Mag, kłaniając się lekko. — Masz w sobie ich pieśń.
Potem przyszła kolej Mirona.
Stanął w milczeniu, ciężko oddychając. Jego oczy, choć pewne, zdradzały cień niepokoju.
— Nie proszę o moc — powiedział cicho — lecz o zrozumienie. Nie chcę panować, chcę chronić. Jeśli jestem wart, wskażcie mi drogę.
Wiatr poruszył się ledwie dostrzegalnie. Ziemia drgnęła dwa razy. Płomień zapłonął i zgasł. A wtedy woda — łagodna i srebrzysta — uniosła się z misy i oplotła jego ramię, jakby przyjęła go z czułością.
— Jeden żywioł to początek — odrzekł Wielki Mag. — Wielu zaczynało od tego. Zostań z nami, Mironie, i ucz się mówić do tego, co w tobie drży.
Uderzył kosturem w ziemię, a echo dźwięku odbiło się od ścian, niosąc się jak bicie serca.
— Ceremonia zakończona. Jesteście teraz dziećmi żywiołów. Niech was uczą, prowadzą… i osądzą, gdy przyjdzie czas.
Grota pociemniała. Światła żywiołów zgasły jedno po drugim, aż pozostał tylko szmer kamieni i szept niewidzialnego wiatru.
Wśród wychodzących z groty unosiły się podekscytowane szepty. Cienie magów, rozświetlane nikłym blaskiem pochodni, zdawały się drgać wraz z powiewem emocji, który przeszedł przez zgromadzonych. Większość z nich zerkała ukradkiem w stronę Mirael — tej, która przemówiła do wszystkich żywiołów, a one odpowiedziały jednym głosem. Szeptano o niej z nabożnym podziwem i z trwogą, jak o kimś, kto przekroczył granicę wyznaczoną zwykłym śmiertelnikom.
Sama Mirael nie do końca pojmowała doniosłość tego, co się wydarzyło. Czuła jednak, że coś się w niej zmieniło. Świat wokół zdawał się tętnić nowym życiem — barwy były głębsze, światło ostrzejsze, dźwięki czystsze, a zapach powietrza przesycony był czymś, co przypominało woń starej, otwartej księgi — tej, która kryje w sobie sekrety dawnych pokoleń. Każdy oddech niósł w sobie coś pierwotnego i prawdziwego, jakby dotykała samego źródła istnienia.
— Mirael! Zaczekaj! — zawołał cienki, drżący głos zza jej pleców.
Odwróciła się i ujrzała Lastę, która biegła w jej stronę, potykając się o własny płaszcz. W jej oczach błyszczało wzruszenie i dziecięcy zachwyt.
— To było… niesamowite! — wydyszała, chwytając Mirael za dłonie.
— Nie wiem, o czym mówisz, Lasto — odpowiedziała Mirael z niepewnym uśmiechem, próbując ukryć zakłopotanie.
— Jak to nie wiesz? — dziewczyna potrząsnęła jej ramieniem. — Wszystkie żywioły zareagowały! Każdy jeden! Mirael… będziesz miała potężną moc!
Mirael na chwilę odpłynęła w myślach, jakby tonęła w oceanie, który dopiero zaczynała rozumieć. Potem jednak, z czułością właściwą tylko jej, objęła Lastę i przytuliła ją mocno.
— Może i tak — szepnęła — ale prawdziwą mocą jest mieć kogoś, kto we mnie wierzy. Taką przyjaciółkę jak ty.
Dziewczęta ruszyły razem w stronę wielkiej jadalni, skąd dolatywały aromaty pieczonych mięs, świeżych ziół i słodkich ciast. W korytarzach słychać było śmiechy, kroki i przytłumione rozmowy, które odbijały się od kamiennych ścian niczym echo dawnych uczt. Z każdym krokiem głód narastał, aż stał się niemal zmysłową tęsknotą — nie tylko za jedzeniem, ale za wspólnotą, za ciepłem, które mogło ukoić niepokój po ceremonii.
Gdy przekroczyły próg sali, ich oczy wypełnił blask setek świec. Jadalnia była ogromna, pełna złoconych kolumn i ciężkich, dębowych stołów ustawionych w trzech rzędach. Na końcu sali, na podwyższeniu, znajdował się długi stół mistrzów — nakryty białym obrusem, zdobionym haftem przedstawiającym znaki żywiołów. Pośrodku, na tronie z ciemnego drewna, siedział Wielki Mag Świątyni — jego obecność budziła respekt, nawet gdy milczał.
Sklepienie jadalni lśniło jak nocne niebo. Wymalowano na nim konstelacje widoczne nad Ziemiami Znanego Świata — gwiazdy jarzyły się złotem, jakby płonęły żywym ogniem. Ściany zdobiły malowidła ukazujące sielskie sceny — pastwiska, sady, ludzi rozłożonych na kocach pod błękitnym niebem — jakby ktoś chciał przypomnieć magom, że piękno świata nie kryje się jedynie w tajemnicach mocy, lecz i w prostocie istnienia.
Mirael i Lasta usiadły przy jednym ze stołów. Naprzeciwko Mirael siedział wysoki mężczyzna o jasnych włosach i oczach czarnych jak obsydian. Jego skóra, muśnięta słońcem, zdradzała, że często przebywał na zewnątrz — może wojownik, może podróżnik. Miał pełne, zmysłowe usta, które przyciągały wzrok mimo jej woli. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, uśmiechnął się lekko, z ironią i pewnością siebie, której nie sposób było nie zauważyć.
Rumieniec rozlał się na policzkach Mirael. Udawała, że skupia uwagę na półmiskach, na srebrnych kielichach, na parującym chlebie, który pachniał jak dom. Ale serce biło jej szybciej — dziwnym, niespokojnym rytmem, jakby coś w niej odpowiedziało na spojrzenie nieznajomego.
— Dobrze, że zajęłaś nam miejsca — usłyszała głos Mirona, który usiadł obok, wyrywając ją z zamyślenia. Poklepał ją po ramieniu z braterskim uśmiechem. — Już myślałem, że o mnie zapomniałaś.
— Och, braciszku… wystraszyłeś mnie — parsknęła, poprawiając włosy.
— Pewnie! — zaśmiał się. — Byłaś tak zapatrzona w tego blondyna, że wyglądałaś, jakbyś to jego chciała skonsumować, a nie kolację!
Miron i Aerendor wybuchnęli śmiechem, a Mirael poczuła, jak krew napływa jej do twarzy.
— Przestań, jesteś okropny — mruknęła, siląc się na obojętność.
— Może trochę. Ale powiedz, co się stało w grocie? — głos Mirona stężał. — Jak to możliwe, że wszystkie żywioły odpowiedziały na twoją przysięgę?
Mirael westchnęła.
— Nie wiem… naprawdę nie wiem. Wypowiedziałam słowa, które przyszły z serca, i wszystko zaczęło żyć. A potem… poczułam coś, jakby sama ziemia oddychała we mnie. Ale ja tak niewiele z tego wszystkiego rozumiem.
Miron zamyślił się. Na jego twarzy pojawił się cień dumy i wzruszenia.
— Ojciec zawsze sądził, że to ja przejmę po nim schedę — powiedział po chwili. — Ale mylił się, jak widać. Ty jesteś światłem, Mirael. Nigdy w ciebie nie wątpiłem.
Pochylił się i pocałował ją w czoło. Ten gest był ciepły, ale w powietrzu unosiła się niepokojąca nuta — przeczucie, że nic już nie będzie takie samo.
Wielki Mag podniósł się z tronu i rozłożył ramiona, jakby obejmował całą salę.
— Kochani — jego głos rozbrzmiał echem pośród kolumn — dziś byliśmy świadkami czegoś wyjątkowego. Nasza wspólnota wzrosła, a moc znów przemówiła przez wybranych. Niech ten wieczór będzie czasem radości! Jedzcie i pijcie, świętujcie, bo oto serce Świątyni bije mocniej niż kiedykolwiek!
Złote światło świec zatańczyło na twarzach uczniów. Muzyka ożyła, rozmowy nabrały barwy, a Mirael, choć uśmiechała się wraz z innymi, miała wrażenie, że gdzieś ponad tym wszystkim unosi się cień — ledwie wyczuwalny, ale prawdziwy. Cień, który wiedział, że każda moc ma swoją cenę.
Na komendę wszyscy rzucili się na frykasy. Zapach pieczonego mięsa, korzennych przypraw i świeżych owoców uniósł się nad stołem niczym obietnica dawno zapomnianej uczty bogów. Mirael przez chwilę nie mogła się zdecydować, od czego zacząć — każde danie kusiło inaczej, każde zdawało się szeptać własnym aromatem. W końcu, z uśmiechem i błyskiem w oku, postanowiła spróbować wszystkiego po trochu.
Jedzenie okazało się wyborne — pieczona gęsina rozpływała się w ustach, a chleb o złocistej skórce pachniał jeszcze ciepłem pieca. Do tego podawano dzbany pełne owocowych soków, lekkich win i piwa korzennego, w którym wyczuwało się nutę goździków i miodu. Wszystko to sprawiało wrażenie nie tyle posiłku, co rytuału, który miał przywrócić im siły po trudach drogi.
— Mam wrażenie, że polubię to miejsce — zapiszczała Mirael z pełnymi ustami, próbując połknąć kawałek ciasta, zanim się roześmieje.
— To cię tu zostawię! — zaśmiał się Miron, z zapałem pochłaniając kolejny kęs gęsiny.
W ich śmiech wdarł się nagle niski, głęboki głos:
— Mironie, Mirael… po kolacji przyjdźcie do mojego gabinetu. — Wielki Mistrz stał tuż za nimi, jakby wyłonił się z cienia. — Mam dla was wiadomość od przyjaciół.
— Od kogo? — Mirael uniosła wzrok, nie kryjąc zdumienia.
— Znacie zapewne profesora Czarnowicza i pannę Liwię Dukwood? — zapytał z lekkością, której ton jednak brzmiał jak echo tajemnicy. — Przysłali list. Proszą, by trafił w wasze ręce.
— Jak to… list? Jak on tu dotarł? — spytała Mirael, unosząc brwi z niedowierzaniem.
Mag roześmiał się krótko, a jego oczy błysnęły jak dwa odłamki księżyca.
— Rozumiem, że ten świat wciąż kryje przed wami swoje sekrety… Przesłali wiadomość ogniem i wiatrem.
Rodzeństwo spojrzało na siebie — i choć żadne z nich nie rozumiało znaczenia tych słów, oboje poczuli, że mają do czynienia z czymś więcej niż zwykłym przesłaniem. W ich spojrzeniach czaiła się ciekawość, niepokój i to trudne do nazwania drżenie duszy, które zwiastuje coś nieodwracalnego.
Gdy tylko kolacja dobiegła końca, Mirael i Miron niemal biegiem ruszyli korytarzem ku komnacie Wielkiego Maga. Ściany zdawały się opowiadać zapomniane historie, a ich kroki odbijały się echem, jakby same mury były śledzącymi ich, żywymi istotami.
W gabinecie panował półmrok, rozświetlany jedynie blaskiem świec stojących na ciężkim biurku. Wielki Mistrz siedział w potężnym, rzeźbionym fotelu, z księgą rozłożoną na kolanach. Gdy podnieśli wzrok, miał w oczach coś, co przypominało odległe wspomnienie dawnych bitew.
— Wejdźcie, kochani. — Jego głos brzmiał łagodnie, ale w tonie pobrzmiewała powaga. — Jak smakowała uczta? Mam nadzieję, że nie czujecie już głodu. Podróż przez północne krainy potrafi wyssać z człowieka całą siłę.
— To prawda — odparł Miron z uśmiechem. — Lecz ta uczta była czymś więcej niż posiłkiem. To było… jak powrót do życia.
— Wspominał pan o liście — dodała Mirael, której oczy błyszczały niecierpliwością.
— Widzę, że ciekawość to twoja druga natura. — Mag uniósł dłoń i podał im pergamin o postrzępionych, lekko nadpalonych brzegach. — Proszę. Ogień nie tylko przyniósł tę wiadomość, lecz także ją opieczętował.
Zawahał się na moment, po czym dodał:
— Możecie skorzystać z sali wspólnej. O tej porze jest zazwyczaj pusta. Odpoczniecie i przeczytacie w spokoju, co nowego przynosi wiatr z Walmaru.
— Dziękujemy, panie — powiedziała Mirael, z bijącym sercem odbierając list.
Miron skinął głową z szacunkiem, a potem ruszyli razem korytarzem, gdzie blask świec tańczył po ścianach niczym cienie przeszłości.
Komnata wspólna tonęła w ciepłym świetle. Pachniało woskiem i starym pergaminem, a w powietrzu unosił się ten osobliwy spokój, który towarzyszy miejscom przepełnionym wiedzą i wspomnieniami. Miękkie fotele i kanapy stały w skupionych grupach wokół niskich stolików. Rodzeństwo zajęło miejsce na środku sali — tam, gdzie mogli widzieć drzwi i mieć pewność, że nikt ich nie zaskoczy.
List spoczywał na stole między nimi. Pergamin zdawał się pulsować własnym rytmem, jakby wciąż tlił się w nim oddech żywiołów, które go przyniosły. Mirael dotknęła pieczęci drżącą dłonią.
— Czujesz to? — zapytała cicho. — Jakby coś w tym liście… żyło.
Miron skinął głową powoli.
— Może to tylko magia. A może coś więcej.
„Ukochana Miri, drogi Mironie…” zaczął się list pisany wyraźnym, okrągłym pismem Liwii.