- promocja
- W empik go
Zakon Świętego Brutusa - ebook
Zakon Świętego Brutusa - ebook
Jesienią 1830 roku, w Warszawie zaczynają ginąć młodzi wojskowi, niegdyś związani z tajnym sprzysiężeniem patriotycznym, zwanym Zakonem Świętego Brutusa. Skruszeni spiskowcy boją się o własne życie, ale duma nie pozwala im szukać pomocy policji carskiej. Proszą więc kogoś innego.
Czy Jacek Olszowski, dawny żandarm Pierwszego Pułku Szwoleżerów Gwardii, zdoła znaleźć mordercę, nim ten dokończy szaloną zemstę?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66195-49-3 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piekło może być ciepłe albo zimne – dla niego było gorące i mroźne naraz. Tortura mokrego, wysysającego siły chłodu przeszła w parzący ból. Był zamknięty w piwnicy budynku stajennego i przez długi czas nie widział, nie słyszał ani nie czuł, że twierdza płonie.
Gdy wreszcie podmuchy ciepła zaczęły lizać jego szyję, było zbyt późno na ucieczkę. Budynek gospodarczy, brzydki, jak cała twierdza Nowoglazow, był zrobiony głównie z drewna, niewprawnie ciętego i ciosanego przez zesłańców.
Schody płonęły, smród dymu dotarł już do klitki w podziemiach. Nie chciał walczyć, nie miał po co żyć. Był skazanym na katorgę rewolucjonistą. W ciągu roku w więzieniu pozbył się chęci dorośnięcia do przypisywanej mu legendy. Pozbył się też chęci zemsty, w każdym razie: odwetu na nieświadomych swej winy żołdakach cara. Jeśli coś jeszcze tliło się w sercu więźnia, to nienawiść wobec braci, którzy go zdradzili.
„Ale oni siedzą teraz na warszawskich salonach, a ja upiekę się tutaj, nie mogąc choćby rzucić im klątwy w twarz” – złorzeczył im w myślach skazaniec, patrząc na dwudziestofuntową kulę u nogi. Z jego oczu spływały łzy bezsilnej złości na tych, którzy zostawili go samego.
I wtedy zdarzył się cud.
Ciężkie kowadło tak silnie naciskało na nadpalone belki podłogi nad nim, że w końcu je złamało i pomknęło w dół, do piwnic. A tam, jakimś złośliwym wyrokiem Boga, obojętnego na dotychczasową krzywdę nędzarza, nie zgniotło mu głowy, ale tylko niegroźnie otarło się o ramię, po czym uderzyło wprost w obręcz na nodze i łańcuch. Pół cala dalej, a zmiażdżyłoby mu stopę, na dobre unieruchamiając w płonących podziemiach. A tak: uwolniło, dało drugą szansę na życie.
„Tylko po co?” – ocalony więzień zadał sobie to pytanie, a kapryśnie nastrojony Pan Nieba i Ziemi natychmiast udzielił odpowiedzi.
Kiedy usłyszał dziecięce łkanie, przestał myśleć i zaczął działać. Gdzieś nad nim, na parterze albo pierwszym piętrze stajen. Szybkim ruchem podarł okrywającą mu nogi derkę, obwiązał długimi pasami tkaniny dłonie, po czym wskoczył na stół. Sięgnął rękoma ku wyrwie w stropie i nie zastanawiając się, podciągnął.
W chwili gdy niemal wszyscy opuścili stajenną przybudówkę, ucieczka stawała się znacznie łatwiejsza. „Mógłbym ruszyć do głównych wrót, a potem uciec pośród poruszenia” – myślał, biegnąc w odwrotnym kierunku. Płacz dziecka, zapewne dziewczynki, słyszał z piętra nad sobą.
Dotarł do płonącej już ściany budynku administracji. Niczym Samson w przeklętej świątyni Dagona po prostu zburzył przeszkodę. Nadwątlone gorącem belki runęły po uderzeniu, a sam skazaniec znalazł się wewnątrz pawilonu głównego.
Gorąco ledwo pozwalało na zaczerpnięcie tchu. Poganiany już niemal niesłyszalnym płaczem dziecka, katorżnik wbiegł na płonące schody i w kilku susach przeskoczył na pierwsze piętro. Stopnie waliły się za nim, a ogniste piekło lizało go czerwonymi językami. Kuchnię, salon, kancelarię, korytarze, a teraz i klatkę schodową wypełniał dym.
Na górze ogień trawił już ścianę frontową. Przerażona, najwyżej ośmioletnia dziewczynka nie mogła zrobić ani kroku. Stała w progu gościnnego pokoju, opierając się na wpół otwartych drzwiach. Nie miała siły już krzyczeć i nie krzyczała, kiedy wynędzniały skazaniec wziął ją na ręce.
Nie mógł skakać przez okno frontu. Płonący dach nad sienią postawił tam piekielną ścianę ognia. Z głębi pawilonu goniły ich płomienie, od strony koszar zagradzała im drogę murowana ściana. Można było iść na południe, choć trochę. Katorżnik wciągnął do płuc ostatnie hausty powietrza, po czym ruszył korytarzem przed siebie. Przeskoczył przez kurtynę ognia, rosnącego z podpalonego dywanu. Uderzył w kolejne drzwi i kolejny raz powalił je bez trudu. Dotychczas uśpiony umysł ziewnął i szepnął, że jeśli nie straci przytomności od gorąca i dymu, mogą przeżyć.
Ale wróg uderzył niespodziewanie i bezlitośnie. Nagle świat odpłynął, a jedyne, co skazaniec czuł, to żelazny uścisk na piersi. Wciągnięte do ust powietrze nie niosło życia, tylko senną śmierć. Właściwie nie sposób już było ocenić, dokąd biegną, czy biegną w ogóle, czy tylko umierają na płonących belkach podłogi. Ale Bóg kolejny raz uśmiechnął się złośliwie do dzieci marnotrawnych. Kolejną przeszkodą okazała się ściana południowego poddasza. Puściła.
Poczuł uderzenie upajającego powietrza. Potem objął go całun szarej substancji, w której dopiero po kilku uderzeniach serca poznał topniejący śnieg. Musieli upaść w zaspę przy południowym krańcu pawilonu.
Żyli.
Łuna pożaru przeistoczyła październikowy wieczór w dzień. Ku północnemu niebu strzelały białe i żółte płomienie, a znad lodowego oceanu nadchodziły śniegowe chmury. Dziedziniec przed płonącym pawilonem był pełen ludzi, strażników, służby oraz więźniów. Wszyscy zaskoczeni, wymieszani tak, że można było pomylić żołnierza i katorżnika. Tym bardziej że niemal nikt się nie słyszał w morzu hałasu. Powietrze przeszywały wołania żołnierzy, gwizdki oficerów, ale przede wszystkim jeden dźwięk: nieludzki ryk. Krzyczał człowiek, ale nie jak człowiek, ale jak szlachtowany wół. Czterech strażników trzymało komendanta twierdzy, generała Piotra Aleksandrowicza Marowa na ziemi.
– Generale, generale… – jęczał sierżant.
– Hrrrrr… – zdołał tylko wydyszeć skazaniec. To wystarczyło, aby zwrócić uwagę sierżanta.
– Panienko Kazańska… Elżunia!
Jak na zawołanie trzech żołnierzy i podoficer puścili generała, po czym rzucili się ku więźniowi oraz dziewczynce. Sierżant delikatnie wyciągnął skulone dziecko z ramion katorżnika. Nie wiedząc, co robić dalej, przytulił ją odruchowo, a tym samym sprowokował falę ciężkiego kaszlu.
– Żyje! Generale, Elżunia żyje! – krzyknął.
Komendant przycisnął córkę do piersi, ale słysząc jęk bólu, wypuścił natychmiast i bezradnie spojrzał po żołnierzach. Na szczęście doktor Jarenin był już na miejscu. Delikatnie przejął poparzone, ale przecież żywe dziecko. Zerwał z dziewczynki wciąż tlącą się chustę, po czym przykrył podanym mu przez strażników płaszczem.
– Szybko, przygotujcie izbę przy lazarecie – polecił dwóm sanitariuszom. – I niech ktoś przyniesie nosze, żwawo… Panie komendancie, będzie żyła.
– Będzie żyła! – krzyknął Marow władczym głosem, ale natychmiast potem wybuchnął płaczem.
Klęczał w śniegu, ledwie tuzin kroków od skazańca. Sierżant i dwóch adiutantów nie śmiało się odezwać, nawet ruszyć. Za nimi, wokół i nad nimi szalał ogień. Stary porucznik Szwarc komenderował już akcją gaszenia stajni, ale tu, w pobliżu generała nikt nie odważył się wydać choćby najcichszego dźwięku. Względną ciszę przerwał dopiero kaszel skazańca.
– To… to ty! – zawołał generał, natychmiast zamieniając łkanie we władczy ton. – Buntownik z Polski, zamachowiec… Boże Przenajświętszy… tyś mi jedyne dziecko ocalił!
Wstał, i wciąż zgarbiony, podszedł do więźnia. Znów padł na kolana, tym razem tuż przy nim. Uścisnął go mocno, zrywając całe płaty nadpalonej koszuli, razem z kawałkami poparzonej skóry. Zwykły człowiek wrzasnąłby z bólu, ale nie on. Powinien był sczeznąć w płomieniach, wymieniając swe bezwartościowe życie za życie niewinnej dziewczynki.
– Ja, ja… – łkał generał, wciąż ściskając milczącego Polaka. – Cóżem ja uczynił!? Wybacz mi, bracie, wybacz! – Odwrócił się ku stojącym nieruchomo widzom. – Patrzcie, chrześcijanie! Oto święty! Jam go w kajdany zakuł, biczował, znieważał, urągał jego losowi. A on życie niemal oddał za moje dziecko. Co zgrzeszył w przeszłości, to zgrzeszył. Ale teraz jest nowym człowiekiem, lepszym niż my, szubrawcy. On jest czysty jak Chrystus Pan w Jordanie!
Doktor Jarenin posłał czterech sanitariuszy z noszami po poparzonego katorżnika. Ale młodzi stanęli z odległości tuzina kroków od Polaka, nie wiedząc, co czynić.
– Bracie! – krzyczał wciąż komendant. – Wybacz mi moje winy! Byłem jak ślepiec grzeszny i jak sam szatan pyszny! Jam cię krzywdził, a ty… – Odsunął się od wybawiciela, a dopiero wtedy sanitariusze dostrzegli, jak poparzony jest Polak. – Na rany Chrystusa, wybacz mi moje winy!
– Ja… ja… – szepnął więzień. – Ja nie trzymam urazy…
– Wybaczył! – krzyknął ze wszystkich sił Marow. – Słyszycie, bracia chrześcijanie? On mi wybaczył! – Wstał, odwrócił się ku sierżantowi i reszcie widzów tej spowiedzi. Wciąż wskazywał klęczącego katorżnika. – Odpuścił mi jak Chrystus prześladowcom. Oto więzień… oto święty. Jego dusza już nie na tym świecie siedzi.
A drżące ciało Polaka rzeczywiście zdawało się należeć już do trupa. Tylko oczy płonęły dziwnym blaskiem. Może odbijały się w nich płomienie pożaru, a może coś innego, nie z tego świata. Jednak cokolwiek wyzierało ze ślepi więźnia, nie było niebem.Rozdział I Pieśń złota i srebra
O tej porze na Zakroczymską nie chodził ten, kto nie musiał. Dlatego Jacek wiedział, że dzwonek z dołu nie jest pomyłką. O ile już ktoś dotarł o ósmej z rana na reprezentacyjną, ale o tej porze zakazaną uliczkę, musiał wiedzieć, gdzie idzie; czyli musiał szukać Kancelarii Inkwizycyjnej Jacka Olszowskiego. Panowie szlachta o pieniądzach nie rozmawiali, byli szwoleżerzy Wielkiej Armii nie powinni byli nawet o nich myśleć, ale eksporucznik oraz obecny inkwizytor do wynajęcia cieszył się z każdego klienta. Zwykle, bo akurat owego listopadowego ranka 1830 roku nie bardzo.
Wdowa Witte nie wpuściłaby gościa, nawet gdyby wciąż potrafiła zejść po schodach na parter. Innych lokatorów Jacek nie posądzał o skłonności do altruizmu, a Janusza i Marka odesłał przecież do domu. To znaczy: odesłał do domu Marka, a nocującego zwykle w kancelarii Janusza wysłał w odwiedziny do starszego kolegi. Chciał mieć cały lokal dla siebie, a szczegółów nie musiał pomocnikom tłumaczyć.
Dlatego rano był zupełnie nieprzygotowany na wizytę klienta. Nałożył szybko szlafrok (zetlałą pamiątkę po lepszych czasach), wsunął chodaki i szybkim krokiem zszedł na parter, aby osobiście otworzyć drzwi do przedsionka kancelarii. Miał do wyboru kilka scenariuszy: mógł udawać opuszczonego przez służbę, chorego albo wykończonego poprzednim wieczorem. Tuż przed podniesieniem zasuwy zdał sobie sprawę, że nie skłamałby, wybierając dowolną z tych możliwości.
– Dzień dobry i szczęść Boże! – powitał stojącego w progu młodzika w modnym płaszczu. – Zapraszam do środka… Proszę o wybaczenie, trafi pan do mnie podczas choroby…
– Niegroźnej, mam nadzieję… – mruknął mężczyzna, wchodząc z oświetloną tylko prześwitem brudnych okien sień.
– Tak, proszę się nie martwić… Tutaj, proszę.
Otworzył drzwi do niewielkiej izby, nazywanej na wyrost kancelarią. Był to zwykły pokój z szerokim oknem, mieszczący masywne biurko (tak masywne, że kiedy Jacek wprowadził się do tego lokum, nie był pewien, czy wstawiono mebel, czy wybudowano ściany wokół niego), kilka krzeseł, stojak na palta i zaskakująco gustowne półki na papiery. Wielkopańskim gestem wskazał klientowi najładniejsze (i najsolidniejsze) krzesło, a sam szybko zasiadł za cyklopowym biurkiem, sprawnie kryjąc widok plebejskich chodaków. Oparł się wygodnie (ale ostrożnie; krzesło za biurkiem też było ładne, ale już nie tak bardzo solidne) i spojrzał na przybysza.
Dałby mu dwadzieścia, najwyżej dwadzieścia trzy lata. Delikatne rysy, coś urzędniczego w spojrzeniu, elegancki, choć niemiłosiernie pomięty ubiór. Surdut gościa przypominał galowy mundur, ale Jacek mógłby się założyć, że pochodzi z najlepszego salonu w Warszawie i odzwierciedla najnowszy krzyk mody. Po zdjęciu czapki młodzieniec odsłonił burzę żelowanych i w owej chwili absolutnie przypadkowo przyklepanych włosów. Były szwoleżer roześmiałby się na ten widok, gdyby mógł. Skądś znał tego chłystka, a owo nieokreślone wspomnienie budziło poważny niepokój.
– Jan Łukasz Karpacki, młodszy sekretarz w kancelarii Rady Administracyjnej – powiedział uprzejmie przybysz. Ton głosu wskazywał, że za ową uprzejmość należy się odwdzięczyć szacunkiem.
– Jacek Olszowski, porucznik w stanie spoczynku, prywatny inkwizytor – odparł gospodarz. – Czy mam do czynienia z oficjalnym wezwaniem?
– Nie, nie, nie… – odparł młodzik speszonym głosem. – Zupełnie nie. Ja przychodzę…
Instytucja prywatnego śledczego nie była popularna w Warszawie, a z tego, co Jacek wiedział, takoż w żadnej innej stolicy Europy. Potrzebujący dyskretnych usług tego typu zwykle nie wiedzieli, jak rozpocząć rozmowę o swoich, zazwyczaj wstydliwych problemach. Jackowi bardzo to odpowiadało, gdyż on też nie miał pojęcia, jak zachować się w podobnej sytuacji. Dlatego też nieświadomi klienci wybaczali nieświadomemu inkwizytorowi prywatnemu bardzo wiele potknięć.
„Pięć lat w tym fachu – myślał Olszowski. – Powinienem był już wypracować pewne konwenanse i obyczaje. Ale nie zrobiłem tego, więc ludzie myślą o mojej pracy za pomocą obrazków z «Warszawskich Nowin»!”.
– Proszę się nie krępować – powiedział Jacek. – Niech pan mnie traktuje jak księdza przy spowiedzi. Cokolwiek pan powie, nie opuści to tych murów.
– Jestem asystentem hrabiego Sobolewskiego…
– Przychodzi pan w imieniu swoim czy hrabiego?
– No… swoim, ale…
Jacek zdał sobie sprawę, że musi przejąć inicjatywę niczym stara kurtyzana. Młokos bał się czegoś… kogoś. Był ważnym trybikiem warszawskiej administracji, ale posady przy Walentym Faustynie Sobolewskim nie dostał raczej za zasługi swoje, a jakiegoś przodka czy promotora. A poza tym…
„Jasny gwint! – pomyślał Olszowski. – Ja go znam z procesu tej organizacji. Zakonu Brutusa, czy jak im tam… No, nieźle się urządził. Dwa lata temu siedział za kratami, a dziś robi przy Radzie Administracyjnej!”.
– Panie Karpacki – powiedział w końcu. – Musimy ustalić, po cóż pan tu przyszedł. Ja pomagam ludziom, którzy znaleźli się w niezwykłych sytuacjach, w kłopotach przez siebie niezawinionych. Ale jeśli to sprawa polityczna…
– Nie, Boże, nie! To przeszłość, nie mam nic wspólnego z ruchami wywrotowymi…
– Wydaje się jednak pan nieco przestraszony, kiedy o tym mówimy…
Siedzieli w ciasnej kancelarii, skąpani w brudnym świetle warszawskiego poranka. Twarz petenta wydawała się nieodgadniona, ale nie dla rozpoczynającego dźwiganie szóstego krzyżyka Jacka. Czytał w przerażonym młodziku jak w otwartej księdze. Karpacki się bał, ale nie załamania kariery, skandalu czy śledztwa. On bał się o życie.
– No to w co pan się tym razem wpakował? – zapytał Jacek, bardzo nierad otrzymać odpowiedź. – Nie doniosę na pana, choć lojalnie uprzedzam, że jak pan chce jakieś podłe brewerie urządzać, to sam palnę panu w łeb.
Przesadzał, rzecz jasna. Kiedyś trzymał pod biurkiem zawsze załadowany pistolet, ale po dwóch wypadkach (na szczęście żadna ze sprzątających służek nie ucierpiała, jedynymi ofiarami były ściany biurka oraz noga krzesła) zrezygnował. Trzymał ozdobną krócicę, ale nienabitą. Strzelać się ze złodziejem, a tym bardziej z klientem, w domu nie wypadało, a ciężka pukawka miała wielką zaletę i bez prochu. Można było jej kolbą rąbnąć niechcianego gościa w głowę i tak zakończyć spotkanie po cichu. Zresztą, choć Karpacki mógł być jego synem, Jacek był pewien, że młokosa powaliłby gołymi rękoma, po pijaku i jedną ręką, jednocześnie z drugiej zażywając tabakę.
– Ale ja naprawdę nie mam już nic wspólnego z tymi buntownikami – zapewniał młokos. – Zresztą, pomyśl pan. Wuj mi wybaczył, hrabia wybaczył, wszyscy wybaczyli, inaczej bym nie siedział, gdzie siedzę.
Jacek pomyślał, że w owej chwili młodszy sekretarz siedzi w miejscu bardzo mu niemiłym, ale zmilczał przezornie. Był strasznie ciekaw, co może trapić złote dziecko warszawskiego świata urzędniczego, a przy tym byłego terrorystę, nastającego na pokój Królestwa, Cesarstwa i chyba całego świata.
– To nie przeszłość pana tu sprowadza? – zapytał były szwoleżer, zastanawiając się, czy chodzi w takim razie o długi, kobietę, pojedynek czy wszystko naraz.
– Przeszłość. Ale nie tak jak pan myśli.
Wyciągnął z kieszeni zwitek papieru i położył na biurku. Jacek podniósł artykuł „Warszawskich Nowin” i zaczął czytać. Uśmiechał się przy tym i złowieszczo, i wesoło, bo z redakcją tego szmatławca miał do czynienia wiele razy.
Aby oddać sprawiedliwość najtańszej, najpopularniejszej, najbardziej krzykliwej i kłamliwej gazecie stolicy, w przeszłości Olszowski wiele razy skorzystał na pracy bezczelnych i pozbawionych skrupułów dziennikarzy „Nowin”. Ale ta banda kłamców i defamatorów po wielokroć krzyżowała mu też plany. Olszowski walczył z plagą niezależnego od przyzwoitości dziennikarstwa na tyle skutecznie, że zmusił jednego z byłych naczelnych do przywdziania habitu. Walerian Gabina, widząc jedyną szansę uniknięcia pojedynku z Jackiem (na szable), przystąpił do zakonu kamedułów i poświęcił życie Bogu. Za murami na Polkowej Górze ponoć naprawdę się nawrócił i od tego czasu modlił się żarliwie w intencji obrażonych przez siebie ofiar.
Brukowy tytuł, duchowy spadkobierca „Gazety Wiecowej”, żywił się tanią sensacją i bardzo specyficznie rozumianym humorem. Dlatego Jacek nie doznał szoku, widząc historię, która w rękach odpowiedzialnego dziennikarza mogłaby się stać wzruszająca opowieścią moralną i przykładem podwójnego nawrócenia. Tutaj była zabawną krotochwilą.
Wedle skreślonej topornymi zdaniami opowiastki, rosyjski generał, komendant karnej twierdzy w guberni, o której istnieniu Jacek dotychczas nie słyszał, złożył dymisję, porzucił mundur i wstąpił do prawosławnego eremu, pokutując ponoć za dawne grzechy, takie jak znęcanie się nad więźniami i przyjmowanie łapówek od rodzin katorżników. Myśli Olszowskiego już wymykały się ku pytaniom o niezwykłość tego wydarzenia (to jest: nie tego, że Moskal dręczył więźniów i brał łapówki, a że poczytywał to sobie za grzech), gdy zauważył, kto stał się katalizatorem owej przemiany komendanta.
– Nie…
– Tak, to on – potwierdził Karpacki. – On żyje, a ten stary dureń… to znaczy: szanowny generał Marow, przed wstąpieniem do eremu uprosił dlań łaskę u samego cara. No i tak go wypuścili…
– I co ja mam z tym zrobić?
– Ratuj mnie pan! – jęknął Karpacki.
Zerwał się z krzesła i już chciał sięgnąć ku Olszowskiemu, gdy zdał sobie sprawę, że biurko jest ciut zbyt szerokie. Zastygł więc jak zjawa z wyciągniętymi przed porucznikiem rękoma i zamilkł. Na to Jacek odpowiedzieć mógł tylko w jeden sposób.
– Wynoś się pan!
– Ale ja zapłacę! – zapewnił klient, sięgając do kieszeni. – W złotych, w rublach, papierach bankowych… Tylko niech pan go zabije, kiedy dotrze do Warszawy.
– Wynoś się pan! – powtórzył Olszowski.
– Boi się pan go? To siłacz, nie przeczę, ale wystarczy jedna kula, a pan ponoć tak dobrze strzela…
– Panie Karpacki… – Jacek przerwał mu lodowatym tonem. – Pan mnie z kimś pomylił. Jestem inkwizytorem, śledczym, a nie stróżem czyjegoś surduta. Nie morduję ludzi na zawołanie, a tym bardziej nie pilnuję tchórzy, którzy nie potrafią nawet sięgnąć po szablę…
Ta niezręczna wzmianka wzbudziła falę wspomnień. Ciało uprzejmie przypomniało ból z ran, zwłaszcza tej w boku, sprzed pięciu lat, kiedy zachciało mu się pojedynkować na szable w obronie honoru martwego przyjaciela. Ale nie to stanowiło sedno sprawy. Olszowski był naprawdę wściekły.
– Jesteś pan szlachcic czy cham? – wrzeszczał już, budząc chyba wszystkich dotychczas śpiących mieszkańców kamienicy, oprócz głuchej wdowy Witte. – Nie będę za ciebie walczył, bo ja nie jestem wiarołomcą, a tym bardziej tchórzem! Idź pan…
– Ile pan chce? Zapłacę! – szeptał gorączkowo Karpacki. – Panie, zastrzel go, bo inaczej mnie zabije.
– Ja pana zabiję! Liczę do trzydziestu, a potem wyzwę pana na pistolety. Nie żartuję… Raz, dwa…
– Pożałuje pan tego. Jestem młodszym sekretarzem…
– Sześć, siedem…
– Na Boga! Zlituj się pan…
Musiał się opanować. Wziął głęboki wdech, zamknął oczy, potem zaczął myśleć. Usiadł, sięgnął po kartkę, po czym nakreślił na niej kilka wyrazów. Z niemal namacalnym w powietrzu obrzydzeniem podał ją Karpackiemu. Ten szybko podniósł papier do oczu.
– Suma nie jest… Co, u licha!? – jęknął, czytając wiadomość. – To ile pan chce?
– Literki pan rozumie czy ojcowie jezuici trzcinki żałowali? – zapytał Jacek spokojnym, teraz już nie wzburzonym, ale lodowatym tonem. Poniewczasie zdał sobie sprawę, że ktoś w wieku przybysza może nie zrozumieć metafory, ale nie wyjaśniał. – To w osadzie rybackiej na Żoliborzu. Pokaż to pan Wadakowi, a on znajdzie ludzi, chętnych za panem chodzić całymi dniami. Dobrze się biją i…
– Nie chcę, żeby pan mnie polecał znajomym zbirom. Chcę pana!
– A ja chcę, żeby pan wyszedł.
Patrzyli na siebie przez chwilę. Jacek widział w oczach młodzika całą gamę uczuć – od strachu, przez zdziwienie, po złość i znów strach. Ostatecznie wróciła rezygnacja. Karpacki sięgnął po leżące w kałamarzu pióro i sam coś nabazgrał na odwrocie kartki. Podał ją porucznikowi.
– To moja ostateczna oferta. Proszę się zastanowić, szybko. On może wrócić do Warszawy w każdej chwili.
– Zabierz pan to. Nie jestem psem łańcuchowym – odparł Jacek.
Karpacki sięgnął po kartkę, założył płaszcz i ruszył do wyjścia. Olszowski wstał dopiero, gdy gość zniknął za progiem.
Były szwoleżer oddychał ciężko jeszcze kilka zdrowasiek. Niby nic, ale jego serce potrzebowało coraz więcej czasu, aby zwolnić. Pięćdziesiąt lat. To jeszcze nie starość („Chyba!”), ale trzeba na siebie uważać. Przede wszystkim nie unosić się, nie przy takich drobiazgach. A przede wszystkim: ustatkować się.
– A to ci dopiero! Będzie przygoda – powiedziała Natalia, wchodząc do kancelarii.
Nie znosił tego, że poruszała się jak duch. Prawdziwa dama, panna z dobrego domu, powinna być pokorna, cicha i skromna, a nie roztaczać wokół siebie potężną aurę siły. Wstał, niemal na baczność, czekając na reakcję swojej pani. Natalia mogła mu skinąć na powitanie, pocałować przyjaźnie w policzek albo namiętnie w usta. Tudzież potrafiła czasem zacząć dzień od czynności bardzo nieprzystojnych, których opisywać nie wypada. A wszystko zależało od humoru, kaprysu pięknej panny Piotrowskiej. Poetki, wichrzycielki, morderczyni.
– Słyszałaś wszystko? – zapytał zrezygnowany Jacek.
– I co z tego? – prychnęła. – Nie złamiesz danego słowa. Prośba Karpackiego nie opuści tych murów, jak raczyłeś zapewnić. Usłyszałam ją w całości, stojąc na schodach.
Podeszła do Jacka. Najpierw pocałowała go w policzek, delikatnie musnęła dłonią brodę, po czym zmieniła zdanie i wpiła się w jego usta. Wenus miała widać bardzo dobry humor.
Gdy Olszowski wydobywał z pamięci obrazy Natalii sprzed pięciu lat, ledwo mógł wierzyć w taką przemianę. Panna Piotrowska nadal była delikatną blondynką o szczupłej, uduchowionej twarzy, przypominającej w chwilach namysłu obrazy świętych i niewinnych. Ale była to tylko poza albo cień dziewczęcej aury. Przez te lata stała się niezwykłą kobietą. Silną, niezależną, nowoczesną, bezwstydną, wyuzdaną, do reszty zagubioną. Damą w opałach, w które się wciąż sama pakowała.
Gdy tamtej zimy owładnięta żądzą zemsty Natalia zamordowała Mateusza Markowskiego, jej stare życie przestało istnieć. Załamało się wcześniej, wraz ze śmiercią narzeczonego, Alberta Wieluszyckiego. Nie miała nikogo, na dobry rok musiała zniknąć, aby Jacek zatarł wszelkie ślady jej udziału w smutnym losie Markowskiego i jego szajki. Taka dziura w życiorysie dla biednej, niezamężnej szlachcianki jest niczym granat dla szeregu strzelców: można się po takim ciosie podnieść, ale zwykle nie ma po co. Jej perspektywy na rynku matrymonialnym nie były lepsze niż widok z celi więzienia u karmelitów. Co gorsza, wcale tego nie żałowała.
– Cóż, jestem kobietą nowych czasów – twierdziła, z tym odcieniem dumy w głosie, którym konkwistadorzy opisywali spalenie za sobą okrętów.
Jacek czuł się za nią odpowiedzialny. To oczywiste. Nie rozwiązał sprawy na czas, a przede wszystkim pozwolił Natalii wymierzyć sprawiedliwość na własną rękę. Ukrył ją po tym wszystkim w majątku rodzinnym. Sam najpierw mydlił kilka miesięcy oczy policji municypalnej i ludziom Mackrotta, po czym wrócił na Wołyń, zakończyć sprawę w jedyny sposób, jaki przychodził mu do głowy. Oświadczył się.
Wcześniej nie był zakochany. Z zażenowaniem przyznawał, że młoda panna stała się dla niego obiektem pożądania, ale nie marzeniem życia, uczuciową muzą i natchnieniem. Przypominała raczej spadek, posiadłość po ekscentrycznym wujku: piękny, tajemniczy i zadłużony. Dlatego klękając przed Natalią, czuł się nie jak Tristan czy Romeo, ale raczej sumienny porucznik jazdy, wykonujący trudny, acz bardzo ważny rozkaz. Dlatego nie zdziwił się tak bardzo, kiedy panna bez słów odpowiedzi czy wyjaśnienia, oddała mu dziewictwo w pawiloniku myśliwskim rodowej posiadłości Olszowskich. Były szwoleżer zdumiał się jednak niepomiernie, kiedy następnego dnia rano panna powiedziała: „Nie”.
– Przepraszam, Jacku. Ja nie jestem stworzona do takiego życia – oznajmiła.
– A do jakiego jesteś? – wyjąkał zdumiony Olszowski.
– Otworzyłeś mi oczy, wyprowadziłeś na świat… Dalej pójdę już sama.
Po czym kazała się odwieźć do Warszawy i ulokować pod fałszywym nazwiskiem w kamienicy na Starym Mieście. Potem łaskawie pozwalała się niedoszłemu narzeczonemu utrzymywać przez kilka miesięcy, aby wreszcie zniknąć i z oczu Jacka. Olszowski z przerażeniem myślał, że Natalia upadła w sposób klasyczny i tradycyjny, to jest oddała się powołaniu cór Koryntu, ale ze zdumieniem odkrył, że wcale tak nie było. Została poetką.
I w niewytłumaczony sposób zaczęła święcić triumfy w tej drugiej kategorii salonów i kawiarni warszawskich, gdzie studenci, literaci, zagraniczny bonwiwanci i różne podejrzane figury uprawiały sentymentalną i romantyczną poezję, często inspirowaną i dedykowaną nadwiślańskiej Safonie. Dopiero wtedy, rozumiejąc, że słodka, niewinna Natalia jest dla niego na zawsze stracona, Jacek do szczętu się zakochał.
Były to ciężkie cztery lata, podczas których dawny hulaka i rozpustnik zaczął doceniać urok surowej moralności. Natalia pomieszkiwała gościnnie u różnych figur artystycznego światka Warszawy. Ale czasem, zwykle po kryjomu, odwiedzała swego dawnego kochanka i dobrodzieja. Hańba dla Olszowskiego była tym większa, że Piotrowska, zupełnie nie dbając o opinię jasnej strony miasta, niezwykle przejmowała się zdaniem tej ciemnej, wręcz kryjąc stałość i afekt dla dawnego adoratora pod maską ciągłych przygód oraz romansów. Jacek kochał Piotrowską tym żarliwiej, im mniej to miało sensu.
Natalia w końcu usiadła na krześle, chwilę wcześniej zajmowanym przez nieproszonego gościa i oparła nogi na biurku. Jacek zajął fotel naprzeciw kobiety, bezpiecznie chroniąc się za biurkiem.
– Bardzo chcesz mi coś powiedzieć, ale nie wiesz, jak zacząć. Zupełnie jak Karpacki.
– Nie porównuj mnie z tym zdrajcą – powiedziała Piotrowska. – To będzie wspaniały spektakl, kiedy jego dawny przyjaciel wróci do Warszawy i wymierzy sprawiedliwość.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Przecież czytałeś artykuł. Myślałam, że to plotki, a tu proszę, okazuje się, że nie. Zdrajcy poniosą karę! – Zerwała się z krzesła i zaczęła śpiewać ów przeklęty hymn, który rok temu obiegał całą Warszawę. Ponieważ miała bardzo łagodny i tchnący dobrocią głos, piosenka nabrała kolejnego odcienia absurdu, ale i grozy.
Nadejdzie wkrótce taki dzień, że zginą wszyscy śmiercią szczura.
Nie topór, nie katowski pień, lecz jęk i zaśpiew sznura.
Nie znajdziesz bowiem w świecie kul, co pomszczą ich okrutne zbrodnie.
Nieważne, który z nich co czuł, nie może umrzeć godnie…*
– Przestań! – warknął Jacek.
Dla woja jest kamienny mur, szlachetnym miecza błysk i lśnienie.
Dla łotrów zaś napięty sznur! Dla łotrów poniżenie!
Olszowski nie czuł się na siłach dyskutować z kochanką. Uważał, że to jakaś dziecięca zabawa, naiwny odruch, każący wierzyć w te wszystkie rewolucyjne brednie. Bezsilny wstał i spróbował pocałować Piotrowską. Ta wywinęła się, jakby od niechcenia.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
------------------------------------------------------------------------
* W powieści wykorzystano fragmenty wiersza „Dzień Sznura” Patryka Wącławskiego.