- W empik go
Zakon.Cykl Pendorum. Część III - ebook
Zakon.Cykl Pendorum. Część III - ebook
Cykl Pendorum to epicka opowieść spod znaku miecza z domieszką magii. To historia o dorastaniu, mierzeniu się z przeciwnościami losu oraz własnym, trudnym przeznaczeniem, gdzie niekoniecznie jest się wybrańcem, a nosi znamiona przekleństwa. Poznajcie niemą niewolnicę – gladiatrix Anreę i jej historię pełną walki, namiętności oraz czysto ludzkich pragnień w zmilitaryzowanym świecie kontynentu Pendorum.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-949-4 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zjeżdżamy na rumakach z gór prosto w łagodną dolinę. Cały czas podążam przodem. W końcu po tym, co zostało nam objawione, któż inny niż ja, mógłby przewodzić?
Na pierwszym rozstaju dróg Zan wręcza mi pierścień z wygrawerowanym znakiem swego zakonu, skrzydlatym mężczyzną z głową psa. Według słów zakonnika ma to być zarazem przepustka do wszelkich zakonnych przybytków, w których mam prawo, a także powinnam szukać wsparcia.
Następnie żegnam się z tym mimo wszystko ciągle tajemniczym dla mnie mężczyzną. Oboje czynimy to ze spokojem, ponieważ wiemy, iż jeszcze się spotkamy. W końcu podobno zawsze się spotykamy i trwa to nieprzerwanie już od przeszło tysięcy lat.
Na moment odwracam wzrok, aby spojrzeć na szóstkę moich kompanów. Jadą karnie w trzech parach i upewniam się po ich zdecydowanych postawach, że są zdeterminowani, aby po sam kres to właśnie ze mną związać swój los.
Nie dziwi mnie to, wszak teraz jestem w ich oczach niekwestionowaną Boginią, choć niektórzy z nich od dawna mi sprzyjają, jak Gabu. Inni natomiast przechodzą swego rodzaju oczyszczenie. Publicznie wyjawione zostają ich kłamstwa odnośnie posiadanej niez nich przeszłości, co obnaża prawdziwe oblicza tych osób. Lecz mimo to oni widzą i czują dla siebie akceptację z mojej strony. I pod moją opieką pragną, aby takimi, jakimi są naprawdę, zaakceptował ich cały świat. Ja zaś poprzysięgam, że uczynię co w mojej mocy, aby dać im to.
Wkrótce zbliżamy się do niewielkiej zasypanej śniegiem wioski, w której znajduje się kilkanaście leciwych domostw i karczma. Zmierzam do tej ostatniej w celu znalezienia tam godnego schronienia. Czym zapłacę za gościnę i nocleg? To się okaże na miejscu.
Tymczasem poprawiam się w siodle i kolejny już raz oswajam z myślę, że najprawdziwsza Anrea, to właśnie ja – jedyna i niepowtarzalna mityczna istota, od tysięcy lat zsyłana na ten świat tylko w jednym celu – zjednoczyć kontynent Pendorum, którego serce mam teraz u swoich stóp.
Wtem zostaję brutalnie wyrwana ze świata swoich rozmyślań. Gdy jesteśmy już przy karczmie, jej drzwi zostają raptownie otwarte z hukiem, niemal wyważone i na zewnątrz wybiega młodzieniec z toporem w dłoni. Obrzuca nas złowrogim spojrzeniem, szczerząc zęby w gniewnym grymasie i porywa się biegiem dalej. Z kolei w progu karczmy pojawia się starzec z rozpiętym szarym płaszczem i rozerwaną koszulą, który to mężczyzna wygraża pięścią, po czym grzmi za uciekinierem:
– Zabiję cię, złodzieju! Zabiję i twoje nędzne ścierwo nabiję na pal, by patrzeć wiosną, jak rozmarza i gnije!
Raptem za moimi plecami słyszę cichy brzdęk zwalnianego mechanizmu kuszy, a z przodu dostrzegam bełt, który wbija się w plecy uciekiniera. Ten pada z rozpostartymi ramionami na śnieg i w konwulsjach kona.
– Złodzieje niszczą handel, należy mi się śmierć… – Dochodzą do mnie niepewnie wypowiadane słowa Adory, niespodziewanej egzekutorki. Lecz szybko się okazuje, że bynajmniej nie będzie ona tu hołubiona za domniemane wymierzenie sprawiedliwości.
Ludzie z okolicznych domostw ostrożnie wychodzą na zewnątrz i z bojaźnią przyglądają się nam, to zastrzelonemu chłopakowi. Natomiast wygrażający mu uprzednio starzec załamuje ręce i pada przy nieboszczyku na kolana. A zaraz wznosi w niebiosa żałobne lamenty:
– Mój syn! To był mój jedyny syn! Co wyście zrobili, pomioty Otchłani! Mój syn! Synu…
Wobec takiego obrotu sprawy jestem naraz kompletnie zagubiona. Bowiem zgodnie ze słowami ojca, który właśnie traci syna, rzeczywiście przybywamy tu niczym siewcy śmierci. Czuję, że muszę stąd czym prędzej odejść i w spokoju zebrać myśli. Inaczej, podejmując pochopną decyzję, co też dalej czynić, obawiam się, że mogę jeszcze pogorszyć sprawę.
Tak postanawiam i dlatego zeskakuję z konia, po czym wskazuję, aby reszta mojej grupy uczyniła to samo. Następnie gestykuluję do Adory, żeby udała się ze mną do karczmy, pozostali zaś mają strzec drogi do tego przybytku.
Tak też się dzieje i wkraczam z roztrzęsioną dziewczyną do obszernego wnętrza. Jest wczesna pora i nie zastajemy żadnych klientów, a jedynie służącą za długą, drewnianą ladą.
– „Poproś o pokój” – czynię gesty do Adory. Patrzy na mnie kompletnie zdziwiona, ale wypełnia moje polecenie. Natomiast służąca, wsłuchując się w lamenty za drzwiami, z wyraźną obawą wręcza mi klucz i pokazuje schody na górę.
Niebawem zamykam za sobą drzwi skromnego pokoju i siadam na krześle przed komodą, nad którą znajduje się ścienne lustro. Dłuższy czas wpatruję się w swoje odbicie aż nakazuję Adorze:
– „Uczesz mnie”. – Zdejmuję z głowy moją nieodzowną chustę i rozpuszczam rude włosy. Z kolei dziewczyna za moimi plecami, z silnie drżącą górną wargą, bierze z komody grzebień i niezgrabnie mnie czesze. A zaraz słabym głosem oznajmia:
– Chciałam dobrze… chciałam się zasłużyć. Naprawdę nie sądziłam, że… Nie mogłam tego wiedzieć…
– „Sprawiasz mi ból” – gestykuluję, nie zważając na słowa Adory, a pokazując na moją napinaną skórę na czaszce.
– Przepraszam, ale tak trzeba, by wszystko rozczesać… – stwierdza płaczliwym głosem dziewczyna i rozrywa kołtuny, jakie potworzyły mi się na zaniedbanych włosach. Potem wyjmuje ona spomiędzy zębów grzebienia strzępy rudych kłaków.
Tak, czasem musi być ból, aby wszystko powróciło do ładu – myślę zarówno o mojej fryzurze, jak i występku Adory i jednocześnie zyskuję przeświadczenie, co powinnam dalej czynić.
– „Chodźmy” – Dziewczyna kończy mnie czesać, a ja chwytam ją za dłoń i udajemy się na zewnątrz karczmy.
Tutaj sprawy wyglądają jeszcze poważniej niż wtedy, gdy opuszczaliśmy to miejsce. Exon oraz Ravel przepychają się z tutejszymi młodzikami uzbrojonymi w pałki i cepy. Za to starszy mężczyzna na klęczkach wciąż tuli do siebie swego martwego syna, zalewając się morzem łez.
Stajemy przed nim, a gdy spogląda na nas, wyciągam nóż i głęboko ranię wnętrze dłoni Adory. Zaskoczony starzec przeciera załzawione oczy, a ja, w nadziei, że mnie zrozumie, gestykuluję:
– „Przelaliśmy waszą krew i w zamian ofiarujemy naszą”. – Mocniej nacinam rękę, a struga krwi, na dobre już przerażonej dziewczyny, zalewa śnieg pod naszymi stopami. – „Lecz oddanie życia jednego z nas nie przywróci istnienia twemu synowi” – Przykładam ostrze do gardła Adory. – „Być może więc jest jakiś sposób, abyśmy użyli naszego życia, aby was wspomóc i przelać naszą krew w dobrej sprawie”.
– Kim ty jesteś… i o czym mi tu prawisz…? – pyta z bólem starzec.
– „Bądź moimi ustami” – zwracam się do zranionej dziewczyny z Saladior. Ona płaczliwie tłumaczy na głos moje intencje. Kiedy kończy, ojciec, który właśnie stracił syna, spogląda mi w oczy i ponuro oznajmia:
– Córka… Mam jeszcze córkę, którą kocham o wiele bardziej niż mego wyrodnego syna. Uwolnijcie ją, a wasze krzywdy zostaną zapomniane. Co więcej… jestem gotów sowicie zapłacić.
Po tym oświadczeniu spoglądam z zadowoleniem na Adorę i sugestywnie pokazuję jej na moje już gładkie włosy. Mam bowiem przeświadczenie, że całą tę sytuację, która zapoczątkowana została wielkim bólem, możemy jeszcze szczęśliwie zakończyć. Z kolei starzec wskazuje ręką zachodni horyzont i wyjaśnia:
– Kilkanaście dni temu barbarzyńcy zeszli z gór. Pod koniec zimy zawsze do nas przychodzą i porywają najpiękniejsze niewiasty. Obecnie uprowadzili je, w tym moją córkę, i ruszyli wzdłuż rzeki na dalsze łowy do innych wiosek. Nie wiem, jak daleko odeszli, ani ile macie czasu, aby ich dogonić, zanim ponownie wrócą do swych siedlisk za Srebrzystymi Górami. Ale… na Boginię miłości i łaski Harremid… Powstrzymajcie bydlaków i zwróćcie mi ukochaną córkę…
– „Wyruszamy natychmiast” – gestykuluję, po czym wskakuję na swego rumaka. Gabu pospiesznie bandażuje dłoń Adory i zaraz zmierzamy wszyscy na zachód, gdzie pośród zaśnieżonych pól wije się łagodnie częściowo zamarznięta rzeka.
*
Tropimy barbarzyńców od kilku dni, aż powraca do nas, jak zwykle niezawodny w tych sprawach Ravel i radośnie oznajmia:
– Znalazłem ślady, świeże ślady, które zaprowadziły mnie do… – zawiesza głos i spogląda ochoczo na Virię. Ta pospiesznie podjeżdża do niego konno i całuje dłuższy czas w usta. A gdy przerywa namiętny pocałunek, udaje, jakby zdejmowała sobie coś z warg i patrząc na to, tajemniczo oznajmia:
– Ravel chciał powiedzieć, że odnalazł obozowisko barbarzyńców.
– Dokładnie tak! – przyznaje gromko.
– „Ilu ich jest”? – gestykuluję i od razu moje zapytanie głośno wyjawia Adora. Tak dzieje się za każdym razem, kiedy jest w moim pobliżu.
– Naliczyłem kilkunastu – oświadcza mężczyzna z chanatu Precis.
– „Dotrzemy do nich jeszcze dzisiaj”?
– Pomyślmy… – Ravel spogląda na stojące w zenicie słońce. – Damy radę, jeżeli nie będziemy zanadto oszczędzać rumaków.
– „Prowadź” – Wskazuję jednoznacznie.
Zachęcony mężczyzna rusza przodem, mając koło siebie Virię. Sama podążam tuż za nimi. Dalej jadą dwie kolejne pary moich wiernych kompanów oraz grupka wiejskich młodzieńców, których rozpala wizja walki w słusznej sprawie i odbicia swych kochanek.
Zapada już zmierzch, gdy docieramy na miejsce. Jest to przyprószony śniegiem zagajnik nad rzeką otoczony wzniesieniami, gdzie w jednym z pagórków mieści się jaskinia.
Wiążemy konie w sporej odległości od tego miejsca i skradamy się wzdłuż wyniosłości terenu, a potem przeskakujemy za skrywające nas masywne pnie drzew. Ja, Ravel oraz Kalilla znajdujemy się z przodu, a reszta podąża w pewnej odległości za nami.
W pewnym momencie mężczyzna z Precis daje nam dłonią znak, abyśmy się zatrzymali. Na ten sygnał zdejmujemy z Kalillą z pleców łuki, a Ravel zapala krzesiwem przygotowaną pochodnię. Zajmuje się ona ogniem, a wtedy rzuca ją daleko przed spowite mrokiem wejście do jaskini. Ogień rozświetla to miejsce i wraz z nastałą jasnością w powietrzu pomykają nasze strzały.
Kolejni drzemiący barbarzyńcy zostają przeszyci drzewcami, zaś pozostali chwytają za broń i w pośpiechu szukają sobie osłon. Kiedy tracimy z oczu czyste cele, wysuwam przed siebie grot osmolonej strzały, natomiast Ravel ją podpala. Z tą chwilą posyłam rozżarzone drzewce pionowo do góry, a jest to umówiony sygnał do frontalnego ataku.
Uzbrajam się w parę mieczy i gnam w błyskawicznej szarży przed siebie. Tuż za mną biegnie reszta mego oddziału. Mijam zygzakiem kilka drzew, a za kolejnym dostrzegam przycupniętego mężczyznę w futrze. Tnę go ostrzem przez gardło, zadając szybką śmierć, po czym uchylam się przed uderzeniem młotem bojowym. Turlam się po ziemi, zadając głębokie rany w nogi napastnika. Pada na brzuch i wbijam mu dwa ostrza w kark. Wyjmuję miecze z ciała i dalej atakuję, zabijając skutecznie i szybko. Także moi kompani na flankach radzą sobie nie najgorzej.
Kątem oka zauważam Virię z przepaską na oku, która taranuje tarczą barbarzyńcę i wznosząc szaleńcze okrzyki bojowe, szlachtuje jego tors toporem. Kalilla oraz Ravel walczą za pomocą włóczni na pewien dystans i co raz przeszywają trzewia swych wrogów. Natomiast Exon czyni wokół siebie prawdziwy krąg śmierci, wymachując zręcznie mieczem i robiąc nim szybkie cięcia to obroty. Nigdzie nie dostrzegam Gabu ani Adory, a czasem przemykają mi przed oczyma sylwetki pojedynczych wieśniaków.
Tymczasem błyskawicznie zbliżamy się do wejścia jaskini, gdzie wciąż płonie rzucona pochodnia. Aż naraz z groty wychodzi łysy mężczyzna w grubym futrze, przyciskający do swego torsu dziewczynę z nożem przy gardle.
– Zabiję sukę! Zabiję! – drze się jak opętany. Ja zaś czynię uspokajający gest zarówno do niego, jak i moich kompanów. Otaczamy półkolem parę z jaskini. Z kolei barbarzyńca dalej grozi, zdzierając gardło: – Odsunąć się albo szmata zginie! Rozstąpić się, mówię, bo… – Nagle słowa zostają dosłownie uwięzione w jego gardle, gdy przeszywa je stalowy bełt. Barbarzyńca łapie się za swą obficie krwawiącą szyję, wypuszczając ostrze z dłoni. Następnie pada na kolana i dusi się własną krwią.
Patrzę przez ramię i wiedzę tuż za sobą śmiertelnie poważną Adorę z kuszą w dłoniach. Lekko kiwam jej głową, dając o zrozumienia, że odpowiednio się rehabilituje.
W tym czasie Viria podskakuje do konającego mężczyzny i rozcina mu oko jego własnym nożem, a zaraz dziko posykuje:
– Złoto, kosztowności? Macie coś? Gdzie to ukryliście? Mów, bo będę dalej kroić…
– Tylkko kkobiety… – rzęzi nieszczęśnik.
– Co kobiety? Jaśniej! – Viria nacina mu nożem wytatuowany policzek.
– Za czttery księżżyce, w pełnię… Wszystkie kobbiety zzbierzemy przy Lliliowym Jeziorze… To wszystko, grhhh… – kończy żałośnie mężczyzna, kiedy Viria wierci mu wbitym bełtem w gardle.
– Wiem, gdzie to jest, Liliowe Jezioro… – odzywa się spokojnie Kalilla. Na co Exon staje przy niej, lecz zwraca się do mnie:
– To bez znaczenia. Barbarzyńca mówił o łączeniu sił. Więc pewnie będą ich tam setki ze schwytanymi kobietami. Nie dysponujemy taką mocą, aby móc się z nimi mierzyć.
– Więc niewiasty z księstwa mamy zostawić na pastwę tych… bestialskich zwierząt? – pyta z bólem Kalilla. – Moje nieszczęsne siostry z Razzinal…
– „Poszukajmy sojuszników” – gestykuluję. – „Gdzie możemy ich znaleźć”?
– Być może w innych wioskach – stwierdza w zadumie Kalilla, ale zaraz zdecydowanie się poprawia: – O kilka dni drogi stąd, nad wewnętrznym morzem, leży jedno z większych miast księstwa Razzinal, Orizzo. Proponuję się tam udać i szukać pomocy właśnie tam wśród możnych panów.
– „Pomogą”?
– Nie wiem…
– „Czy w tym mieście znajduje się siedziba Zakonu Łuku i Strzał Srebrzystej Łani”? – interesuję się.
– Tak – potwierdza Kalilla.
Chwilę się zastanawiam. W tym czasie zauważam wychodzące z głębi jaskini przerażone kobiety i daję ostateczną odpowiedź:
– „Przybyli z nami chłopi odprowadzą uwolnione dziewczęta do ich domów. My natomiast udamy się po pomoc do wspomnianego miasta”.