Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Zakończeniem jest Zakopane - ebook

Data wydania:
14 sierpnia 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zakończeniem jest Zakopane - ebook

W zabytkowej willi w sercu Zakopanego wybucha pożar, w którym ginie człowiek. Kim był? I czy nie doszło tu czasem do podpalenia?

Podhalańska policja na czele z komisarz Michaliną Falk uznaje sprawę za nieszczęśliwy wypadek. Tylko że właściciel stojącego po sąsiedzku luksusowego hotelu nie jest tego wcale taki pewny… Wynajmuje prywatnego detektywa, by przyjrzał się wszystkiemu z bliska. To Szymon Solański, który z żoną i psem przyjechał w Tatry wypocząć. Relaks jednak nie będzie mu dany, bo dochodzi do morderstwa – a ono zdaje się mieć wiele wspólnego z wcześniejszymi wydarzeniami. Na jaw wychodzą brudne sprawki lokalnej społeczności, które ta wolałaby zamieść pod dywan.

Tymczasem Róża Solańska skrywa przed najbliższymi tajemnicę. Ma do wykonania ważne zadanie. Czy mu podoła? I czy podjęła właściwą decyzję? Swoim ludziom wiernie towarzyszy kundelek Gucio, a wszystkiemu z wysokości 1894 m n.p.m. przygląda się pewien Śpiący Rycerz…

To już ostatni tom serii Kryminał pod psem. A zakończeniem jest Zakopane!

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-271-6727-9
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Za­koń­cze­niem jest Za­ko­pane to ostatni, dwu­na­sty tom se­rii KRY­MI­NAŁ POD PSEM. Se­rii kry­mi­nal­nej, ko­me­dio­wej, tej roz­po­czy­na­ją­cej ka­rierę pi­sar­ską Marty Ma­tysz­czak; se­rii, do któ­rej czy­tel­nicy z po­czątku pod­cho­dzili ostroż­nie (bo prze­cież kto to wi­dział, by jed­nym z nar­ra­to­rów był pies?!), a jed­nak już po chwili po­ko­chali ją ca­łym ser­cem! Bo nie da się ina­czej, prze­cież mamy w niej wszystko: go­rące emo­cje, bo­ha­te­rów, któ­rzy szybko stają się dla nas ważni, i cie­kawe hi­sto­rie kry­mi­nalne, dzięki któ­rym po­dró­żu­jemy w prze­różne re­jony Pol­ski i nie tylko... To se­ria na pierw­szy rzut oka lekka, a jed­nak wno­sząca wiele dzięki psiej nar­ra­cji, po­przez którą mo­żemy na lu­dzi i ich pro­blemy spoj­rzeć z dy­stan­sem. Se­ria, o któ­rej nie da się za­po­mnieć!

Mar­tyna Chmiel, Kry­mi­nał na ta­le­rzu

Sie­dem lat temu, za sprawą Ta­jem­ni­czej śmierci Ma­rianny Biel, roz­po­czę­łam cu­downą li­te­racką po­dróż. Nie­po­wta­rzalny Szy­mon So­lań­ski w spra­nej ko­szulce z na­pi­sem Lady Pa_k, cha­rak­terna Róża Kwiat­kow­ska i uro­kliwy kun­de­lek Gu­cio stwo­rzyli naj­lep­szą ekipę śled­czą pod cho­rzow­skim (i nie tylko!) nie­bem. Roz­wią­zali okrą­gły tu­zin kry­mi­nal­nych spraw, prze­mie­rza­jąc Pol­skę, a na­wet prze­cie­ra­jąc szlaki u pod­nóża ir­landz­kich kli­fów.

Dzi­siaj, trzy­ma­jąc w ręce książkę Za­koń­cze­niem jest Za­ko­pane, wiem, że przy­goda z KRY­MI­NA­ŁEM POD PSEM wła­śnie do­biega końca. Z no­stal­gią będę wspo­mi­nać setki ko­lo­ro­wych kar­te­czek, nie­zli­czone salwy śmie­chu, go­dziny po­świę­cone na tro­pie­nie zło­czyń­ców, ty­siące wspól­nie prze­mie­rzo­nych ki­lo­me­trów, chwile za­dumy nad ludz­kim lo­sem czy bez­cenne dawki czar­nego hu­moru i dy­stans do rze­czy­wi­sto­ści. Tę­sk­nić prze­okrut­nie będę za Szy­mo­nem i Różą, któ­rych zwią­zek za­li­czył nie­je­den fal­start i prze­trwał no­to­ryczne rzu­ca­nie kłód pod nogi. Rów­nie mocno tę­sk­nić będę za Gu­ciem – wiecz­nie mło­dym kun­del­kiem nad kun­del­kami, wy­gła­sza­ją­cym po­nad­cza­sowe mą­dro­ści i da­rzą­cym bez­gra­niczną mi­ło­ścią kieł­basę ślą­ską i swo­ich wła­ści­cieli, choć cza­sem uwa­żał, że piere im na de­kiel...

Może nie mówmy, że to już ko­niec, bo Gu­cio i spółka za­wsze będą zaj­mo­wać wy­jąt­kowe miej­sce w moim czy­tel­ni­czym ser­du­chu.

Anna Czu­pioł, Li­te­rac­kie Prze­szpiegi

.

KRY­MI­NAŁ POD PSEM

• Ta­jem­ni­cza śmierć Ma­rianny Biel

• Zbrod­nia nad urwi­skiem

• Strzały nad je­zio­rem

• Zło czai się na szczy­cie

• Mor­der­stwo w ho­telu Kat­to­witz

• Trup w sa­na­to­rium

• Wy­pocz­nij i zgiń

• Las i ciem­ność

• Noc na blo­ko­wi­sku

• So­pot w trzech ak­tach

• Cie­szyn pro­wa­dzi śledz­two

• Za­koń­cze­niem jest Za­ko­panePo­sta­cie wy­stę­pu­jące w tej po­wie­ści są wy­two­rem mo­jej wy­obraźni. Wszel­kie po­do­bień­stwo do tych praw­dzi­wych jest nie­za­mie­rzone i przy­pad­kowe. O tym czę­sto za­pew­niają pi­sa­rze, co i ja ni­niej­szym czy­nię. Na­prawdę tak jest! Ho­tel For­get-Me-Not rów­nież nie ist­nieje, choć był wzo­ro­wany na ho­telu Cro­cus. Ten także stoi w Za­ko­pa­nem przy ulicy Ty­tusa Cha­łu­biń­skiego w są­siedz­twie pięk­nej drew­nia­nej willi, w któ­rej w książce po­zwo­li­łam so­bie za­pró­szyć ogień.

Je­dy­nie Gu­cio jest praw­dziwy – w za­sa­dzie kryje się w każ­dym czwo­ro­nogu, który spo­gląda na nas swo­imi mą­drymi oczami, a my od razu wiemy, co ma nam do po­wie­dze­nia. Bez zbęd­nych słów!PRO­LOG

Za­ko­pane

Po ko­lej­nym mę­czą­cym sierp­nio­wym dniu Za­ko­pane wresz­cie za­pa­dało w drzemkę. Tu­ry­ści, wy­koń­czeni gór­skimi wę­drów­kami, pła­wie­niem się w wo­dach ter­mal­nych i za­kra­pia­nymi bie­sia­dami w karcz­mach na Kru­pów­kach, ukła­dali się do snu. A mia­sto od­dy­chało peł­niej­szą pier­sią. Choć swa­wolną tę ak­tyw­ność można było za­li­czyć do spor­tów eks­tre­mal­nych z uwagi na po­wie­trze, które – oględ­nie rzecz uj­mu­jąc – nie sły­nęło z kry­sta­licz­nej czy­sto­ści. I już na­wet nie cho­dziło o wszech­obecny smród die­sli czy pa­lo­nego w przy­do­mo­wych pie­cach pla­stiku, który na stałe wpi­sał się w sze­roki wa­chlarz zmy­sło­wych do­znań, ja­kie ofe­ruje sto­lica Pod­hala.

Tym ra­zem cho­dziło o pewną nową ja­kość. Otóż gdzieś w re­jo­nach ulicy Ty­tusa Cha­łu­biń­skiego czuć było zgoła inny swą­dek. Z po­czątku tylko nie­znacz­nie draż­niący noz­drza, z każdą jed­nak chwilą nad­cho­dzą­cej nocy przy­bie­ra­jący na sile.

W mroku zni­kały ota­cza­jące mia­sto szczyty. Ciem­ność zna­czyły je­dy­nie plamy świa­tła przy­droż­nych la­tarni. Już mało w któ­rym ho­telu albo pen­sjo­na­cie ja­śniały okna czy nie­bie­ska po­świata te­le­wi­zo­rów. Tę względną ko­lo­ry­styczną har­mo­nię za­kłó­cać za­częły co­raz to żwaw­sze świe­tli­ste harce pło­mieni.

Nie­po­ko­jący ten spek­takl an­ga­żo­wał, obok zmy­słu wę­chu i wzroku przy­pad­ko­wego wi­dza, rów­nież i jego słuch. Roz­brzmie­wała bo­wiem cała gama skrzyp­nięć, trza­sków i sy­ków, a na jej tle prze­wa­lił się ło­skot drew­nia­nych bali. Fi­nal­nie tę ogni­stą etiudę zwień­czył prze­raź­liwy wrzask.

– Pali się! – Alarm niósł się wraz z lek­kim let­nim wie­trzy­kiem – po­płu­czy­nami po hal­nym – na dro­dze pro­wa­dzą­cej do Kuź­nic i w jej oko­li­cach. – Straż! Niech ktoś we­zwie straż! – ape­lo­wano, jak to zwy­kle w ta­kich sy­tu­acjach bywa, prze­rzu­ca­jąc od­po­wie­dzial­ność na ano­ni­mo­wych in­nych.

I już wkrótce w Za­ko­pa­nem nie spał ani je­den z jego sta­łych miesz­kań­ców bądź wcza­su­ją­cych się tu je­dy­nie go­ści. Pie­kło roz­pę­tało się na do­bre.

W ogniu sta­nęła stara, drew­niana, gó­ral­ska willa zwana Kor­dia­nówką, miesz­cząca się na Cha­łu­biń­skiego po są­siedzku z ho­te­lem For­get-Me-Not. To go­ście tego luk­su­so­wego przy­bytku jako pierwsi wsz­częli alarm. Naj­gło­śniej darła się – co byłby w sta­nie stwier­dzić każdy przy­pad­kowy prze­cho­dzień – ja­kaś wy­soka roz­czo­chrana ko­bieta po trzy­dzie­stce, odziana w biały szla­frok i ta­kież ho­te­lowe kap­cie. Na rę­kach trzy­mała czar­nego, pod­pa­la­nego kun­delka z białą kra­watką, przy­ci­ska­jąc go tro­skli­wie do piersi (i pod­du­sza­jąc na tyle, że bied­nemu psu oczy za­czy­nały wy­cho­dzić z or­bit). Już sama chyba nie wie­działa, czy chce za­bie­rać ma­natki i ucie­kać jak naj­da­lej stąd – dla pew­no­ści naj­le­piej nad mo­rze – czy brać pod pa­chę ga­śnicę i oso­bi­ście rzu­cić się do ga­sze­nia po­żogi.

– Róża! – za­wo­łał za nią ja­kiś chu­der­lawy, jesz­cze wyż­szy od swo­jej to­wa­rzyszki męż­czy­zna – także odziany w po­domkę z śnież­no­bia­łej frotki, który to przy­odzie­wek otrzy­my­wał każdy klient tego ele­ganc­kiego spa. – Uspo­kój się! Stra­szysz Gu­cia! – za­ape­lo­wał.

Po­stronny ob­ser­wa­tor nie mógłby już jed­nak do­sły­szeć dal­szego ciągu kon­wer­sa­cji tych dwojga, po­nie­waż z każdą se­kundą wo­kół na­si­lały się har­mi­der, hi­ste­ria i ogólne hor­ren­dum.

Po dwu­dzie­stu mi­nu­tach, któ­rych dwa wozy straży po­żar­nej po­trze­bo­wały, by przy­je­chać na miej­sce, ci, któ­rzy mieli w swo­ich apar­ta­men­tach bal­kony, już na nich tkwili i wy­da­wali sprzeczne ze sobą dys­po­zy­cje nie wie­dzieć w za­sa­dzie komu, reszta zaś ster­czała przy­kle­jona do okien albo po­wy­ła­ziła na dwór, by z bli­ska przyj­rzeć się ka­ta­stro­fie. Zna­la­zło się też paru za­po­bie­gli­wych, któ­rzy w po­śpie­chu pa­ko­wali do­by­tek do za­par­ko­wa­nych przed ho­te­lem aut w celu ewa­ku­owa­nia się czym prę­dzej ze ska­żo­nego te­renu.

Nad­cią­gnęli ga­pie z in­nych ośrod­ków. Ulicą wciąż prze­jeż­dżał ja­kiś sa­mo­chód, obo­wiąz­kowo zwal­nia­jąc na wy­so­ko­ści ja­ra­ją­cej się willi, by pa­sa­że­ro­wie mo­gli do woli przyj­rzeć się tej awan­tu­rze na cał­kiem sporo fa­je­rek. Można by przy­pusz­czać – i pew­nie nie bez słusz­no­ści – że te au­to­mo­bilne wy­cieczki zo­stały przed­się­wzięte spe­cjal­nie w tym celu.

Sen­sa­cja!

To było to, czego wszy­scy na­prawdę po­trze­bo­wali. Góry, wspi­naczka, piękne wi­doki, dzika przy­roda, oscypki, li­two­rówka do po­pi­cia, białe niedź­wie­dzie, słod­kie szcze­niaczki owczar­ków pod­ha­lań­skich, ciu­pagi i co tam jesz­cze ofe­ro­wało Za­ko­pane przy­jezd­nym – wszystko to było ni­czym w po­rów­na­niu z do­brą, naj­le­piej krwawą, sen­sa­cją. Wresz­cie można było uznać, że nie na darmo się prze­pła­ciło za śmier­dzące zno­szo­nymi lacz­kami kwa­tery u Józka oraz wy­żej wy­mie­nione atrak­cje, za rów­no­war­tość czego można by prze­cież dwa razy dłu­żej wy­po­czy­wać w for­mule all-in­c­lu­sive na Bali czy in­nych Ma­le­di­wach.

Pa­trio­tyzm jed­nak się opła­cił!

Czer­wone wozy za­par­ko­wały na chod­niku, wciąż wy­jąc wnie­bo­głosy. Z szo­fe­rek wy­sko­czyło kilku mun­du­ro­wych.

– Po pto­kach – zdia­gno­zo­wał sy­tu­ację pół­gęb­kiem Sta­sek Wą­troba, je­den ze stra­ża­ków, trzy­ma­jąc się pod boki i tak­su­jąc pie­kielne wi­do­wi­sko okiem znawcy te­matu.

I trudno się było z nim nie zgo­dzić.

Kon­struk­cja bu­dynku chwiała się w po­sa­dach. Drew­niany ga­nek nie­mal już cał­ko­wi­cie stra­wiły pło­mie­nie. Ję­zyki ognia za­chłan­nie li­zały pierw­sze pię­tro, a ściana szczy­towa rów­no­le­gła do Cha­łu­biń­skiego była pra­wie do cna zwę­glona. Stra­żacy – na czele ze scep­tycz­nym Wą­trobą – ru­szyli z od­sie­czą, jed­nak od razu stało się ja­sne, że stoją na stra­co­nej po­zy­cji.

Jesz­cze chwila i z Kor­dia­nówki zo­staną tylko zglisz­cza.

Pa­no­wie si­kaw­kowi wy­ka­zy­wali się umiar­ko­wa­nym en­tu­zja­zmem w swo­ich dzia­ła­niach. Pew­nie wy­cho­dzili z za­ło­że­nia, że skoro cha­łupa i tak była spi­sana na straty, to po co się śpie­szyć. Ogar­nęli sprawę na tyle, żeby ogień nie prze­niósł się na są­sied­nie bu­dynki czy ro­snące do­okoła drzewa. I to by było wszystko. Każdy wie­dział, że Kor­dia­nówka i tak, jesz­cze przed po­ża­rem, była na zmar­no­wa­nie. Dawno nikt w niej nie miesz­kał. Izby zde­mo­lo­wali bez­domni, sy­pia­jący w niej w zi­mowe, trudne do prze­trwa­nia noce. Co było do wy­nie­sie­nia i spie­nię­że­nia, wy­nie­śli i spie­nię­żyli. Oczy­wi­ście, szkoda przed­wo­jen­nej willi. Ta­kich nie­tknię­tych przez no­wo­cze­sne prze­róbki za­byt­ko­wych bu­dyn­ków stało w Za­ko­pa­nem co­raz mniej. Jed­nak naj­waż­niej­sze, że tej nocy nikt nie ucier­piał.

Naj­więk­szy ogień zo­stał opa­no­wany, znu­dzeni ga­sną­cym dra­ma­ty­zmem ak­cji ga­pie wró­cili do łó­żek, a bu­dy­nek mimo nisz­czy­ciel­skiej siły ży­wiołu jed­nak się nie za­wa­lił. Sta­sek Wą­troba wszedł jesz­cze w śro­dek tych ruin i w sła­bym bla­sku la­tarki przy­glą­dał się nad­wą­tlo­nym stro­pom. Śmier­działo okrut­nie, mimo że nos i usta za­bez­pie­czył ma­ską. Ukryte za oku­la­rami ochron­nymi oczy szczy­pały go od dymu. Gdy wróci do domu, wsko­czy pod prysz­nic, wy­szo­ruje się i wy­pachni. A i tak jesz­cze przez dłu­gie dni bę­dzie czuł na so­bie swąd spa­le­ni­zny. To było jak z za­pa­chem trupa – nie do wy­wa­bie­nia. Spa­lony dom zda­wał się prze­ma­wiać do Sta­ska w swoim wła­snym ję­zyku. Trzesz­czał, skrzy­piał i po­ję­ki­wał. Wą­tro­bie zda­wało się, że Kor­dia­nówka się skarży – za co trudno ją było wi­nić. Wszak to jej ostat­nie tchnie­nia.

Będą mu­sieli do­brze ozna­ko­wać to miej­sce i od­gro­dzić je od po­ten­cjal­nych cie­kaw­skich – ci zaś, gdy się już wy­śpią, z pew­no­ścią za­czną tu piel­grzy­mo­wać. A trudno prze­wi­dzieć, czy na­ru­szona kon­struk­cja nie za­wali się za­raz komu na głowę. O tra­ge­dię nie­trudno.

Tym wła­śnie to­rem to­czyły się my­śli Sta­ska Wą­troby, gdy stru­mień świa­tła jego la­tarki padł na po­dej­rza­nych kształ­tów za­wi­niątko spo­czy­wa­jące w ką­cie izby. Stra­żak za­stygł w bez­ru­chu. Ga­pił się jesz­cze przez chwilę, choć już pod­świa­do­mie wie­dział, na co pa­trzy. Wresz­cie wy­rwał się z tego stu­poru. Ru­szył pę­dem z po­wro­tem na po­dwórko, po­ty­ka­jąc się o stosy za­le­ga­ją­cych na ziemi ru­pieci, po­ła­ma­nych de­sek i o wła­sne nogi.

– Trup! – wy­char­czał Wą­troba, gdy wresz­cie zdo­łał się wy­to­czyć na ze­wnątrz. – Tam jest trup! – po­wtó­rzył do­bit­nie na uży­tek zde­kon­cen­tro­wa­nych już prze­dłu­ża­jącą się ak­cją ko­le­gów.

Dla pew­no­ści wska­zał na willę i po­my­ślał so­bie, że zu­peł­nie nie w porę przy­szło mu do głowy to nie­for­tunne po­rów­na­nie nie­da­ją­cego się usu­nąć za­pa­chu. Wy­kra­kał!

Czyli jed­nak bez­domni mu­sieli ko­rzy­stać z tej mety także la­tem. Na wła­sne nie­szczę­ście.Roz­dział 1

MELAN­CHO­LIA JEST ROZ­PA­CZĄ, KTÓRA NIE ZDĄ­ŻYŁA DOJ­RZEĆ

Cho­rzów. Wcze­śniej

Schy­łek wa­ka­cji za­wsze wpra­wiał mnie w swego ro­dzaju me­lan­cho­lię. Zu­peł­nie jak­bym ja też miał wkrótce mie­rzyć w kie­runku znie­na­wi­dzo­nego bu­dynku szkoły. Tak jak zgraje tych bied­nych ga­moni z przy­cięż­kimi ple­ca­kami, któ­rych już lada dzień mia­łem ob­ser­wo­wać z okna swo­jego fa­mi­loka przy ulicy 11 Li­sto­pada. I słu­chać ich bia­do­le­nia, że dwa mie­siące laby prze­le­ciały ni­czym dwa ty­go­dnie.

Ca­łym sobą współ­od­czu­wa­łem roz­pacz uno­szącą się w na­szym ślą­skim po­wie­trzu, za­smro­dzo­nym bar­dziej już spa­li­nami tkwią­cych w wiecz­nych kor­kach aut niż wy­zie­wami hut­ni­czych ko­mi­nów. Roz­pacz spo­wo­do­waną nie­uchron­no­ścią nad­cho­dzą­cego kie­ratu. Je­stem psem z na­tury em­pa­tycz­nym. Choć mnie się ja­koś nikt nie od­wdzię­cza tym sa­mym. Nade mną ża­den nie ma li­to­ści!

Po­dam przy­kład.

Ten na­wie­dze­niec, mój to­wa­rzysz ży­cia, So­lań­ski Szy­mon, z za­wodu pry­watny de­tek­tyw, z uspo­so­bie­nia pier­doła sa­ska uparta jak stary osioł, po raz pińć­set trzy­dzie­sty ósmy za­brał mnie do we­te­ry­na­rza! I ja się py­tam, po co i na co. Choć mam dzie­sięć lat na karku, to nic mi nie do­lega! No, pra­wie... Ten cho­lerny ko­no­wał, dok­tor Dłutko, wy­krył mi wpraw­dzie ja­kąś nie­do­czyn­ność tar­czycy czy inną za­ćmę, ale kto by tam wie­rzył w to jego sta­wia­nie ta­rota. Na pewno nie ja.

So­lań­ski jed­nak wręcz prze­ciw­nie.

Spi­jał każde słowo z ust tego oprawcy i – o zgrozo! – sto­so­wał się do jego za­le­ceń. Co wią­zało się dla mnie z sa­mymi ka­tu­szami. A to po­łknij ta­bletkę, a to spró­buj karmy die­te­tycz­nej, to znowu daj so­bie wbić igłę w łapę i uto­czyć krwi. Prze­cież święty by nie strzy­mał!

Tego po­ranka na­bra­łem po­dej­rzeń, gdy Szy­mon i jego żona Róża , gdzie mógł­bym zo­sta­wić kilka wia­do­mo­ści dla zna­jo­mych bur­ków z Cwajki (czyli dru­giej i dość po­dej­rza­nej dziel­nicy Cho­rzowa, w któ­rej re­zy­do­wa­li­śmy), wsa­dzili mnie do prze­rdze­wia­łej, sza­rej jak oczy mo­jego pana skody fa­bii i po­częli coś bre­dzić, że niby „je­dziemy na spa­ce­rek”.

Już ja wie­dzia­łem, co to zna­czy! Zna­łem to ich na­wi­ja­nie ma­ka­ronu na psie uszy! Gdy skrę­ci­li­śmy w ulicę Żoł­nie­rzy Wrze­śnia, kie­ru­jąc się wprost do miej­sca kaźni, zwa­nego dla zmyłki Przy­chod­nią We­te­ry­na­ryjną Psia Kostka, utra­ci­łem resztki na­iw­nej na­dziei na to, że się mylę.

Za­po­mnia­łem, że ja się ni­gdy nie mylę!

Ar­chi­tek­to­niczny kloc ze szkła i be­tonu nie chciał się oka­zać za­mknięty na cztery spu­sty, mimo że za­kli­na­łem w my­ślach rze­czy­wi­stość, a gdy­bym po­sia­dał kciuki, to­bym je ści­skał w tej in­ten­cji do bia­ło­ści. Wrota stały otwo­rem, a za drew­nianą ladą re­cep­cji krzą­tał się wła­ści­ciel tego przy­bytku tor­tur we wła­snej oso­bie. Wy­soki i chudy jak So­lań­ski, tak samo ku­dłaty bru­net z nit­kami si­wi­zny we wło­sach wdział se­le­dy­nowy far­tuch, a stopy we­tknął w crocsy. Czer­wone! Wie­dzia­łem, co to za wy­kwit dwu­dzie­sto­pierw­szo­wiecz­nej sztuki obuw­ni­czej, po­nie­waż Róża po­sia­dała taką samą parę. Na­wet roz­miar się zga­dzał!

– Gu­cio! – przy­wi­tał mnie dok­tor Dłutko, uśmie­cha­jąc się fał­szy­wie. – Chodź do wujka – za­pro­po­no­wał, a w mo­jej gło­wie roz­dzwo­niły się dzwonki ostrze­gaw­cze. – Wu­jek nic ci nie zrobi.

Aku­rat! Red flag! Red flag! – dud­niło mi w uszach, ale naj­wy­raź­niej moi sza­nowni pań­stwo nie wy­czuli za­gro­że­nia. Tyle się mówi w dzi­siej­szych cza­sach, żeby nie roz­ma­wiać z nie­zna­jo­mymi, by nie dać się zba­ła­mu­cić żad­nym przy­szy­wa­nym „wuj­kom”, a ten mi tu z ta­kim tek­stem wy­jeż­dża. W biały dzień! Wpraw­dzie nie mo­głem po­wie­dzieć, że się nie znamy. Nie­stety. Znamy się jak łyse ko­były. Dla­tego zda­wa­łem so­bie sprawę z tego, że to nie jest kur­tu­azyjna wi­zyta. I może się ona dla mnie skoń­czyć tylko źle.

– Chodź­cie do ga­bi­netu – za­pro­po­no­wał psi le­karz. I po­pro­wa­dził nas wą­skim ko­ry­ta­rzem na tyły przy­bytku.

Mó­wię „nas”, a na my­śli mam sie­bie i Różę. So­lań­ski oparł się w tym cza­sie o blat i wdał w po­ga­wędkę z re­cep­cjo­nistką, która wy­ło­niła się z za­ple­cza. Pod­sły­sza­łem, że ga­dają o wor­kach do zbie­ra­nia kup. I w du­szy po­przy­sią­głem so­bie, że za­dbam o to, aby się Szy­mo­nowi szybko skoń­czył ich za­pas.

Pró­bo­wa­łem wpraw­dzie jesz­cze się za­pie­rać, a na­wet sta­wać dęba, jed­nak na nic mi się to zdało. Róża (zdraj­czyni!) wzięła mnie na ręce, za­nio­sła do tej za­la­tu­ją­cej ap­teką i fe­ro­mo­nami stra­chu zo­sta­wio­nymi tu w cha­rak­te­rze ostrze­że­nia przez mo­ich po­przed­ni­ków klitki, i od razu wła­do­wała na me­ta­lowy, przy­cze­piony krót­szym bo­kiem do ściany stół za­bie­gowy. Uzna­łem, że naj­lep­szą obroną jest atak i już na­wet chcia­łem ugryźć tego na­kła­da­ją­cego gu­mowe rę­ka­wiczki zbo­czeńca, ale zo­sta­łem uprze­dzony. Zna­czy Dłutko mnie wpraw­dzie nie ugryzł, ale za­żą­dał:

– Po­każ wuj­kowi zęby!

Naj­chęt­niej po­ka­zał­bym mu zu­peł­nie inną część ciała, ale pew­nie za­raz by mi w nią we­tknął ter­mo­metr, jak już oneg­daj by­wało, więc nie za­mie­rza­łem ry­zy­ko­wać. Tak źle i tak nie­do­brze. We­te­ry­narz obej­rzał so­bie moje uzę­bie­nie. Za­czął bia­do­lić, że po­wi­nie­nem zo­stać pod­dany za­bie­gowi wy­rwa­nia wszyst­kich za­ro­śnię­tych ka­mie­niem kłów. Po­tem zde­cy­do­wał się na ko­lejne re­pre­sje wo­bec mej nie­win­nej osoby.

– Pani go przy­trzyma – zwró­cił się do Róży.

A! Czyli miał in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy. Bał się, że go chap­snę.

– Ko­biecą ręką – ga­dał da­lej. Róża spoj­rzała na dok­tora dziw­nym wzro­kiem, pew­nie się za­sta­na­wia­jąc, jaką inną ręką mia­łaby mnie po­wstrzy­my­wać przed za­mor­do­wa­niem tego zwy­rod­nialca. Bo prze­cież żad­nej mę­skiej na po­do­rę­dziu nie miała. – Dzięki ko­bie­cej ręce wszy­scy się uspo­ka­jamy – bre­dził ko­no­wał.

A po­tem ni z tego, ni z owego psik­nął mi w łapę ja­kimś alko! Nooo, na ta­kie krzywe ak­cje re­aguję jed­nym – sta­ną­łem na tyl­nej koń­czy­nie i gdy­bym zdo­łał, to­bym za­wył do księ­życa (albo przy­naj­mniej do tego ka­se­to­no­wego su­fitu). Wy­rwało mi się tylko ża­ło­sne pi­śnię­cie.

– Spi­ry­tus – tłu­ma­czył Dłutko. No po­patrz, a są­dzi­łem, że pump­kin spice latte. – Ty wiesz – skie­ro­wał te słowa do mnie – bez spi­ry­tusu le­karz so­bie nie po­ra­dzi.

Już na­prawdę bym wo­lał, żeby Dłutko za­lał pałę, za­miast mnie za­drę­czać. Na­wet spi­ry­tu­sem czy, je­śli woli, to bo­rygo. W końcu są różne gu­sta.

Ale nie.

De­wiant szybko się znu­dził prze­pro­wa­dza­niem na żywca trans­fu­zji krwi (bo prze­cież nie jej po­bie­ra­niem – wy­glą­dało mi to na o wiele po­waż­niej­szy za­bieg) i zza pa­zu­chy wy­jął ob­cęgi! Przy­się­gam! Na bu­dowę mi z ta­kim na­rzę­dziem do ob­róbki skra­wa­niem, a nie do bied­nego kun­delka ze schro­ni­ska się zbli­żać! I da­waj chwy­tać mnie za łapę i ro­bić ma­ni­cure!

– Ja mu się boję ob­ci­nać pa­zury – przy­znała Róża. – Bo go może za­bo­leć.

– Za­wsze po­wta­rzam! – huk­nął na to Dłutko, do­bie­ra­jąc się do mo­jej je­dy­nej tyl­nej łapy (le­wej nie po­sia­dam w wy­niku pew­nych dra­ma­tycz­nych wy­da­rzeń z prze­szło­ści, o któ­rych nie będę tu wspo­mi­nał). – Bać to się ma­cie mnie!

Po­my­ślałby kto.

– Na to to już za późno, pa­nie dok­to­rze – od­parła Kwiat­kow­ska.

Mu­szę nad­mie­nić, że ja też się w ogóle nie boję dok­tora Dłutki. W ogóle! A już zwłasz­cza gdy wresz­cie opusz­czam jego ko­no­wał­skie progi.

– Szy­mek! – Róża upo­mniała męża, za bar­dzo pew­nie jej zda­niem za­ga­da­nego z re­cep­cjo­nistką.

I wresz­cie wy­szli­śmy na cho­rzow­skie po­wie­trze (chcia­łem po­wie­dzieć „świeże”, ale wszy­scy wiemy, że to by było grube nad­uży­cie z mo­jej strony).

– Gu­cio! – Tym ra­zem ode­zwał się So­lań­ski. Z pre­ten­sją w gło­sie.

A prze­cież ostrze­ga­łem, że po­zwolę mu prze­te­sto­wać w re­alu prak­tycz­ność tak de­ta­licz­nie re­cen­zo­wa­nych wo­recz­ków. No i co, że mu­siał tego do­ko­nać tuż przed wej­ściem do Psiej Kostki?

Upo­raw­szy się z prze­pro­wa­dze­niem ak­cji „ze­msta”, przy­sia­dłem na wy­pie­lę­gno­wa­nym traw­niku i z lu­bo­ścią przy­glą­da­łem się, jak mój sza­nowny pan sprząta.

Szło mu tak so­bie!

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: