- W empik go
Zakopane. Luftkurort 1940 - ebook
Zakopane. Luftkurort 1940 - ebook
Zima 1940 roku. Kończy się pewna epoka w historii miasta pod Giewontem. Przedwojenne, wieloetniczne Zakopane, gdzie żyli obok siebie Polacy, Górale, Żydzi, Niemcy i Ukraińcy, przeobraża się w kurort dla niemieckich lotników. Powstaje Goralenvolk. Okupanci rozpoczynają przebudowę miasta. Zakopane ma wkrótce wizytować Heinrich Himmler, a zaciszny kurort pod Tatrami zostaje wybrany jako miejsce spotkania tajnych delegacji.
W takim czasie do miasteczka przybywa pewien młody uciekinier, który nie wie jeszcze, że odnajdzie tutaj wielkie uczucie a jego samego dopadną nie mniejsze kłopoty.
Co kryje się za tajemniczym zniknięciem pewnego rotmistrza? Jaką misję ma do spełnienia cichociemny Drawiński? Co się stało z zaginionym transportem polskiego złota? Co o wspomnianych sprawach wiedzą sowieccy szpiedzy i pracownicy Abwehry? Czy trzy skrzynie złota i kosztowności to dosyć, aby odmienić życie?
„Zakopane. Luftkurort 1940”, to brawurowo opowiedziana przygodowo-szpiegowska historia rozgrywająca się w starannie odtworzonej scenerii Zakopanego z początkowych miesięcy wojny.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67330-05-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zakopane, lato 1938
Tysiące razy otwierał te drzwi. Wszedł. Ukłonił się niektórym gościom. Dla innych tylko musnął palcem brzeg kapelusza. Pozostałych zignorował.
Właściciel lokalu, Trzaska, stał w rogu wysokiej sali. Był już bardziej wstawiony niż zwykle o tej porze. Ostrożnie, żeby nie igrać z grawitacją, pokłonił się wchodzącemu. Obaj doskonale wiedzieli, co oznacza ten zwiększony ruch w restauracji. Tak jak donośniejsze niż zwykle pijackie śpiewy na ulicy czy wytężona praca w pokojach hotelowych, by ród ludzki nie wymarł.
Wysoki, postawny mężczyzna w pumpach koloru miodowego usiadł na werandzie, przy oknie. Zdjął słomkowy kapelusz typu girardi, przewiązany aksamitką. Zamówił litworówkę.
Obok jakiś Anglik kołysał się na krześle, mamrocząc do lampki brandy. Przy sąsiednim stoliku Stryjeński dyskutował zawzięcie. Z kim? Ten odwrócony plecami to Filipowski? Współautor traktatu o narkotykach? Taki podobny.
Wypił haustem litworówkę. Gestem zamówił następną.
Nieopodal siedziała grupka oficerów. Dyskutowali głośno. Tematem przewodnim była „Gwiazda Polski”. Na kanapach w rogu sali, w towarzystwie wysportowanych cywili, siedziała także umundurowana delegacja z Niemiec. Przyjechali do Zakopanego, żeby zająć się przygotowaniem pobytu dla licznej ekipy sportowej z Rzeszy na zimowe zawody narciarskie. Młode kobiety siedzące dalej, w towarzystwie eleganckich przemysłowców, szczebiotały piskliwie.
Kelnerzy z trudem nadążali. Zerkali na właściciela. Trzaska czuwał. Zbyt dobrze wiedział, co jeszcze go czeka w taki wieczór. Siedząca na pomoście orkiestra zamilkła. Przerwa.
Wtedy od stolika pijanych poetów poderwał się jeden. Wyskoczył na środek sali.
- Uwaga! — zakrzyknął. — Zakład, rzecz święta!
Pochylił się i zgrabnie stanął na głowie. Cała sala wirowała w oparach alkoholu, a on niczym grecka kolumna trwał dumnie w bezruchu. Jak to poeta.
Jeden z germańskich sportowców wyjął stoper. Głośno odliczał czas. Inny Niemiec o kręconych, czarnych włosach wstał, jakby nie w smak mu było zainteresowanie kolegi. Ruszył w stronę toalet, wycierał oko chusteczką. Dlatego zapewne nie zauważył energicznie wychodzącego z toalety oficera Wojska Polskiego. Niemal się zderzyli. Obaj, zmieszani i zaskoczeni, zaczęli przepraszać.
Broniewski nadal stał na głowie jak biblijny słup soli. Postawny mężczyzna przy oknie wlał w siebie kolejną litworówkę. Anglik nad brandy chlipał. Stryjeński charczał. Towarzysz od ziołówki zacisnął dłonie na jego szyi i zaczął go dusić.
To chyba jednak nie Filipowski - myślał amator litworówki, patrząc na plecy duszącego. — Ten jest szerszy w karku. Ma bujniejsze włosy, prawie bez siwizny. No i uszy. Małżowiny uszne mówią wiele o człowieku. Ten ma bardziej odstające uszy oraz dłuższe o dobre półtora centymetra niż Filipowski. Poza tym Filipowski przecież nie żyje.
- What’s up? — zapytał Anglik o szklistych oczach.
- Nic takiego - odparł swobodną angielszczyzną ten od litworówki. - U nas to normalne. Nic wielkiego. A ty czemu chlipiesz?
- Żona... żona mnie zostawiła. Wczoraj mieliśmy wracać do domu, do Anglii. Zajeżdżamy dorożką na dworzec, a ona oznajmia, że niestety nie pojedzie ze mną. Musi prosić mnie o rozwód i zostawienie jej syna. Ma zamiar zamieszkać w Zakopanem. Razem z fiakrem, który odwoził nas na dworzec.
- Tutaj to normalne.
- Oczywiście się zgodziłem. Jestem dżentelmenem. Zostałem jeszcze dzień dłużej, żeby złożyć podpis u notariusza. Dopiero teraz, wieczorem coś we mnie pękło... przepraszam, nigdy tak się nie zachowywałem. Najmocniej przepraszam.
- To normalne tutaj. Nie przejmuj się. Jak to -rozmówca Anglika wskazał na rzężącego Stryjeńskiego. — Niewiele trzeba, żeby stać się ofiarą jakiegoś wampira. Lepiej nawet w takiej sytuacji nie wzywać policji. Przyjadą i sami się za ciebie zabiorą. Masz portfel i zegarek? Wyrzuć przez okno. Bezpieczniej jest niczego przy sobie nie nosić. Po co kusić los? W nocy podstawią pod okno wóz i obsługa wyrzuca trupy. Ciekawe, kto będzie dzisiaj następny...? Masz ochotę na peyotl? Dobrze robi w taki wieczór, tuż przed...
Salą zatrzęsło. Niemiec przestał odliczać. Krasnolicy poeta stał już na nogach. Nieznacznie tylko się chwiał. Rozsyłał promieniste uśmiechy. Oklaski dudniły między ścianami.
Smakosz litworówki nie klaskał. Patrzył smutnymi, zielonymi oczyma na poetę, który za kilkanaście miesięcy napisze wiersz zaczynający się od frazy: „Kiedy przyjdą podpalić dom...”
Za kilkanaście miesięcy. Tak niedługo.
- Czy wiesz, kolego, że wkrótce... - zaczął, ale urwał, nie widząc rozmówcy.
Anglik znikł nagle. Uchylone okno mogło oznaczać, że wyskoczył tamtędy. Stryjeński masował obolałą szyję. Ten, który go dusił, to rzeczywiście nie był Filipowski. Zielonooki sięgnął po ostatnie krople peyotlu.
- Za „Gwiazdę Polski”! - Hałaśliwie zerwał się na nogi jeden z oficerów, ten o kartoflanym nosie, w mundurze rotmistrza.
- Za „Gwiazdę”! - zawtórowali mu z przytupem inni.
Niemal wszyscy obecni wstali. Także goście z Niemiec unosili kieliszki.
„Gwiazda Polski”, wielki, napełniony wodorem balon o kształcie przypominającym gigantyczną, rozciągniętą trupią czaszkę, czekał już na polanie u wejścia do Doliny Chochołowskiej. Nazajutrz dwóch dzielnych pilotów miało wsiąść do kulistej kabiny w biało-czerwone pasy i wzbić się w przestworza. Dołączyć do gwiazd.
- Za rekord! - ktoś wzniósł następny toast.
Część ekipy obsługi balonu piła u Trzaski. Planowano wzlecieć balonem aż do stratosfery, przeprowadzić tam badania promieniowania kosmicznego i pobić rekord wysokości. Ponad trzydzieści tysięcy kilometrów. Nikt nigdy jeszcze nie wzbił się wyżej.
- Jutro czeka nasz kraj wielki dzień, szanowna pani Nieboszczykowo. - Redaktor „Kuriera” w prawej dłoni trzymał kieliszek, a lewą opierał się o stół. Inaczej nie ustałby, tak był już zawiany. Przy kolacji omawiał z wdową termin przeniesienia Serca Wielkiego Poety do nowego grobowca.
- Dlatego właśnie to takie ważne, droga pani Nieboszczykowo, byśmy wybrali właściwy termin. Żeby data przenosin wielkich wnętrzności szanownego małżonka drogiej pani Nieboszczykowej... w końcu będzie to wydarzenie rangi ogólnokrajowej, jak start balonu co najmniej... nie kolidowała z zawodami hippicznymi, premierą operetki czy Świętem Gór. — Zaschło mu w gardle, wlał w nie kolejny jarzębiak. - To ma być wielkie wydarzenie, uświetniające sezon!
Redaktor zachwiał się i potrącił przechodzącego mężczyznę.
- Proszę o wybaczenie - mruknął, opadając na krzesło.
Potrącony, łysy mężczyzna, skrzywił się. Poprawił sportową marynarkę, jakby była mundurem i bez słowa odszedł. Spieszył się.
- Panie poruczniku! - Już w następnej sekundzie jego owalną twarz rozjaśnił uśmiech. Stanął na baczność przed jednym z oficerów. - Jestem z was dumny! Pozwoli pan, że się przedstawię: Witalis Wieder, kapitan rezerwy, prezes zakopiańskiego Związku Oficerów Rezerwy.
- Porucznik Drawiński. - Młody oficer zasalutował. - Szczerze mówiąc, akurat ja nic a nic tutaj nie znaczę, ale przekażę gratulacje komu trzeba. Dziękuję.
- Pozwoli pan zaprosić się na kieliszeczek rosolis albo litworówki? - Kapitan rezerwy ściszył głos. - Oficjalnie litworówki tutaj nie podają, ale dla znajomych - mrugnięcie - w alpinarium pobliskiego Towarzystwa Tatrzańskiego rośnie wcale urodziwy i niezmiernie pożyteczny krzak litworu...
- Proszę o wybaczenie, kapitanie. - Porucznik, który przedstawił się jako Drawiński, rozłożył ręce. - Obowiązki. Niestety!
Odchodząc, odszukał wzrokiem niemieckiego sportowca, z którym przed minutą omal nie zderzył się pod toaletą. Tamten wychwycił spojrzenie, niemal niezauważalnie skinął głową.
- Właśnie powinien się dopalać... - usłyszał porucznik, przechodząc obok stolika żydowskich bankierów i przemysłowców. Jeden z nich pospiesznie chował złoty zegarek, bo pianista właśnie zaintonował pierwsze takty „Wien, Wien du Stadt meiner Traume”. Młode damy tupały nóżkami na myśl o walcu. Rozmówca bankiera uniósł lampkę z koniakiem.
- Za udany pożar, panie Goldberg.
- Tańczymy! - szczebiotały amatorki walca. Stojący przez cały wieczór w kącie sali Trzaska uśmiechał się. Dziesiątki litrów alkoholu z przyzwoitą, sezonową marżą. Niemal rekord tego lata. Sięgnął po piersiówkę. Ręka zastygła mu jednak pod marynarką, gdy napotkał wzrok zielonookiego demona.
Sok z meksykańskiego kaktusa, peyotl, zaczynał działać.
Przed oczy napływały wizje.
Wielka wataha wilków biegła już do celu. Okrążała polanę. Gdy wiatr nadejdzie od południa, będą z drugiej strony. Nikt nie wyczuje ich zapachu. Zacznie się rzeź.
•
W restauracji Trzaski huczała zabawa. Przed wejściem przystanął chudy gruźlik. Zaglądał przez okna werandy do środka. Szukał znajomych twarzy.
- Ignaś? - wycharczał do uchylonego okna.
Z restauracji wyszedł jakiś postawny gość. Sportowiec z bujną czupryną kręconych włosów. Przystanął na schodach i słuchał, jak w górach narastał szum drzew. Coraz głośniejszy. Tysiące drzew niewidocznych w ciemnościach chwiały się i huczały groźnie.
Suchotnik przysunął się bliżej do uchylonego okna.
— Ignaś! — powtórzył głośniej.
Obok niemieckiego sportowca na schodach restauracji pojawiła się druga postać. Porucznik w polskim mundurze. Gruźlik udawał, że nie słucha, o czym tamci rozmawiają.
- Daj grosza, Ignaś...
Zielonooki wyglądał na nieobecnego duchem. Ale słyszał. Rzucił monetę suchotnikowi, któremu lekarze nie pozwalali pić alkoholu i dlatego miał zakaz wstępu do wszystkich restauracji. Były starosta nowotarski chwycił monetę w locie. Szybko skierował się do otwartego jeszcze sklepu. Oenerowiec stojący przed sklepem Sandela zagrodził mu drogę.
- Nie tutaj - warknął. Oenerowiec miał nawet aparat fotograficzny, żeby udokumentować ewentualne wykroczenie, co przysporzyło już wstydu niejednej damie z towarzystwa. Suchotnik, chodzący trup, kolejna ofiara żydowskich spisków, musiał zmienić plany.
- Nie będziesz pasł Żyda! - usłyszał jeszcze za sobą, gdy niemal biegł już do szynku Dorożowca po drugiej stronie Krupówek. Biegł niezdarnie, potrącił młodzieńca w swetrze. Ten tylko uśmiechnął się ze zrozumieniem.
Andrzej Kruk wracał właśnie ze spektaklu. Stał tam w grupce gapiów, patrzył na płomienie pożerające drewniany, stary „Zawrat” i czekał na moment kulminacyjny przedstawienia. Wtedy z okna na piętrze wyrzucono na bruk starą pianolę. Roztrzaskała się pięknie. Chwilę później ogień strawił dom, a kilku uzbrojonych w bosaki ludzi szybko i sprawnie powaliło komin.
Wtedy nadjechała straż pożarna, żeby zabezpieczyć miejsce wypadku i spisać stosowne protokoły. Bardzo ważne dla ubezpieczyciela, zwłaszcza we fragmencie, że wszystko, co cenne - dawno wywiezione dywany i meble (poza nieszczęsną, zepsutą od wieków pianolą) oraz najważniejszy dla wyceny domu murowany komin - uległo doszczętnemu i nieodwracalnemu zniszczeniu.
Po zakończeniu spektaklu młodzieniec ruszył na ulicę Kościuszki, nadal częściej nazywaną Marszałkowską. Przed restauracją Trzaski zwolnił. Usłyszał dźwięki fortepianu. Lubił „Wiedeń moich marzeń”.
Napotkał wzrok siedzącego na werandzie mężczyzny i poczuł, że ogarnia go mróz. W tej chwili wiatr zawiał mocniej i smagnął go w plecy. Zdawało mu się, że z zielonych, demonicznych oczu strzela w niego wiązka światła.
•
Wiatr zbiegł szybko z gór i mocno uderzył. Pasterz przeżegnał się kolejny raz. Cały wieczór nasłuchiwał wycia wilków. Teraz, zamknięty w szałasie, wyglądał przez szczeliny w deskach i mamrotał modlitwy. Jego pies z podkulonym ogonem przyległ pod ścianą. Owce w zagrodzie beczały.
Gdy z trzaskiem zawalił się płot zagrody i owce się rozbiegły, pasterz mógł jedynie patrzeć na harce wilków. Wiele razy widział wilki, ale te były inne. Przerażające. Niektóre wyjątkowo duże. Dusiły każdą sztukę, jakiej dopadły. Szał mordu narastał. Stado wilków było liczne i dobrze zorganizowane. Zagryzały bezradne owce i zanim ofiara przestała drgać, już w zabójczym amoku rzucały się na kolejną.
Pasterz w geście rozpaczy chwycił siekierę. Kopnął drzwi i wyszedł. Z krzykiem doskoczył do najbliższego wilka, duszącego na ziemi jego owcę. Ciął go wpół. Krótki pisk przeszył powietrze. Wielka ognista kula rozkwitła na niebie. Rozległ się ogłuszający huk.
Przerażone wilki rozpierzchły się nagle. Umykały do lasu.
Kula płonęła nad Polaną Chochołowską jeszcze przez kilkanaście sekund i zgasła. Pasterz padł na kolana. Pospiesznie, po wielekroć żegnał się znakiem krzyża. Nareszcie Bóg do niego przemówił. Wyraźnie słyszał niesiony z wiatrem głos. Roztrzęsiony, przywarł twarzą do mokrej od rosy trawy.
•
Kiedy płonęła „Gwiazda Polski”, goście w restauracji na rogu Krupówek i Kościuszki nadal bawili się świetnie. Pijani poeci śpiewali, damy o rumianych twarzach śmiały się głośno, wojskowi wychylali kolejne kolejki. Zawsze tak było, gdy nadchodził halny. Wielu ludzi reaguje na zbliżający się wiatr nadpobudliwością, nadmierną ochotą na alkohol i wzmożonym apetytem na seks. Jak zauważył właściciel, w sali brakowało tylko trzech osób: nieznanych mu polskiego porucznika i niemieckiego sportowca - albo byli u niego pierwszy raz, albo potrafili nie rzucać się w oczy - oraz znanego mu aż nazbyt dobrze zielonookiego demona.