- W empik go
Zakopane. Osiem deszczowych dni - ebook
Zakopane. Osiem deszczowych dni - ebook
Deszczowa wiosna w Zakopanem.
Okradziony lekarz prosi o pomoc Piotra Kluchę, byłego oficera WSI i eks-detektywa.
Tropy prowadzą do mrocznych historii z czasów II wojny, ubeckiej katowni na Wilczniku i „Białego SS”.
Wkrótce lekarz odwołuje zlecenie, miasteczkiem wstrząsa seria spektakularnych napadów. Detektyw brnie w coraz większe kłopoty, a deszcz pada, pada i pada...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67048-82-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ranek wstał mglisty. Kropił deszcz. Wilgoć gęsta jak wata wisiała w powietrzu.
Mężczyzna wysiadł z samochodu. Postawił kołnierz kurtki. Rozejrzał się. W pobliskich domach było jeszcze ciemno. Wioska o dziwnej nazwie na literę „C” nadal spała. Popatrzył w dół, gdzie w kotlinie, nazywanej czasem Rowem pod Tatrami, rozłożyło się miasteczko. Z mroku wyłaniały się rozmyte kontury budynków. Szpalery świateł latarni wyznaczały ulicę. Cisza. Niemal idealna cisza wokoło. Tylko szmer deszczu.
Jakiś szelest dobiegł go z pobliskiego lasu. Zadrgały trącone gałęzie. Spojrzał w tamtym kierunku. Na szkła okularów upadło jednak kilka kropel deszczu. Musiał je zdjąć i przetrzeć. Zgniłozielona linia lasu rozmyła się. Drzewa i krzewy zlały się w jedną płaszczyznę.
- Ostrożnie - szepnął ojciec, opierając dłoń o kark dziecka. - Patrz, gdzie stawiasz stopy.
- Ale to nie strażnicy, tato, prawda? - Chłopiec przykucnął.
Obserwowali z ukrycia mężczyznę wycierającego irchą okulary.
- Nie wygląda na strażnika. Taki samochód? Kosmiczna honda? Dobry samochód, ale do jeżdżenia po polnych drogach się nie nadaje. Niestety musimy pójść naokoło. Albo...
- Albo co, tato?
- I tak trzeba się rozdzielić. Możemy to zrobić teraz. Trafisz już sam do domu. A w razie czego, gdyby ten jednak okazał się jakimś strażnikiem czy policjantem, nie zobaczą nas razem.
- Rozumiem - odpowiedział chłopak. Miał dwanaście, może trzynaście lat. W sam raz tyle, żeby zacząć się przyuczać. - Idź, tato. Ja trafię.
- Zaczekaj piętnaście minut. - Ojciec rozwiązał worek, w którym niósł zabite świstaki, i wsunął do niego kuszę. - Idę.
Był zadowolony z polowania. Ze świstaków zrobi się smalec, cudowny lek na wszelkie płucne dolegliwości. Pomaga na gruźlicę, zapalenia płuc i oskrzeli. Nie mówiąc już o astmie. Poza smarowaniem dobrze jest zjeść łyżeczkę dziennie. Wypić rozpuszczone w herbacie. Sadło ze świstaka jest o wiele lepsze niż popularny psi smalec. I znacznie, znacznie droższe. Wiadomo, złowić świstaka trzeba umieć. To nie to samo, co zwabić bezpańskiego kundla, walnąć w łeb i przetopić na smalec. Ale nawet ten podły psi smalec jest i tak lepszy niż pigułki sprzedawane w aptekach. Taki też się robi. Jak nie ma świstaków, oczywiście. Skóry świstaków wypcha się i sprzeda. Będą cieszyć oczy turystów.
Kłusownik bezszelestnie szedł skrajem lasu. Wkrótce zagłębił się w dolinkę i stojący obok hondy mężczyzna znikł mu z oczu.
Chłopiec czekał cierpliwie, przykucnięty w bezruchu. Gapił się na palącego papierosa kierowcę. Czuł, jak ogarnia go senność. Było mu coraz zimniej. Wyjął telefon komórkowy. Spojrzał na zegar. Jeszcze pięć minut. Teraz patrzył na mężczyznę przez obiektyw wbudowanej w telefon kamery. Postać mężczyzny i jego samochód straciły kontury. Rozmyły się, jakby nagle słaby deszcz zmienił się w monsunową ulewę.
Nadjechał jakiś samochód. Zwolnił. Zaparkował obok hondy. Ten z papierosem czekał na nich. Przywitał się z oboma. Otworzył bagażnik. Dwie walizki przełożono z hondy do passata. Już się żegnają. Znowu podają sobie dłonie. Ale tym razem jeden z przybyłych trzyma rękę tamtego dłużej niż trzeba. Jego kompan chwyta kierowcę hondy za drugą rękę. Przewracają mężczyznę na maskę samochodu. Podbiega trzeci. Ma coś w dłoniach. Wykonuje gest jak pielęgniarka w szkole, przed szczepieniem. To strzykawka? Podciąga leżącemu kurtkę na plecach. Wbija mu igłę. Trzyma chwilę. Potem chowa strzykawkę do kieszeni. Tamci dwaj nadal przytrzymują leżącego. Aż jego nogi przestają podrygiwać. Mijają konwulsje. Ciało wiotczeje. Zastyga.
Chłopiec słyszy szczękanie własnych zębów. Trzęsie się z zimna.
Nokia, która wypadła mu z dłoni, leży w mokrej trawie.
•
Przez cały dzień gęste, wełniste chmury zsuwały się z gór. Płynęły tuż nad dachami domów i czubkami gołych jeszcze, bezlistnych drzew. Wreszcie chowały się w lesie rosnącym na paśmie Gubałówki, po drugiej stronie Zakopanego. Mżyło. Popadywało. Taka pogoda go irytowała. Przetarł oczy gestem zmęczenia. Często tak robił, gdy się denerwował. Kobieta mówiła dużo i bez ładu. Typowa hipochondria.
Spojrzał w okno. Po konarze, który dawno temu był obwieszoną złotymi liśćmi gałęzią klonu, biegła czarna wiewiórka. Zatrzymała się na moment, jakby wyczuła jego wzrok. Zobaczył pyszczek ze zdobyczą w zębach, mokre futerko i małe, spłoszone oczy.
- Dziękuję. Wystarczy - powiedział, odwracając głowę, zmieszany, że przestraszył wiewióreczkę.
- Pomoże mi pan, panie doktorze?
- Oczywiście.
- Bardzo panu dziękuję. Nie wiem, jak się odwdzięczyć...
- Wystarczy, żeby pani brała te preparaty wzmacniające, które pani zapiszę.
Nie słuchał już pacjentki. Wyjmując bloczek recept, spojrzał jeszcze raz na wiewiórkę. Usiłowała dostać się do swojej dziupli. Bez powodzenia. Coś zagradzało jej wejście.
- Bardzo panu doktorowi dziękuję. - Kobieta położyła na biurku kopertę.
•
Sto kilometrów dalej, w Krakowie, drzwi do sali operacyjnej „L” uchyliły się i wkroczył przez nie Nowy Szeryf w Mieście. Minister Sprawiedliwości. Nowy minister. Objął funkcję niedawno. Zdążył zaledwie skrytykować poprzedników i obiecać to, co wszyscy poprzednicy przed nim obiecywali. Tajemniczą wunderwaffe o nazwie Reforma. Ta cudowna broń tym razem miała zadziałać i postawić na nogi beznadziejnie chory wymiar sprawiedliwości. Podobno, chociaż trudno to sobie wyobrazić, niektórzy uwierzyli.
Za ministrem kroczyli ochroniarze z BOR-u. Wszyscy wyżsi od polityka przynajmniej o głowę. Funkcjonariusze dyżurujący przy monitorach poderwali się z obrotowych foteli.
- Siedźcie, panowie, siedźcie - powiedział minister, chociaż i tak wiedział, że nie usiądą. Lubił takie gesty. Chciał pokazać, że pogłoski o jego surowości są nieprawdziwe i celowo rozsiewane przez wrogów politycznych.
- To jest ten nowy sprzęt - rzeczowym tonem oznajmił szef krakowskiej delegatury CBA. — Pięćdziesiąt komputerów, każdy zsynchronizowany z kilkoma kamerami i kilkoma mikrofonami. Najnowsza generacja. Mikrofony kierunkowe instalowane na zewnątrz, nakierowane na szybę gabinetu jakiegoś łapownika. Nie pomoże wyjmowanie baterii z komórek ani odpluskwianie pomieszczenia. Wszystkie rozmowy wychwytujemy z minidrgań szyb w oknach. Genialne i skuteczne, panie ministrze.
- Wyniki?
- Już wkrótce... Teraz pracujemy nad ponad setką lekarzy, urzędników i adwokatów. Zbieranie dowodów idzie szybko, wie pan, co to za ludzie...
- Aż nazbyt dobrze wiem. Może mi pan wierzyć. „Pokaż, lekarzu, co masz w garażu”.
Wszyscy obecni w sali operacyjnej „L” zaśmiali się grzecznie.
- A to co? - Twarz ministra spoważniała.
Z monitora LCD patrzył na niego pyszczek wiewiórki. Zwierzak kręcił główką. W ślepiach miał strach. Uzbrojoną w pazurki łapką dotknął kamery.
Szef krakowskiej delegatury odczytał kryptonim sprawy.
- Zakopane - powiedział niezbyt pewnie - jeden taki lekarz łapówkarz.
- Ale po co w parku narodowym instalujecie kamery? - Minister miał dobry dzień. Pozwolił sobie na wyszukany żart. Wszyscy znowu zaśmiali się z wyraźną ulgą.
Ten minister czekista wcale nie sprawia wrażenia takiego ludożercy, jak o nim mówią - pomyślał z nadzieją szef delegatury.
Wiewiórka na monitorze otworzyła pyszczek. Dwa rzędy ostrych zębów rozchyliły się. Trzask. Obraz znikł.
Minister spojrzał w oczy komendantowi tak, że tamten poczuł, jakby ta pieprzona wiewiórka przeorała mu pazurami kark.
A jednak - zrozumiał. - Jednak mieli rację.
•
- CBA! - Drzwi otworzyły się z trzaskiem.
Wbiegło dwóch ludzi w kominiarkach. Na kurtki przeciwdeszczowe założyli jaskrawe kamizelki. Za nimi ktoś z kamerą, też w kamizelce z napisem CBA. Pierwszy chwycił kopertę leżącą na stole. Wysypał zawartość. Sto złotych. Gestem zwrócił uwagę kamerzyście, aby sfilmował oba pięć-dziesięciozłotowe banknoty.
— Jesteś zatrzymany! - Usłyszał lekarz chowający twarz w dłoniach.
Gdy poczuł uścisk kajdanek na przegubach i kazali mu wstać, opuścił ręce. Trzymali go pod łokcie, sprowadzając w dół. Patrzył pod nogi. Widział buty kroczące obok jego stóp. W pierwszej chwili nie czuł strachu. Tylko niemiłe zaskoczenie. Niedowierzanie. To nie może dziać się naprawdę. Zaraz ktoś mnie uszczypnie.
Pacjenci, odwiedzający i personel szpitala bez słowa ustępowali z drogi. Wszyscy nagle zamilkli. Słychać było tylko odgłosy kroków na schodach. Nie był to stukot podkutych butów, tylko popiskiwanie wibramowych podeszew. Na parterze, za ladą recepcji przeraźliwie dzwoniły telefony. Jedna z pielęgniarek włożyła do ust czubki palców. Druga, stojąca za nią, poprawiała czepek, nerwowo zerkając na oba wejścia do recepcji.
Cywilny minivan czekał pod wejściem. Dozorca grabiący gnijące liście na szpitalnym parkingu zastygł w bezruchu, z drucianymi grabiami w dłoniach. Siwowłosy profesor szedł z opuszczoną głową. Krople deszczu wpadały mu za kołnierz fartucha. Wsadzono go do minivana. Dozorca pokręcił głową w kapturze na użytek gapiów. Potem odszedł za róg budynku. Wyjął komórkę. Odwrócił się i zadzwonił.
Nie zwracał uwagi na trzech wyrostków, którzy nieopodal przy pomocy długiego kija usiłowali strącić z gałęzi klonu przemokniętą wiewiórkę.
Kilka kropel deszczu upadło na wyświetlacz telefonu, zanim dozorca odnalazł numer zapisany jako „Mariusz”.
•
Limuzyna w asyście czterech innych aut z borowcami odjechała. Minister uważał, że ma powody obawiać się o swoje bezpieczeństwo. Życzliwi podwładni uprzedzali, że jego plany twardego kursu walki z przestępczością wywołają dziką furię wśród gangsterów, mafiosów i pedofili. Wzmocniona ochrona jest koniecznością, przekonywali, wkupując się dzięki temu w łaski nowego szefa. Jeszcze przez kolejne trzydzieści minut nie udało się przywrócić normalnego ruchu w okolicy. Szef krakowskiej delegatury patrzył z okna na zakorkowane miasto. Minister nie życzył sobie być odprowadzonym do samochodu. Pożegnanie wypadło lodowato.
Pora zacząć myśleć o pakowaniu - omiótł wzrokiem swój gabinet, który niepotrzebnie zdążył polubić. Nowe standardy nowej-starej władzy zakładały, że jeżeli więzień zakłuje się drzazgą, to z hukiem wyrzuca się naczelnika więzienia. Za samobójstwo więźnia leci szef krajowego więziennictwa. Takie gesty świetnie sprzedają się w telewizyjnych newsach i powodują wzrost sondażowego poparcia dla rządzących. Polecę za tę wiewiórkę, jak nic.
- Można? - Drzwi się uchyliły.
- Tak, Mariusz?
- Dostałem właśnie informację, że akcja w Zakopanem powiodła się - powiedział krótko ostrzyżony mężczyzna, nie przekraczając progu gabinetu szefa. - Może to ma jeszcze jakieś znaczenie.
- Jaka akcja?
- Z tym lekarzem... od wiewiórki.
- O czym ty, do cholery, mówisz?
- Lekarz został zdjęty. Już pewnie wiozą go do aresztu.
Szef delegatury usiadł na fotelu.
Kto mi to zrobił? - kołatało mu się w głowie. -Kto podłożył mi świnię? Który skurwiel chce zająć moje miejsce? Dlaczego nic nie wiem o tej akcji?
- Kto nadzoruje akcję?
- Zwirski.
- Dziękuję, Marek Zwirski?
Rozmówcy nie było już w gabinecie komendanta. Nikt nie, lubi przebywać dłużej, niż to konieczne, w miejscach naznaczonych niechybną, zbliżającą się katastrofą. Gdzie już śmierdzi trupem.
•
Minivan o lustrzanych szybach skręcił z ulicy Oswalda Balcera, na skrzyżowaniu obok Imperialu. Kierowca w kominiarce prowadził uważnie. Omijał kałuże, żeby nie ochlapać kryjących się pod kapturami przechodniów. Cicho grało radio. Od czasu do czasu szurały wycieraczki. Kierowca nie pojechał Drogą do Olczy, tylko wąską Drogą na Koziniec. Minął Dom Pod Jedlami. Dopiero na skrzyżowaniu z ulicą Broniewskiego, gdy samochód niemal się zatrzymał, lekarz podniósł siwą głowę. Ze zdziwieniem zauważył, że jadą do jego domu na Antałówce. Jeden z kominiarzy miał już w dłoni przygotowanego pilota. Wjechali do garażu. Energooszczędne żarówki powoli rozświetlały pomieszczenie.
- Ktoś chce się z panem spotkać, profesorze -powiedział ten, który trzymał pilota.
- Co?
- Jest pan umówiony na spotkanie.
- Co? — Teraz lekarz czuł już strach. Wręcz panikę.
Mężczyzna w kominiarce wskazał gestem na zamknięte harmonijkowe drzwi.
- Za tamtymi drzwiami ktoś na pana czeka — wyjaśnił spokojnie.
- Kto?!
- Stara znajoma. - Kominiarza nie opuszczała cierpliwość. - Pani śmierć.
Energooszczędne żarówki rozżarzyły się na dobre bladym, trupim światłem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Książka dostępna także w formie audiobooka!