- promocja
- W empik go
Zakres obowiązków - ebook
Zakres obowiązków - ebook
Dobra pensja i aż trzech przystojnych szefów? Poczekaj, aż poznasz pełen zakres obowiązków…
Oni nie wierzą w miłość, tylko w pożądanie. Ona nie wierzy w ludzi, bo los brutalnie się z nią obszedł. Jeden przystojny szef to dużo, ale trzej przystojni szefowie? W objęciach Adama, Mateusza i Szymona nawet czyste zło smakuje jak najsłodszy cukierek.
Magda rozpoczęła swoje życie z bardzo słabymi kartami. Bez ojca, z matką alkoholiczką, wychowana w domu dziecka. Kiedy jej młodszy brat umiera z przedawkowania, a ona sama traci pracę, pozostaje jej już tylko jedno – odbić się od dna. Pod tym względem posada asystentki zarządu w Clover Project wydaje się idealna – atrakcyjna pensja, nowe zadania, trzej zniewalający szefowie i mało czasu na zmartwienia. Choć dziewczyna szybko się orientuje, że w tej firmie nie wszystko mówi się wprost, mroczne tajemnice raczej ją podniecają, niż przerażają. Aż do momentu, gdy dociera do niej, co naprawdę leży w zakresie jej obowiązków…
Słodki romans czy komedia romantyczna? Nie tym razem. Poznaj najmroczniejszą historię, jaka do tej pory wyszła spod pióra Anny Langner.
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66815-45-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Garnitur od Ermenegilda Zegny, spinki do mankietów od Cartiera. Bielizna? Wierz mi, gdy mnie zobaczysz, będziesz myślała tylko o tym, co mam pod nią. Buty od Johna Lobba. Twoje szpilki od Louboutina mogą się przy nich schować. Zresztą i tak prawdopodobnie wyglądasz w nich jak dziwka. W moim garażu stoi, jeszcze pachnący nowością, czarny aston martin. I yamaha, tak dla kaprysu, bo nie mam czasu na motocyklowe przejażdżki. Mieszkanie w centrum miasta droższe niż niejeden dom pod Warszawą…
Nim skończę tę wyliczankę, większość suk już rozkłada przede mną nogi. Chcą mnie, bo mam pieniądze. Pragną mnie, bo jestem przystojny, inteligentny i pewny siebie. Bo wiem, jak ich dotykać, by jęczały, i wiem, jakimi kłamstwami je karmić, by myślały, że są dla mnie ważne.
Gdy podczas seksu ze mną krzyczą: „O Boże!”, nie znaczy to, że zrobiły się nagle religijne, i nie wzywają Najwyższego. To nie jego czczą w tym momencie, tylko mnie.
Jednak mają problem. Nie potrzebuję ich na dłużej niż chwilę. Nie potrzebuję kobiet z zewnątrz, skoro tam na dole mam ich pod dostatkiem. Nie, nie jestem nekrofilem. Chociaż jestem w podobnym stopniu pojebany.
Mój wspólnik i jednocześnie oddany przyjaciel nazwał mnie kiedyś Christianem Greyem z Katowic. Na jego usprawiedliwienie powiem, że był wtedy nieźle nawalony.
Jezu, jak to kurewsko źle brzmi! Christian Grey z Katowic. Prawie jak Kuba Rozpruwacz z Opola. Nie jestem jak Grey. On pieprzył tylko kilka kobiet, a koniec końców wybrał tę jedyną. Ja pieprzę je wszystkie. Przynajmniej te, które czekają na mnie tam.
***
Mówią, że rodzimy się niezapisaną kartą, na której dopiero życie kreśli litery. Możesz więc stać się porządnym człowiekiem, jeśli spotykają cię dobre rzeczy i otaczają dobrzy ludzie. Możesz też stać się zły, jeśli trafisz na niesprzyjające okoliczności i nikt nie obdarzy cię miłością.
Co za bzdury.
Zrzucanie odpowiedzialności za swoje czyny na okoliczności, jakie się nam przytrafiły, i ludzi, jakich się spotkało, to tchórzostwo. Teoria tabula rasa to kłamstwo. Nie rodzimy się czyści i niezapisani. Niektórzy z nas rodzą się zepsuci i choć od urodzenia są otaczani miłością, i tak pielęgnują w sobie mrok, z którym przyszli na świat.
Dlaczego mielibyśmy wypierać się swojej prawdziwej natury? Ukrywamy ją tylko dlatego, że w naszym świecie opłaca się zgrywać dobrego. Mamy wtedy przyjaciół i święty spokój. Jednak zło w nas siedzi i wypuszczamy je na spacer, ilekroć nikt nie patrzy. A kiedy spotykamy sobie podobnych, wtedy możemy stworzyć wspólny azyl – miejsce, gdzie luzujemy smycz naszym potworom bez obaw, że ktoś nas osądzi.
Co za ulga – świadomość, że nie ty jeden jesteś popierdolony. Świadomość, że ktoś jeszcze na tym świecie lubi robić to, czego robić się nie powinno.Rozdział 1
Czy dzisiaj jest piątek trzynastego?!
Budzę się z tą „optymistyczną” myślą i po omacku stukam w telefon. Spoglądam na datę.
Piętnasty kwietnia.
Jeszcze miesiąc temu byłam szczęśliwa. Na tyle, na ile szczęśliwa może być dziewczyna, która kilka tygodni wcześniej pochowała własnego brata.
To właśnie piętnastego marca dostałam pracę. Nie jako kelnerka na śmieciówce czy hostessa do roznoszenia ulotek, bo i takich zajęć się imałam. Prawdziwą, poważną pracę z legalną umową na czas określony, z możliwością jej przedłużenia, z premią świąteczną i innymi bonusami. Może dla moich rówieśników to żaden powód do ekscytacji, ale dla mnie – dziewczyny z domu dziecka, która zawsze musiała starać się dwa razy bardziej – taka praca była jak złapanie Pana Boga za nogi.
Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. Byłam świeżo po studiach, a jednak Aleksander Sarnowski dał mi szansę i zatrudnił w niewielkim biurze rachunkowym. Mnie – dziewczynę z dyplomem z ekonomii i zerowym doświadczeniem.
Może zrobiło mu się mnie żal, gdy wspomniałam podczas rozmowy, że jestem z bidula? Może zrobił to, bo wyglądałam na zdesperowaną? A może przekonał go mój cięty język, bo życie nauczyło mnie mocnej gadki i walki o swoje?
Najniższa krajowa to nie kokosy, ale dla mnie była spełnieniem marzeń. Gdy razem z moim bratem Rafałem opuszczaliśmy dom dziecka, nie mieliśmy praktycznie nic. A jednak utrzymywałam naszą dwójkę dzięki uczciwej i ciężkiej pracy. Udowodniłam wszystkim niedowiarkom, że nawet ktoś już na samym początku skreślony przez system może skończyć studia i dostać etat bez żadnych znajomości.
Pierwsze tygodnie życia na własny rachunek nie były łatwe. Może i Rafał był kochanym starszym bratem, ale z naszej dwójki to ja miałam głowę na karku. To ja pilnowałam gotówki, którą on chciał „inwestować” i przepuszczać na głupoty. Był dobrym chłopakiem, ale wyrósł w przeświadczeniu, że uczciwą pracą nie zajdzie się daleko. Wierzył, że dużą kasę można zdobyć tylko szybko i po linii najmniejszego oporu. I oczywiście nielegalnie.
Naprawdę chciałam mu pomóc, ale nie mogłam studiować, zarabiać na naszą dwójkę i jeszcze mu matkować. Widziałam, w jakim towarzystwie się obraca, jak duże pieniądze przynosi do domu i jak szybko je wydaje. Widziałam ślady na jego rękach i coraz bardziej nieobecny wzrok. Gdy obroniłam magistra i chciałam to z nim uczcić, on czekał na mnie w domu, w łazience. Z igłą wbitą w żyłę i martwym spojrzeniem. W pożegnalnym liście napisał tylko, że nie dawał tak dłużej rady i że przeprasza.
Co miałam zrobić? Pochowałam go, a potem wyprowadziłam się z wynajmowanej klitki, w której przez kolejne dni śnił mi się po nocach.
I wtedy los się do mnie uśmiechnął – dostałam pracę u pana Sarnowskiego. Chciałam żyć wbrew tej tragedii i wbrew temu, że życie coraz mocniej kopało mnie po dupie. Wprawdzie nie było nocy, bym nie budziła się zlana potem i nie myślała, że zrobiłam za mało, by pomóc swojemu bratu, jednak dawałam radę. Przepracowałam miesiąc i byłam naprawdę zadowolona. Do czasu.
Wczoraj, ni stąd, ni zowąd, szef wezwał mnie do siebie i zwolnił. To dobry człowiek. Wiem to. Trząsł się, gdy wręczał mi wypowiedzenie. Patrzył gdzieś w bok, mówił, że to nie jego wina, że ma kogoś nad sobą, że siła wyższa.
Taaa, siła wyższa spisała mnie na straty już w chwili, gdy się urodziłam. Ale ja się jej nie dam.
Zapłaciłam czynsz za kolejny miesiąc z góry, więc mam dokładnie trzydzieści dni, by znaleźć jakąś robotę. I by wziąć życie za rogi, bo póki co daje mi nieźle w kość.
Zaciskam usta i wstaję z łóżka, udając, że wszystko jest w porządku. Tylko zaschnięte łzy na moich policzkach są oznaką słabości. Rozglądam się po małym, wynajmowanym mieszkaniu, które ma jeszcze gorszy standard niż poprzednie. Okolica jest obskurna, a towarzystwo mieszkające obok nieciekawe. Przywykłam. W domu dziecka nigdy nie było sielanki, różowych lalek Barbie i pachnących nowością adidasów.
Poprawiam za duży T-shirt, który służy mi za koszulę nocną. To była ulubiona koszulka Rafała – ze spranym logo jakiegoś rockowego zespołu. Zaspana otwieram drzwi i odruchowo schylam się po gazetę. Nie muszę spoglądać w dół, wiem, że tam jest.
Kochana pani Peszko! Ledwo chodzi, ale co środę podrzuca mi tygodnik na wycieraczkę. Nie musi tego robić, ale jak mówi, chętnie idzie do kiosku, by rozruszać swoje schorowane kości.
Nie czytam nagłówków ani artykułów, od razu odszukuję stronę z ofertami pracy. Przejeżdżam zaspanym wzrokiem po wydrukowanych drobną czcionką ogłoszeniach. Tylko jedno z nich jest wyróżnione na czerwono.
Brzmi zachęcająco. Pilnie poszukują kogoś do pracy w biurze. Wymagane studia, najlepiej ekonomiczne, biegła znajomość angielskiego, obsługa komputera.
Ze znajomością języka może być problem, bo na studiach trochę olałam temat, ale przecież wszystkiego można się nauczyć. Nie zastanawiam się dłużej, tylko od razu dzwonię pod wskazany numer. O dziwo ktoś odbiera już po pierwszym sygnale.
Jakaś uprzejma i, sądząc po głosie, starsza kobieta wita mnie serdecznie i umawia na spotkanie, i to jeszcze na dziś, już za dwie godziny. Nie chce wcześniej zapoznać się z moim CV, choć proponuję wysłać jej go na maila. Muszą być bardzo zdesperowani i szukać kogoś „na już”, ale to tylko dobrze wróży.
Po raz pierwszy od miesiąca dopada mnie euforia. Z uśmiechem na ustach chowam gazetę do torebki. Wiem, że nie powinnam robić sobie nadziei, ale sam fakt, że umówiłam się na rozmowę, poprawił mi humor. Drżę z podekscytowania, bo choć ten dzień zaczął się nieciekawie, może się skończyć bardzo przyjemnie.
Wkładam ołówkową spódnicę, najbardziej elegancką, jaką mam, i białą koszulę. Dokładnie ten sam zestaw, który miałam na obronie pracy magisterskiej. Nie mam czasu na makijaż, więc tylko rozczesuję włosy. Jem w biegu śniadanie, a potem wyjmuję z szafy jedyne czarne szpilki i ze złością stwierdzam, że nadal są za małe i w dodatku obcierają.
– Dziękuję za gazetę! – wykrzykuję do sąsiadki, którą spotykam na klatce schodowej.
Pani Peszko patrzy na mnie trochę nieprzytomnie i kiwa głową z uśmiechem.
Biedna kobieta, na stare lata ma problemy z pamięcią. Nawet nie wie, co robiła kilka godzin temu, i podejrzewam, że jeszcze nie raz pójdzie dzisiaj do kiosku. W zeszłym tygodniu zapytała mnie jakieś dziesięć razy, czy widziałam listonosza, bo czeka na emeryturę.
Ponownie dziękuję jej za pomoc i ruszam schodami w dół. Biegnę na tyle prędko, na ile pozwalają moje buty, i w ostatniej chwili wskakuję do tramwaju. Zajmuję wolne miejsce i szybko oddycham. Mamy dopiero kwiecień, ale temperatura dobija do dwudziestu sześciu stopni w cieniu. Dyskretnie sprawdzam swoją koszulę, ale na szczęście nie widzę na niej żadnych mokrych plam. Przymykam oczy, głęboko oddycham i staram się sobie przypomnieć zasady dobrej prezentacji.
Nie mam w tym zbyt wielkiego doświadczenia. Podczas studiów dorabiałam jako kelnerka i hostessa i nikt nie sprawdzał mojej wiedzy z ekonomii. Pan Sarnowski też nie wypytywał mnie o Bóg wie co, ale teraz na pewno będzie inaczej. Zaczynam panikować.
Jakiś mężczyzna, który prawdopodobnie zapomniał, co to prysznic, głośno nade mną sapie. W tramwaju robi się tłoczno, a ja jestem coraz bardziej zestresowana. Patrzę na swoje paznokcie bez śladu manicure’u i na szpilki, które lata świetności mają już za sobą.
Nie jestem żadnym kopciuszkiem ani szarą myszką. Nigdy nie wstydziłam się tego, że wychowałam się w domu dziecka, i zawsze szłam przez życie z podniesioną głową. Może nie mam wypełnionego po brzegi CV, ale umiem sobie radzić wtedy, gdy inni nawet nie próbują.
W końcu opuszczam ciasną, metalową puszkę i z ulgą oddycham wiosennym powietrzem. Muszę mocno zadrzeć głowę, by spojrzeć na szczyt wysokiego biurowca. To chyba jeden z najnowocześniejszych i najbardziej wprawiających w zakłopotanie budynków w Katowicach. W środku swoją siedzibę ma kilkadziesiąt firm, więc nie mam pojęcia, jak trafię na właściwe piętro.
– Pani na rozmowę do Clover Project? – Ledwo przekraczam próg, podchodzi do mnie elegancko ubrany portier. Wygląda na młodszego ode mnie, a jednak bije od niego powaga i profesjonalizm.
– Skąd pan wie? – Nie kryję zdziwienia. Cały ogromny parter przemierza właśnie jakieś trzydzieści osób, a ten człowiek zagaduje akurat mnie.
– Zgadłem. Tylko oni mają dziś rekrutację, a pani wygląda na zestresowaną.
– Aż tak to widać? – jęczę zażenowana, a chłopak w odpowiedzi uprzejmie się uśmiecha.
– Szóste piętro. Życzę powodzenia.
– Przyda się – mamroczę i idę do windy.
Nie lubię małych, zamkniętych przestrzeni, więc gdy urządzenie rusza, staram się myśleć o czymś przyjemnym, ale bez skutku.
Po chwili zatrzymujemy się na drugim piętrze i drzwi się rozsuwają. Najpierw dociera do mnie mocny zapach wanilii, od którego od razu zaczyna boleć mnie głowa. Potem widzę burzę drobnych loków w kolorze blond i duże, błękitne oczy.
Dziewczyna, która staje obok mnie, wygląda jak wulkan tuż przed erupcją. Nie potrafi ustać w miejscu, przestępuje z nogi na nogę, poprawia włosy, zerka na mnie. Może to jej sposób, by radzić sobie ze zdenerwowaniem?
– Też na rozmowę w sprawie pracy? – zagaduje.
Uśmiecham się nerwowo, bo chyba z kilometra widać, że jestem zdesperowana i zestresowana. Już druga osoba zgadła, że idę na rozmowę kwalifikacyjną.
Potakuję, a nieznajoma szeroko się uśmiecha.
– Jezu, jaram się jak pochodnia! Dostać tam robotę to jak wygrać w lotka! A nawet lepiej, bo gdy wygrywasz w lotka, nie masz przed oczami przystojniaków w garniturach od Armaniego! Mieć przystojnego szefa to jedno, ale mieć trzech przystojnych szefów?! Miałabym orgazm od samego patrzenia!
Kiwam powoli głową i nawet nie próbuję jej przerwać.
Czy ona przestaje kiedyś gadać?
– Denerwuję się, ale mam dyplom i doświadczenie. Trzy lata w banku i wierz mi, pracowałabym tam dalej, gdyby nie szef, który się do mnie dobierał. Miał mięsień piwny i wąsy à la niemiecki aktor porno z lat osiemdziesiątych. Wyobrażasz to sobie?!
Jeśli ta dziewczyna zna biegle angielski, to chyba mogę się stąd zmywać. Mają już wymarzoną kandydatkę do tej roboty. Jest wygadana i przebojowa. Okej, ja też taka jestem, ale nigdy nie byłam asystentką w renomowanej firmie.
Ponownie się jej przyglądam. Patrzę na jej modne ciuchy i eleganckie czółenka. Ma na paznokciach nienaganny manicure. Zawstydzona zaciskam dłoń na torebce. Nic na to nie poradzę – im wyżej pnie się winda, tym moja pewność siebie szybciej spada.
Chcę coś powiedzieć, ale dziewczyna nie pozwala mi dojść do słowa, bo ciągle papla. Zanim docieramy na właściwe piętro, wiem już sporo o firmie, która rekrutuje. Wiem też, że jej właściciele to niezłe ciacha, i usłyszałam to już jakieś pięć razy.
Nie jara mnie to. Ci najwyżej postawieni zazwyczaj są tak zajęci, że ledwo zauważają swoich podwładnych. To nawet lepiej, bo nie mam zamiaru się wychylać. Jeśli jakimś cudem dostanę tę robotę, chcę tylko przetrwać okres próbny, robić to, co mi każą, i cieszyć się, że dostałam taką szansę. Może kiedyś przyjdzie czas na wspinanie się po szczeblach kariery, brylowanie wśród współpracowników i wszystko to, co dziewczyna stojąca obok mnie z pewnością potrafi. Teraz? Jedyne, o czym marzę, to by zapłacić czynsz i zapełnić lodówkę.
Gdy drzwi windy się otwierają, wita mnie surowe, bezosobowe miejsce. Wszystko jest zbyt nowoczesne, zbyt błyszczące i zbyt geometryczne. Wykonane z metalu logo Clover Project – czarna czterolistna koniczyna – daje do zrozumienia, że to poważne i profesjonalne biuro projektowe, na które mało kogo stać. Wszystko tutaj wygląda na sterylne i drogie. Ze ścian patrzą na mnie obrazy reprezentujące jakiś nieznany mi nurt sztuki nowoczesnej. Czuję się mała i głupia, bo nie widzę nic niezwykłego w czarnym kwadracie namalowanym na tle bezchmurnego nieba.
Mina rzednie mi jeszcze bardziej, gdy razem z nieznajomą wchodzimy przez oszklone drzwi z napisem „Recepcja”. W eleganckich skórzanych fotelach siedzi jakieś dziesięć oszałamiająco pięknych i profesjonalnie ubranych dziewczyn. Każda z nich trzyma w ręku dokumenty. Wszystkie zniecierpliwione ruszają stopami, które oczywiście, bo jakże mogłoby być inaczej, odziane są w szpilki o wiele modniejsze od moich. Nie jestem głupia, doskonale wiem, że też czekają na rozmowę kwalifikacyjną.
Moja towarzyszka z windy od razu komplementuje bluzkę jednej z nich i zaczynają ze sobą rozmawiać. Czuję się tutaj nieswojo, jakbym nie pasowała do całej reszty. Tak samo czułam się na studiach. Nikt nie musiał mówić głośno, że jestem z domu dziecka, to dało się wyczuć na kilometr. Nie miałam modnych ubrań i auta kupionego przez rodziców. Nie było mnie stać na kawę ze Starbucksa i kanapkę z Subwaya. Wszyscy byli dla mnie mili, ale w sposób, w jak jest się miłym dla dalekiej, ubogiej, lekko zdziwaczałej kuzynki – jeśli się uśmiechali, to zawsze z nutką wyższości i współczucia. Teraz jest dokładnie tak samo. Dziewczyny siedzące w korytarzu lustrują mnie znudzonym wzrokiem i pewnie odnotowują sobie w myślach, że moje ciuchy są z lumpeksu.
Biorę kilka uspokajających wdechów i siadam na wolnym fotelu, starając się przybrać pozycję taką jak one. Wyprostowuję plecy, wypinam biust i zakładam nogę na nogę. Czuję się jak idiotka.
– Pani na rozmowę? Pani Magdalena, tak? – Zza wysokiej lady wychyla się na oko pięćdziesięcioletnia kobieta, której wcześniej nie zauważyłam. Jako jedyna w tym pomieszczeniu patrzy na mnie ze szczerą sympatią.
– Yyy… tak, ale my chyba wszystkie tutaj na rozmowę… – jąkam się i wskazuję dłonią na pozostałe kandydatki.
– Tak, ale to pani jest teraz proszona. – Kobieta szeroko się uśmiecha i spogląda na wysokie drzwi, na których wisi złota tabliczka z napisem „Sala konferencyjna”. – Już na panią czekają.
Niezgrabnie wstaję i naprawdę zaczynam panikować. Nie mam pojęcia, skąd kobieta wie, że ja to ja. Nie wiem, dlaczego idę pierwsza na rozmowę. I co oznacza „czekają”?
Przygładzam włosy i na chwiejnych nogach zmierzam w stronę drzwi. Pukam nieśmiało, ale kobieta zza lady mówi, że mam po prostu wejść. No to wchodzę. I po dwóch sekundach już mam ochotę wyjść.
Zawsze gdy oglądałam filmy na National Geographic, zastanawiałam się, co musi czuć ofiara tuż przed śmiercią, gdy dociera do niej, że namierzył ją drapieżnik, z którym nie ma szans. Obserwowałam antylopy i zebry, które zaczyna gonić lew. Ofiara zawsze próbuje uciekać, ale w jej oczach jest jakaś rezygnacja, tak jakby wiedziała, że to na nic. Właśnie tak się teraz czuję.
Patrzą na mnie dwie pary oczu. Patrzą to mało powiedziane. Pochłaniają mnie bez reszty. Mam wrażenie, że stoję tutaj naga, a wszystkie reflektory są skierowane wprost na mnie.
– Proszę siadać. – Znudzone westchnienie przywołuje mnie do porządku.
Szybko zajmuję miejsce przy dużym owalnym stole naprzeciw dwóch mężczyzn.
– Pani Magdalena Jankowska, prawda? – kontynuuje ten, który się przed chwilą odezwał. – Co my tutaj mamy? Ukończone studia na wydziale ekonomii, praca magisterska obroniona na pięć. Temat pracy: Syntetyczna ocena kondycji finansowej śląskich przedsiębiorstw. Mało oryginalne, ale nie będę się czepiał. Brak doświadczenia w zawodzie, nie licząc jednego miesiąca w biurze rachunkowym. Za to odbyte staże podczas studiów… – Mężczyzna czyta z kartki znudzonym tonem, a ja patrzę na to wszystko szeroko otwartymi ze zdumienia oczami.
Nie podawałam im żadnych informacji. Nawet nie chcieli zobaczyć wcześniej mojego CV, dlatego mam je teraz przy sobie. Jednak nie ma w nim nic na temat oceny z obrony magisterki, a tym bardziej tytułu samej pracy.
– Proszę się nie denerwować. To rutynowe informacje, które zdobywa dla nas pani Kasia, nasza księgowa i aktualnie także asystentka. Do czasu aż nie znajdziemy kogoś nowego, musi pełnić obie te funkcje. – Mężczyzna uśmiecha się życzliwie i albo umie czytać w moich myślach, albo widzi moje zaskoczone spojrzenie. – Zadzwoniliśmy do pani ostatniego pracodawcy z pytaniem o referencje i przy okazji zdradził nam kilka szczegółów na pani temat. Proszę nie mieć mu tego za złe. Z tego, co mówił, bardzo zależało mu, by szybko znalazła pani nowe zajęcie.
– Skąd państwo wiedzą, gdzie pracowałam? Nie przesyłałam tutaj swojego życiorysu.
– Podawała pani dane poprzedniego pracodawcy podczas porannej rozmowy telefonicznej z panią Kasią.
– Nie przypominam sobie.
– Pewnie była pani zestresowana i niewiele pamięta. – Mężczyzna zaczyna się śmiać, a mnie robi się głupio.
Może ma rację?
– Czy możemy kontynuować? – rzuca zniecierpliwiony.
– Nie czekamy na Adama? – odzywa się w końcu drugi z mężczyzn. Do tej pory siedział z założonymi rękami i bacznie mnie obserwował.
– Pewnie znów się spóźni, wiesz, jaki on jest.
– Taaa, pan i władca ma gdzieś cenny czas swoich współpracowników.
Obaj mężczyźni wybuchają śmiechem, a ja czuję się jeszcze bardziej niezręcznie. Mam teraz chwilę, by im się przyjrzeć.
Dziewczyna z windy mówiła, że firmą zarządzają ciacha. No cóż, myliła się. To nie ciacha, tylko modele z reklam Guessa. Są równie seksowni, daję słowo.
Jeśli spotkasz nieziemsko przystojnych facetów, to będą oni. Jest ich trzech – Adam, Mateusz i Szymon. Pierwszy z nich to główny architekt, założyciel firmy i prezes, dwaj pozostali to jego wspólnicy – tyle udało mi się zapamiętać z paplaniny tamtej kandydatki.
Mężczyzna, który przed chwilą przytaczał informacje na mój temat, wygląda jak ucieleśnienie niewinności i ziemskie wcielenie anioła Gabriela. Nie mam pojęcia, jak wyglądają anioły, ale z całą pewnością powinny być tak przystojne jak on. Ma gładko zaczesane włosy w odcieniu piaskowego blondu, niesamowicie niebieskie oczy i łagodne rysy. Gdyby nie garnitur i lekki zarost, można by powiedzieć, że jest chłopcem, który dopiero co otrzymał dowód. W jego spojrzeniu jest jednak coś, co z całą pewnością nie jest niewinne. Przeszywa mnie wzrokiem i choć uśmiecha się uprzejmie i profesjonalnie, mam wrażenie, że rozbraja mnie jak tykającą bombę.
Drugi z mężczyzn, ten, który siedzi z założonymi rękami, to jego całkowite przeciwieństwo. Wygląda jak syn samego diabła – z ciemnymi, groźnymi oczami, oliwkową cerą i gęstymi, nastroszonymi włosami. Jest jak dzikus, którego na siłę wciśnięto w elegancki garnitur i kazano mu okiełznać swoją zwierzęcą naturę. Jestem pewna, że pod idealnie wyprasowaną koszulą skrywa jakieś skomplikowane, mroczne tatuaże.
– Szymon, gdzie twoje maniery? – zwraca się anioł do diabła i klepie go po ramieniu.
– O to samo miałem zapytać ciebie. Proszę wybaczyć, nie przedstawiłem się. – Pan Mroczny wstaje z krzesła i wyciąga ku mnie swoją wielką dłoń. – Szymon Pawlicki, członek zarządu. Dbam tutaj o finanse, jestem ekonomistą z wykształcenia, a więc mamy ze sobą coś wspólnego. – Mruga do mnie.
– Więcej profesjonalizmu, mniej spoufalania – strofuje go Pan Niewinny i także wyciąga ku mnie swoją dłoń. Nie jest tak dobrze zbudowany i wysoki jak Pan Mroczny, ale i tak robi wrażenie. – Mateusz Schmidt. Prawnik z wykształcenia oraz tak samo jak kolega: członek zarządu. Jak się pani domyśla, pilnuję, żeby niezadowoleni klienci nie puścili nas z torbami. – Uśmiecha się do mnie tak, że uginają się pode mną nogi.
– I nie masz zbyt wiele do roboty, bo przecież mamy samych zadowolonych klientów. – Pan Mroczny daje mu żartobliwego kuksańca, a potem obaj siadają na krzesłach.
Nie wiem, czy to adrenalina, czy ich niesamowity urok sprawiają, że czuję się jak bezwolna kukła. Mogliby wydać mi jakieś najbardziej absurdalne polecenie, a ja spróbowałabym je zrealizować. Mogliby kazać mi się rozebrać, położyć na stole, a potem…
Jezu, wystarczy!
Dotykam dłońmi rozgrzanych policzków i przywołuję się do porządku. Jestem tutaj po to, by dostać pracę. Nie, by śnić na jawie.
– Na czym to skończyliśmy? A, tak. Czekamy na Adama czy prowadzimy rozmowę sami? – zwraca się do swojego towarzysza Mateusz.
– Ja bym nie czekał. Chociaż raz zróbmy coś po swojemu. Adam zawsze wszystko sprząta nam sprzed nosa – odpowiada Szymon, nie spuszczając ze mnie wzroku, i nie mam pojęcia, w jakim kontekście to mówi, ale na pewno nie czysto zawodowym.
– Nie spodziewałam się, że rozmowa odbędzie się tak szybko. Rano znalazłam ogłoszenie w gazecie i…
– Zależy nam na czasie – przerywa mi Mateusz. – Poprzednia asystentka nagle odeszła i musimy mieć pilnie kogoś na jej miejsce. Pani Kasia zajmuje się księgowością, a teraz dodatkowo spadły na nią obowiązki tamtej osoby. Nie może być tak w nieskończoność. Nie mamy więc wyjścia. Przeprowadzamy rozmowę we trójkę.
– Raczej we dwójkę, bo prezes jak zwykle olał sprawę – ironizuje Szymon i mam wrażenie, że nie przepada za tym całym Adamem. Kimkolwiek on jest, musi być równie silną osobowością i konkurować z nim pod wieloma względami.
– O wilku mowa. – Mateusz spogląda na drzwi, które właśnie się otwierają.
Do pokoju wchodzi ktoś, kto jest idealnym połączeniem dwóch mężczyzn, których zdążyłam poznać przed chwilą. Mieszanka tego, co łagodne i ostre, tego, co cywilizowane i dzikie. Delikatne rysy burzą tylko ostre kości policzkowe i chmurne spojrzenie.
Jeśli Mateusz jest aniołem, Szymon diabłem, to ten człowiek jest bogiem. Nie mogę przestać się gapić i na szczęście on tego nie widzi, bo obdarza mnie tylko jednym rozwścieczonym, szybkim spojrzeniem, a potem siada obok swoich wspólników i więcej na mnie nie patrzy. Gdy zajmuje miejsce, w pomieszczeniu zawisa złowieszcza cisza. Słychać tylko szelest kartek, które mężczyzna przewraca w szybkim tempie.
– Mógłbyś chociaż przeprosić za spóźnienie – zwraca się do niego Mateusz.
– Byłem zajęty. Poza tym to tylko rozmowa kwalifikacyjna. Nawet tego nie potraficie zrobić beze mnie?
– Chcieliśmy poczekać, żebyś potem nie marudził, że cię pomijamy. Ale wierz mi, akurat rozmowę z panią Magdaleną chętnie przeprowadziłbym bez ciebie. – Szymon znów mi się przygląda.
– Nie przedłużajmy, za drzwiami mamy mnóstwo kandydatek.
Mateusz i Szymon na te słowa zaczynają się śmiać, jakby Adam opowiedział jakiś niezły dowcip. Czuję się coraz dziwniej i jestem pewna, że to nie jest normalna rozmowa w sprawie pracy.
– Dlaczego chce pani u nas pracować? – Adam rzuca mi szybkie, pełne wyższości spojrzenie, po czym znów zatapia wzrok w trzymanym w dłoni dokumencie.
– Yyy… Wydaje mi się, że spełniam wymagania. Poza tym zawsze chciałam pracować w firmie, która…
– Wydaje się pani? To spełnia pani czy nie?
– Spełniam. Oczywiście, że spełniam…
– Nie spełnia pani. Nie zna pani biegle angielskiego.
– Adam… – rzuca ostrzegawczym tonem Mateusz, ale zostaje zignorowany.
– Idźmy dalej. Co pani wie o naszej firmie? Dlaczego chce pani pracować akurat u nas?
– Jezu, człowieku, dajże jej już spokój! Potrzebujemy pilnie asystentki, a przez ciebie dziewczyna ucieknie zaraz gdzie pieprz rośnie. – Mateusz kręci zdegustowany głową.
– No właśnie. Potrzebujemy asystentki. Kogoś, kto będzie naszymi oczami i uszami. Kogoś odpowiedzialnego. To takie dziwne, że chcę ją sprawdzić?
– Taaa, ty akurat lubisz dokładnie sprawdzać co i jak… – Szymon parska śmiechem.
– Proszę ich zignorować i skupić się na moich pytaniach. Powtórzę: co pani wie o naszej firmie i dlaczego chce pani u nas pracować?
Wymiękam. Ten człowiek swoim spojrzeniem o nazwie: Nie znam cię, ale mam ochotę cię zabić, sprawił, że doszłam do punktu granicznego. Mam gdzieś, że po tym, co zaraz powiem, pewnie wylecę stąd jak z procy.
– Znalazłam ogłoszenie dziś rano. Jakim niby cudem miałam się czegoś dowiedzieć na temat państwa działalności? Zdążyłam tylko zerknąć na stronę internetową firmy. A dlaczego chcę pracować akurat tutaj? Nie wiem, jak jest w pana świecie, pewnie może pan przebierać w ofertach pracy, ale powiem panu, jak jest w świecie kogoś takiego jak ja: osoby świeżo po studiach, która potrzebuje roboty, by mieć co włożyć do garnka. A więc, delikatnie mówiąc, muszę mieć tę posadę. I szczerze? Mam gdzieś, czy projektujecie drugi Wersal, czy toi toie. Dam z siebie wszystko.
Po tym, co powiedziałam, następuje chwila ciszy.
– W końcu mówi pani z sensem. – Adam uśmiecha się pod nosem.
Patrzę na niego zdziwiona. Nie sądziłam, że ktoś taki jak on jest w ogóle zdolny do entuzjazmu.
– A nasze logo? Jakie budzi w pani skojarzenia? Dlaczego akurat czterolistna koniczyna?
– Mogę tylko zgadywać. Kojarzy mi się z symetrią i czymś idealnym. Przecież czterolistna koniczyna jest czymś bardzo rzadkim.
– Tak, czterolistna koniczyna to symbol szczęścia i symetrii. Ale niewiele osób wie, że to mutacja genetyczna. Prawidłowo ukształtowana koniczyna ma trzy liście. Ta czterolistna, uznawana przez ludzi za coś doskonałego i pożądanego, w rzeczywistości jest wadliwa. Pod pozorem ideału kryje się coś zepsutego.
Adam przeszywa mnie wzrokiem, tak jakby w tych słowach chciał przekazać mi coś więcej. Zaczynam czuć się nieswojo.
– Nie no, jak zwykle nie pytasz nas o zdanie, ale gdybyś jednak chciał wiedzieć, ja jestem na tak. Wygadana, asertywna, zdeterminowana i ma niezłe…
– Masz rację, nikt cię nie pytał o zdanie. – Adam wchodzi Szymonowi w słowo. – Pani Kasia zaraz przyniesie umowę i będzie pani miała chwilę, by zapoznać się z warunkami. Zakładam, że widzimy się tutaj jutro o siódmej rano.
– Umowa?! Tak od razu? Nie chce pan się zagłębić w moje CV? Zapytać o… sama nie wiem… moje atuty?
– Słyszałeś?! – Szymon szturcha Mateusza w bok. – Ona się go pyta, czy chce się zagłębić! Czy chce poznać jej atuty! Jezu, Adam! Nie chcę wiedzieć, co się dzieje teraz w twojej głowie, ale lepiej nie mów tego głośno! Pani Magdaleno, szanowny pan prezes widzi pani atuty jak na dłoni. – Mężczyzna zanosi się śmiechem. Mam wrażenie, że to pomieszczenie zaraz wybuchnie od nadmiaru testosteronu.
To, co mówi Szymon, jest seksistowskie i pełne podtekstów. Każda szanująca się kobieta wstałaby w tym momencie i ostentacyjnie trzasnęła drzwiami, ale ja muszę zostać. Może oni to wiedzą, dlatego pozwalają sobie na tak wiele? Potrzebuję tej pracy, nawet za cenę upokorzenia.
– Uważaj na słowa, do cholery! – Adam patrzy na niego wilkiem. Wygląda na wściekłego. – Jesteśmy poważną firmą, która traktuje pracowników z szacunkiem. Tego typu żarty są nie na miejscu, jasne?
W tym momencie jak na zawołanie pojawia się pani Kasia i podaje mu papiery. Nie wiem, czy porozumiewa się z nią telepatycznie, bo nawet nie wyciągnął telefonu, by ją wezwać.
– Proszę rzucić okiem, a jeśli nie ma pani pytań, podpisać.
Czytam umowę i nie wierzę w to, co widzę. Czytam ponownie i robi mi się głupio, że zajmuje to tyle czasu, tym bardziej że wszyscy trzej patrzą na mnie wyczekująco.
– Wszystko jest w porządku, tylko nie zgadza się kwota…
– Proszę mówić jaśniej.
– Pani Kasi chyba zadrżała ręka przy wpisywaniu kwoty wynagrodzenia…
– Na dole ma pani napisaną kwotę słownie. Nie ma mowy o żadnej pomyłce. Oczywiście po okresie próbnym, jeśli będziemy z pani zadowoleni, jest możliwość wynegocjowania podwyżki. Ale nie wybiegajmy tak daleko w przyszłość. – Głos Adama jest spokojny i jakby znużony.
– Tyle nie zarabia sekretarka. Nawet w dużym mieście, w dobrej firmie – stwierdzam, choć wiem, że powinnam się zamknąć. Właśnie strzelam sobie w stopę.
– Chce pani tę robotę czy nie? Bo mam wrażenie, że robi pani wszystko, abym zmienił zdanie. – Adam morduje mnie wzrokiem.
– Chcę. Po prostu…
– I tak na przyszłość, wolę określenie: asystentka prezesa, nie sekretarka.
– Asystentka zarządu – poprawia go Szymon. – Nie zapominaj, że będzie współpracować z nami wszystkimi, nie tylko z tobą.
– Kiedy nie będzie mi potrzebna, mogę ją wam odstąpić na jakiś czas. – Przez twarz Adama przemyka bezczelny uśmiech.
Mam ochotę wstać i zmazać mu go za pomocą pięści. Czy to nie on przed chwilą mówił, że seksistowskie żarty są nie na miejscu? Powstrzymuje mnie tylko fakt, że to mój przyszły szef, choć nadal nie mogę uwierzyć w to, że chcą mnie zatrudnić. Może gdybym miała lepsze perspektywy, zaśmiałabym mu się w twarz i wyszła. Ale nie mogę tego zrobić. Nie teraz, kiedy za stanowisko asystentki chcą mi zapłacić tyle, ile wyciąga kierownik w dobrze prosperującej firmie.
Ci mężczyźni muszą być albo bardzo zdesperowani, albo bardzo szaleni, choć wyglądają na takich, którzy mocno stąpają po ziemi. No bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że przyjęli mnie tak po prostu, choć nie spełniam wszystkich wymagań, a za drzwiami czeka kilka innych kandydatek?
Nie mam czasu się nad tym zastanawiać. Adam podaje mi długopis, nie spuszczając ze mnie wzroku. Patrzy na mnie tak, jakby wydawał mi pierwsze polecenie, choć przecież jeszcze formalnie mu nie podlegam. Zupełnie jakby chciał samym spojrzeniem zmusić mnie do uległości.
Trzęsie mi się ręka, ale składam podpis i czuję się tak, jakbym podpisywała cyrograf z samym diabłem. Gdy podnoszę wzrok, napotykam jego zimne, przenikliwe oczy. Wwiercają się we mnie i mam wrażenie, że widzą wszystkie moje sekrety i fantazje. Włącznie z tą, w której każe mi rozłożyć przed sobą nogi na stole konferencyjnym.
Szybko odwracam wzrok. Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje. To mój szef i nawet jeśli jest cholernie przystojny, to jest też cholernie irytujący, a ja powinnam myśleć tylko o pracy.
Spoglądam na swój podpis i powoli to do mnie dociera – właśnie zdarzył się cud. Dostałam robotę, choć byłam na przegranej pozycji. Nie mogę tego spieprzyć. Nie mogę mieć gorszych dni i nie mogę odpyskować szefowi, gdy będzie zachowywać się tak, jak przed chwilą, czyli jak totalny prostak. Muszę zacisnąć zęby i zrobić to dla Rafała. Byłby ze mnie dumny. Ale przede wszystkim chcę to zrobić dla siebie. Udowodnić sobie i tym wszystkim niedowiarkom dookoła, że w dzisiejszym świecie można uczciwie dojść do czegoś bez koneksji.
Uśmiecham się uprzejmie i przesuwam w stronę trzech mężczyzn podpisaną umowę. Zerkają na siebie i wyglądają na podekscytowanych. Zupełnie jakby właśnie sfinalizowali umowę wartą miliony, a nie zatrudnili zwykłego pracownika. Nic z tego nie rozumiem, ale nie chcę szukać dziury w całym. Powinnam się cieszyć, że jestem dla nich cennym nabytkiem.
– W takim razie skoro skończyliśmy, będę się zbierał. – Adam wstaje jako pierwszy i nie patrząc na mnie, kieruje się do drzwi. – W innych okolicznościach w życiu bym jej nie zatrudnił – burczy w stronę wspólników.
W innych okolicznościach?!
Kompletnie nie rozumiem, o co mu chodzi, ale wiem jedno: to niewychowany buc. Arogancki i bezczelny.
Szymon wbija wzrok w blat stołu, a Mateusz zaciska usta w wąską linię, jakby z trudem powstrzymywał się, by nie skomentować tych słów. W przeciwieństwie do zarozumiałego pana prezesa on wydaje się naprawdę w porządku. Chociaż są wspólnikami, jak na dłoni widać, że ci dwaj czują respekt przed Adamem.
Gdy kilka minut później wychodzę z sali konferencyjnej, wszystkie oczy kierują się na mnie. Pani Kasia wychyla się zza lady i posyła mi uśmiech, ale nie jest już tak promienny jak ten, którym mnie przywitała. Wygląda na zatroskaną. Dziewczyny siedzące w fotelach patrzą na mnie przez chwilę znudzonym wzrokiem, a potem całą swoją uwagę skupiają na Mateuszu i Szymonie, bo Adam zdążył już wyjść. Biedne, jeszcze nie wiedzą, że zaraz zostaną odprawione z kwitkiem. Żegnam się ze wszystkimi, a potem wychodzę.
– Gratulacje! – wykrzykuje w moją stronę portier, dokładnie ten sam, który pomógł mi trafić do biura.
– Skąd pan wie, że mnie przyjęli? – Patrzę na niego osłupiała.
– Nie wiem. – Wzrusza ramionami. – Po prostu uśmiecha się pani do siebie jak wariatka. Domyśliłem się, że wszystko poszło dobrze.
– Nawet bardzo dobrze.
– W takim razie do zobaczenia jutro.
– Do zobaczenia!
Wychodzę przed budynek i znów się do siebie uśmiecham. Kto by pomyślał, że ludzie w tak wielkim, bezdusznym molochu będą dla mnie mili. Dla mnie. Dla kogoś, kto w świecie pieniędzy i biznesu jest nikim.
No dobra, jest jeden wyjątek. Adam. On zdecydowanie nie był dla mnie miły.
Z nieba pada ulewny deszcz, który w kilka sekund moczy moje włosy i ubrania. Ludzie w popłochu otwierają parasole albo chowają się do budynku, ale nie ja. Z radością przyjmuję chłodne krople, które pieszczą moją rozgrzaną emocjami twarz. Stoję tak i wpatruję się w niebo.
To właśnie jest czyste szczęście.
Potem opuszczam głowę i nagle napotykam to spojrzenie. Zimne i przeszywające. Wzdrygam się, bo przechodzi mnie nieprzyjemny dreszcz.
Adam siedzi w czarnym luksusowym aucie zaparkowanym przed budynkiem i wpatruje się we mnie. Przestaję na moment oddychać. Krople deszczu wpadają mi do oczu i spływają do nosa, a ja uświadamiam sobie, że muszę wyglądać jak kretynka.
Obserwuję, jak zaciska ręce na kierownicy, rzuca mi kolejne rozwścieczone spojrzenie, a potem rusza z piskiem opon, zabierając ze sobą mój dobry humor.Rozdział 2
Na mój telefon mogą dzwonić tylko dwie osoby, nie licząc oczywiście telemarketerów wciskających garnki. Pierwsza z nich to moja matka, choć nie lubię jej tak nazywać. Druga to Sylwia – moja jedyna przyjaciółka z domu dziecka i jedyna przyjaciółka w ogóle.
Dziś zadzwoniły obie. Matkę spławiłam. Nie chcę, by psuła mi ten radosny dzień. Sylwię zaprosiłam po raz pierwszy do mieszkania, które wynajmuję.
– No, Sheraton to to nie jest – mówi, rozglądając się po pokoju. Patrzę tam, gdzie ona: na odłażącą tapetę, która z pewnością pamięta czasy PRL-u.
– Nie było mnie stać na nic lepszego. Wszystkie oszczędności poszły na pogrzeb Rafała. Ale teraz to się zmieni. – Uśmiecham się szeroko, a moja przyjaciółka unosi kciuki w górę.
Za to właśnie ją uwielbiam – cieszy się z mojego szczęścia tak samo mocno jak z własnego. Choć szczerze mówiąc, nie miałyśmy w naszym życiu zbyt wielu takich momentów. Poznałyśmy się w domu dziecka i wspólnie dzieliłyśmy nasze smutki i radości. To tam Sylwia wypłakiwała mi się na ramieniu, gdy beznadziejnie zakochała się w Marcinie, chłopaku starszym o kilka lat. To w tamtej obskurnej łazience powstrzymywałam ją, gdy próbowała się ciąć. I tam obie, całe we łzach, wyzywałyśmy moją matkę od dziwek, gdy kolejny raz nie przyszła, choć obiecała.
Cierpienie zbliża bardziej niż dobre chwile, więc mamy tę pewność, że możemy na siebie liczyć. Nie jesteśmy nierozłączne, ale wiem, że niezależnie od tego, o której godzinie zadzwonię, ona mnie wysłucha.
Patrzę na jej rozczochrane, sięgające brody czarne włosy. Różowa grzywka dodaje zadziorności niemal dziecięcej twarzy. Sylwia zgrywa twardą, ale w głębi duszy jest niepoprawną marzycielką. I na domiar złego przyciąga do siebie samych niewłaściwych facetów, którym od razu bezgranicznie ufa. Może dlatego wiedzie jej się tak kiepsko? Ładuje się z jednego nieudanego związku w kolejny i poświęca dla swojej miłości pracę oraz ostatnie oszczędności. A mężczyźni? Standardowo – ciągle puszczają ją z torbami.
Choć trzeba przyznać, że ostatnio ma dobrą passę. Dostała pracę za barem w nocnym klubie, w którym jej aktualny chłopak stoi na bramce. Nie musi nic mówić. Doskonale wiem, że nie jest barmanką. Tańczy dla pijanych, obleśnych typków, ale jest zbyt dumna, by się do tego przyznać. Czasami mam wrażenie, że czuje się przy mnie gorsza, bo nigdy nie skończyła studiów i nie miała normalnej roboty. Zupełnie jakby bała się, że po kolejnej życiowej porażce zacznę ją oceniać. Myli się. Wiem, że radzi sobie jak może w swojej gównianej sytuacji i wcale nie czuję się od niej lepsza. Po prostu ja miałam odrobinę więcej szczęścia.
– Za kilka miesięcy będziesz siedzieć w jakimś nowym wypasionym mieszkaniu i zapomnisz o tej norze. – Sylwia czochra mi włosy, po czym idzie do kuchni i zagląda do szafek.
– Taaa, o ile wcześniej mój szef nie zabije mnie wzrokiem.
– Aż tak źle? To jeden z tych bogatych, starych fiutów, którzy myślą, że cały świat ma im usługiwać?
– Nie. To bardzo młody i bardzo przystojny fiut. Ale masz rację. Myśli, że cały świat, w tym ja, ma mu usługiwać. – Przewracam oczami, a ona zaczyna się śmiać.
– No to uważaj, żeby nie namieszał ci w głowie. Kiedy ostatni raz z kimś byłaś, co?
– Bez obaw. Mam jasny cel: potrzebuję kasy, nie męskiego rozporka. – Ignoruję jej drugie pytanie, bo sama nie znam na nie odpowiedzi.
A tak poważnie – nie pamiętam. Od skończenia studiów, gdy zaczęłam intensywnie szukać pracy w swoim zawodzie, nie miałam nikogo. Potem niespodziewana śmierć Rafała sprawiła, że zaczęłam żyć na autopilocie. Chodziło tylko o to, by otworzyć oczy, najeść się, poszukać roboty, znów się najeść i iść spać. Kto w takiej sytuacji myśli o seksie?
– Jeśli nie jego kutas, to jego hajs zawróci ci w głowie. Zobaczysz. Tacy jak on urabiają twardsze sztuki niż ty.
Prycham zirytowana, bo drażni mnie, że Sylwia nie wierzy w moją silną wolę. Nigdy nie byłam łatwa. Nie prześpię się ze swoim szefem tylko dlatego, że jest przystojny, bogaty, a ja dawno nie miałam orgazmu. Po pierwsze – on mnie nie znosi. Po drugie – ja go nie znoszę. A po trzecie – nie jestem idiotką. Nie sypia się ze swoim przełożonym.
Dobra, mogłabym ewentualnie rozważyć Mateusza albo Szymona. Są mili, w przeciwieństwie do tego gbura. Ale to byłoby stąpanie po cienkim lodzie. Seks i praca nie powinny iść ze sobą w parze. Nigdy.
– Jak już się tam wkręcę na dobre, mogę popytać, może znalazłaby się jakaś fucha dla ciebie.
– Nie, dzięki. Biurowe klimaty nie są w moim stylu. Lubię pracę w klubie. No wiesz, robienie kolorowych drinków i takie tam… – Sylwia odwraca wzrok i wpatruje się w tłustą plamę na suficie. Jestem ciekawa, kiedy powie mi, czym tak naprawdę się zajmuje.
Obiecuję sobie, że pomogę jej, jak tylko zarobię porządną kasę. Dam jej trochę grosza, żeby stanęła na nogi i znalazła normalną robotę.
Po chwili śmieję się z własnej głupoty. Nie przepracowałam tam jednego dnia, a już snuję finansowe plany. Nie mam pojęcia, czy jutro nie wylecę stamtąd na zbity pysk, bo panu wiecznie obrażonemu prezesowi kawa, którą zrobię, wyda się odrobinę za zimna. Sądząc po jego dzisiejszym zachowaniu, wszystko jest możliwe.
– Rozmawiałaś z matką? – Sylwia zaczyna temat, którego tak bardzo staram się unikać.
– Nie, i nie mam zamiaru.
– I dobrze. Nie ma prawa chcieć od ciebie czegokolwiek. Nie wychowała cię. Przypomniała sobie o tobie dopiero teraz, gdy ma problemy. – Moja przyjaciółka trzaska drzwiczkami szafki kuchennej z taką siłą, że pewnie zaraz odlecą. – Przyszła chociaż na pogrzeb Rafała? Ludzi było sporo, ale jej akurat nie zauważyłam.
Kręcę tylko głową, bo nie jestem w stanie wydusić z siebie słowa. Oczywiście, że nie przyszła. Prawie jej nie znam, nie kocham jej, nie chcę w swoim życiu, a jednak moja „matka” potrafi mnie ranić jak mało kto.
– Pieprzona suka… – mamrocze Sylwia, podchodzi do mnie i mocno przytula.
To właśnie dowód na to, że jako przyjaciółki byłyśmy sobie pisane – mamy zawsze podobne zdanie na jej temat.
***
Gdy godzinę później Sylwia wychodzi, z ociąganiem sięgam po telefon i odczytuję wiadomości od matki. Jestem pewna, że znów potrzebuje pieniędzy. Co tym razem? Węzły chłonne? Problemy z kolanem? Pilny zabieg chirurgiczny?
Wierzyłam w jej śpiewki do czasu, aż wszystko się wydało. Przypadkiem dowiedziałam się, że nawet nie jest zarejestrowana w ośrodku zdrowia, do którego rzekomo tak często musi chodzić. Lekarze nie widzieli jej nigdy na oczy.
Pojawiła się w moim życiu po kilkunastu latach, gdy dowiedziała się, że opuściłam dom dziecka i zaczęłam zarabiać. Miała w dupie to, że studiuję, że utrzymuję siebie, Rafała i ledwo wiążę koniec z końcem. Ani razu nie odwiedziła mnie w bidulu, choć wielokrotnie to obiecywała. Nie pamiętała o moich urodzinach, nie przysyłała nawet pieprzonych życzeń na święta. Nie byłam głupia, miałam ochotę wysłać ją do diabła już wtedy, gdy pierwszy raz przyszła po pieniądze, ale było coś, co mnie powstrzymywało. A właściwie bardzo ważny powód – moja ukochana babcia. Jedyna osoba z rodziny, która przejmowała się mną i Rafałem.
Gdy matka oddała nas do domu dziecka, bo jak twierdziła, nie radziła sobie z wychowaniem dzieci, tylko babcia interesowała się naszym losem. Jednak była już zbyt schorowana, by móc się nami zająć. W dodatku pojawił się alzheimer.
Teraz stała się kartą przetargową. Moja matka doskonale wie, że tak długo, jak żyje babcia, będę im pomagać. Kilka razy dałam jej pieniądze i mogłam się spodziewać, że prośby o pomoc będą coraz częstsze.
Teraz czytam SMS-a i nie wierzę w to, co widzę. Matka oddała babcię do domu opieki. Już dawno o tym wspominała, ale byłam pewna, że tylko mnie straszy. Mówiłam jej, że wszystko trzeba zrobić z głową, zobaczyć ośrodek, sprawdzić, jakie są tam warunki, a ona podjęła decyzję za moimi plecami. Podała mi adres ośrodka i napisała, że babcia jest tam od kilku dni.
Świetnie! Po prostu wspaniale! Naczytałam się o tym miejscu wystarczająco dużo, by mieć obawy. Nie cieszy się dobrą sławą, delikatnie mówiąc. Pacjenci skarżą się na złe traktowanie. Sprawa była nawet nagłośniona w lokalnej gazecie, ale niewiele to dało. A teraz babcia jest właśnie tam!
Łzy napływają mi do oczu, bo matka potrafi wszystko zepsuć. Dostałam pracę, ten dzień zapowiadał się naprawdę nieźle, a jedna wiadomość od niej rozwaliła wszystko w drobny mak.
Postanawiam sobie, że odwiedzę babcię pod koniec tygodnia i na własne oczy przekonam się, jakie warunki panują w domu spokojnej starości.
Ledwo zdążam odłożyć telefon, a nad moją głową rozbrzmiewają soczyste kurwy i inne wyzwiska. Wzdycham zirytowana. Kłótnie piętro wyżej są na porządku dziennym.
Biorę ze sobą słuchawki i koc, a potem ładuję się na stare, niewygodne łóżko. Nawet nie chcę myśleć, kto spał na nim przede mną. Obiecuję sobie, że za pierwszą wypłatę kupię jakąś wygodną sofę.
Zwijam się w kłębek, włączam playlistę. Wsłuchuję się w Wonderwall Oasis i przymykam oczy. Chcę tylko, by nastał już nowy dzień.
Większość ludzi nie marzy o poranku, kiedy trzeba wcześnie wstać i iść do pracy, ale ja właśnie tego potrzebuję. To moja ucieczka z Mordoru, w którym właśnie się znajduję. Jakiś lepszy świat, tak piękny, że wydaje się wręcz nierealny. Nie pasuję do niego, a jednak dziś w Clover Project dostałam pozwolenie, by tam wejść choć na jakiś czas. Żal byłoby nie skorzystać.