Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Zaleca się kota - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 marca 2025
2460 pkt
punktów Virtualo

Zaleca się kota - ebook

Zapiszę panu kota. I będziemy obserwować.

W jednej ze starych dzielnic Kioto kryje się tajemnicza klinika Kokoro. To poradnia, do której można trafić jedynie dzięki skomplikowanym wskazówkom, a tamtejsi specjaliści stosują odrobinę niekonwencjonalne metody leczenia: przepisują towarzystwo kota. Osłupiali pacjenci opuszczają poradnię z transporterami i lakoniczną instrukcją, nie spodziewając się, jaką rewolucję spowodują tymczasowi towarzysze.

Urocza Bii wywróci do góry nogami życie wyczerpanego pracą w korporacji Shūty i pomoże mu na nowo odnaleźć sens życia. Niezależna Marugo oczaruje pełnego gniewu Kogę i pozwoli mu naprawić relację z otoczeniem. A dzięki Mimicie – szkockiemu kotu zwisłouchemu z niewystarczająco oklapniętymi uszami – gejsza Abino zacznie leczyć złamane przed laty serce.

Pełne wdzięku koty wprowadzą w codzienności swoich opiekunów niemały chaos, ale zmiany, które w ten sposób zapoczątkują, wytyczą ścieżkę ku zdrowieniu, odkrywaniu siebie i nadziei. Bo okazuje się, że by załagodzić napięte relacje w pracy, czasem wystarczy uroczy filmik z kotem, a podarcie na strzępy ważnych służbowych dokumentów nie musi być życiowym błędem.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68265-99-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

.

Shūta Ka­gawa pod­niósł wzrok na kil­ku­pię­trowy bu­dy­nek u końca ciem­nej uliczki. Zdrowo się na­błą­dził, ale wresz­cie do­tarł do celu. Wy­glą­dało to tak, jakby ktoś wsta­wił plombę w szparę mię­dzy nie­no­wymi za­bu­do­wa­niami sto­ją­cymi po bo­kach.

– To na­prawdę tu­taj? – szep­nął do sie­bie zdu­miony.

Wcze­śniej nie mógł uwie­rzyć, że w dzi­siej­szych cza­sach ist­nieją jesz­cze miej­sca, któ­rych nie da się wy­szu­kać na ma­pach w te­le­fo­nie, ale te­raz czuł się prze­ko­nany. Tu w ogóle nie do­cie­rały pro­mie­nie słońca, niebo ma­ja­czyło w od­dali. Uliczka była za­wil­go­cona, a sam bu­dy­nek stary i brudny.

– Co to w ogóle za ad­res?

Fuy­achō w górę, Rok­kaku na za­chód, To­mi­kōji w dół, Ta­koy­aku­shi na wschód, Na­ka­gyō-ku, Kioto. For­mat cha­rak­te­ry­styczny dla cen­trum Kioto: kwar­tały mają ofi­cjalne na­zwy, a le­żące w nich bu­dynki swoje nu­mery, lecz za­miast nich po­daje się na­zwy ulic i kie­runki. Drogi bie­gną z pół­nocy na po­łu­dnie i z za­chodu na wschód, prze­ci­na­jąc się pod ką­tem pro­stym, dla­tego wy­star­czy skrę­cać zgod­nie ze wska­za­niami i doj­dzie się do celu. A przy­naj­mniej w teo­rii, bo w prak­tyce sys­tem był tak za­wiły, że wszy­scy poza miej­sco­wymi błą­dzili jak dzieci we mgle. On po­dob­nie – za­nim na­resz­cie tra­fił pod wska­zany ad­res, skrę­cał w lewo do­bre kil­ka­na­ście razy i cią­gle cho­dził w kółko. Do­piero gdy już miał się pod­dać, przy­pad­kiem za­uwa­żył wej­ście do wą­skiego za­ułka.

Czemu kio­tyj­czycy ce­lowo uży­wają ta­kiego za­gma­twa­nego za­pisu? Dla Shūty, który przy­je­chał spoza pre­fek­tury, na­zwy tu­tej­szych ulic przy­po­mi­nały szyfr. Czuł, że na­wet głupi ad­res po­my­ślano tak, by obcy trzy­mali się z da­leka.

Wes­tchnął ciężko w ciem­nej uliczce.

„Nie, jesz­cze nie pora się za­ła­my­wać” – w du­chu do­dał so­bie otu­chy. Kiep­ska lo­ka­li­za­cja nie mu­siała ozna­czać, że na­jemca też jest do ni­czego. Kto wie, czy bu­dynki do­okoła nie po­wstały póź­niej. Zresztą ta­kie ukryte miej­sca, znane tylko miej­sco­wym czę­sto ucho­dziły za naj­lep­sze.

Drzwi wej­ściowe były otwarte na oścież. Brak windy, w głębi wi­dać schody. Może to przez słabe oświe­tle­nie, może przez pustkę i ci­szę – było nie­po­ko­jąco. Ru­szył ko­ry­ta­rzem, wzrok sam śle­dził pla­kietki na mi­ja­nych drzwiach. Same biura, wszyst­kie ja­kieś po­dej­rzane.

„Prę­dzej czy póź­niej skoń­czy się pew­nie tak, że też będę sie­dział w po­dob­nej klitce i na­cią­gał se­nio­rów przez te­le­fon...”

Po­krę­cił gwał­tow­nie głową, żeby od­pę­dzić tę wi­zję. Przy­je­chał tu wła­śnie po to, by unik­nąć po­dob­nej przy­szło­ści. Wszedł po scho­dach na czwarte pię­tro. Na jed­nych drzwiach wid­niał na­pis PO­RAD­NIA KO­KORO.

Stare, wy­glą­da­jące na cięż­kie drzwi otwo­rzyły się za­dzi­wia­jąco ła­two. Shūta zaj­rzał do środka. O dziwo wnę­trze przy­chodni było ja­sne i przy­jemne. Tuż przy wej­ściu okienko re­je­stra­cji. Pu­ste.

– Prze­pra­szam?

Ci­sza.

Stał przy drzwiach jak słup. Może tra­fił na prze­rwę? Nie znał nu­meru te­le­fonu ani ad­resu mej­lo­wego, dla­tego nie miał jak umó­wić się na wi­zytę.

– Prze­pra­szam! – za­wo­łał w głąb ko­ry­ta­rza przy­chodni, tym ra­zem gło­śniej.

Pie­lę­gniarka po­ja­wiła się, stu­ka­jąc klap­kami o pod­łogę. Wy­glą­dała na tro­chę mniej niż trzy­dzie­ści lat, miała ja­sną skórę.

– Tak?

– Nie mam ter­minu, ale gdyby była moż­li­wość...

– Na wi­zytę? Pro­szę bar­dzo.

Mó­wiła z ła­godną in­to­na­cją cha­rak­te­ry­styczną dla kio­tyj­skiej od­miany dia­lektu Kan­sai. Jak na ko­goś w jej wieku róż­nicę było sły­chać wy­jąt­kowo wy­raź­nie.

Shūta wszedł do ma­leń­kiej po­cze­kalni, w któ­rej stała jed­no­oso­bowa sofa. Pie­lę­gniarka po­pro­wa­dziła go jed­nak pro­sto do ga­bi­netu. Było to skromne po­miesz­cze­nie, mniej­sze od biu­ro­wej pa­larni, z biur­kiem, kom­pu­te­rem i dwoma fo­te­lami.

Czuł na­ra­sta­jący nie­po­kój. Czy to na­prawdę kli­nika, którą mu po­le­cono?

Wszyst­kie po­rad­nie zdro­wia psy­chicz­nego, do któ­rych cho­dził do tej pory, były prze­stronne i ele­ganc­kie. Nie mie­ściły się w sta­rych bu­dyn­kach, do któ­rych strach wejść, wręcz prze­ciw­nie. Na wi­zytę na­le­żało obo­wiąz­kowo umó­wić się z wy­prze­dze­niem, a samo wy­peł­nie­nie kwe­stio­na­riu­sza przed pierw­szą kon­sul­ta­cją zaj­mo­wało pra­wie go­dzinę. Ow­szem, był wdzięczny, że le­karz przyj­mie go od razu, ale chwi­leczkę... na­wet nie miał oka­zji po­ka­zać karty pań­stwo­wego ubez­pie­cze­nia.

Zza za­słonki wy­szedł ubrany w far­tuch le­karz około trzy­dziestki o de­li­kat­nej bu­do­wie i ko­bie­cych ry­sach.

– Dzień do­bry. Pierw­szy raz u mnie, prawda? – Uśmiech­nął się lekko. Głos miał ra­czej wy­soki, lekko no­sowy. Mó­wił jak ty­powy miesz­ka­niec Kioto: z po­ufa­ło­ścią, która jed­nak nie brzmiała prze­sad­nie. – Mogę za­py­tać, z czy­jego po­le­ce­nia pan przy­cho­dzi?

– Jak by to... – Shūta się za­wa­hał. Z po­czątku chciał skła­mać, ale szybko zmie­nił zda­nie i od­po­wie­dział zgod­nie z prawdą: – Nie znam tej osoby bez­po­śred­nio. Ko­lega z pracy, który już nie pra­cuje, wspo­mi­nał... Po­dobno kon­tra­hent kon­tra­henta ku­zyna żony jego młod­szego brata mó­wił, że to świetna kli­nika.

In­for­ma­cja na­wet nie z trze­ciej, tylko z szó­stej ręki, do tego mocno okro­jona: Shūta do­wie­dział się je­dy­nie na­zwy, ad­resu jak szyfr oraz nu­meru pię­tra.

Miał już za sobą nie­jedną wi­zytę u psy­cho­loga i psy­chia­try. Na pierw­szą po­szedł pół roku wcze­śniej. Wtedy też nie spo­dzie­wał się po­prawy. Po pro­stu czuł, że musi coś zro­bić. Że po­wi­nien się po­sta­rać. Więc wy­szu­kał w sieci kli­niki z do­brymi opi­niami i od­wie­dzał jedną po dru­giej, aż za­li­czył wszyst­kie w oko­licy swo­jego miesz­ka­nia oraz pracy.

A po­tem stwier­dził, że w ta­kim ra­zie do­bre i po­le­ce­nie z szó­stej ręki – ale ni­gdy by nie przy­pusz­czał, że miej­sce bę­dzie do tego stop­nia przy­gnę­bia­jące.

– Hmm... Wi­dzi pan, nie przyj­muję no­wych pa­cjen­tów. Przy obec­nym ob­ło­że­niu i tak le­dwo da­jemy so­bie radę, bo oprócz mnie pra­cuje tu tylko pani pie­lę­gniarka – stwier­dził, po czym wes­tchnął nie­śpiesz­nie i ła­god­nie.

Shūta był za­ła­many. Znowu to samo. Niby mieli po­ma­gać lu­dziom z pro­ble­mami, a jak trzeba było ko­goś wy­słu­chać, to mało który le­karz był skłonny oka­zać tro­chę serca i zro­zu­mie­nia.

Już miał po­wie­dzieć: „W ta­kim ra­zie dzię­kuję, do wi­dze­nia”, kiedy le­karz na­gle wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu. Miał spoj­rze­nie ma­łego psot­nika.

– No ale skoro przy­cho­dzi pan z po­le­ce­nia, to zro­bię wy­ją­tek.

Na­gle ga­bi­net wy­dał się jesz­cze cia­śniej­szy – a prze­cież i tak nie­mal do­ty­kali się ko­la­nami. Dok­tor od­wró­cił się do biurka i za­czął stu­kać w kla­wia­turę.

– Po­pro­szę imię, na­zwi­sko i wiek – na­gle prze­szedł do rze­czy.

– Shūta Ka­gawa, dwa­dzie­ścia pięć lat.

– Co pana dzi­siaj spro­wa­dza? – za­py­tał dok­tor ła­god­nie.

Shūta po­czuł, że tę­żeje ze stresu. Tę scenę od­gry­wał już wiele razy. Każdy z le­ka­rzy słu­chał tyle, na ile po­zwa­lał wy­zna­czony czas wi­zyty, po czym ser­wo­wał mu byle jaką, ba­nalną for­mułkę.

„Mu­siało być panu bar­dzo trudno. Nie musi się pan aż tak sta­rać”.

„To wiel­kie osią­gnię­cie, że pan tu przy­szedł. Dzię­kuję”.

Tak, z ja­kie­goś po­wodu nie­któ­rzy na­wet mu dzię­ko­wali. A po­tem wszy­scy prze­pi­sy­wali po­dobne leki. Je­dy­nie ta­bletki na­senne tro­chę po­ma­gały, le­ka­rze wcale.

– Ja...

Bez­sen­ność, dzwo­nie­nie w uszach, brak ape­tytu.

Na myśl o pracy coś ści­skało go w klatce pier­sio­wej, nie mógł głę­boko za­czerp­nąć po­wie­trza, nie mógł spać. Ob­jawy pod­ręcz­ni­kowe do bólu, trudno ocze­ki­wać, by ro­biły wra­że­nie. Tym ra­zem mu­siał je le­piej opi­sać, żeby wresz­cie wy­do­stać się z tej pę­tli.

Tylko że wy­msknęło mu się, co na­prawdę my­ślał.

– Chcę zwol­nić się z pracy – szep­nął.

– Ro­zu­miem. – Le­karz za­re­ago­wał na­tych­miast.

Shūta za­czął pa­ni­ko­wać.

– To zna­czy nie, nie o to mi cho­dziło. Nie chcę odejść, prze­ciw­nie, chcę wie­dzieć, co zro­bić, żeby utrzy­mać się w tej fir­mie. Pra­cuję w jed­nym z naj­więk­szych do­mów ma­kler­skich, mamy na­wet re­klamy w te­le­wi­zji. Tylko że sze­fo­stwo trak­tuje nas jak nie­wol­ni­ków...

– Wszystko ja­sne – stwier­dził naj­zwy­czaj­niej w świe­cie le­karz, po czym uśmiech­nął się sze­roko. – Prze­pi­szę panu kota. I bę­dziemy ob­ser­wo­wać.

Za­krę­cił się na fo­telu i za­wo­łał:

– Pani Chi­tose! Pani przy­nie­sie kota!

Zza za­słonki roz­le­gło się krót­kie „Już!”, po czym do ga­bi­netu we­szła ta sama pie­lę­gniarka co wcze­śniej. Przy re­je­stra­cji Shūta nie zwró­cił uwagi, ale miała cza­ru­jące spoj­rze­nie, a jej cha­rak­te­ry­styczna uroda nie była może efek­towna, ale śmiało można było ją na­zwać bar­dzo atrak­cyjną. Spoj­rzała na niego dość po­dejrz­li­wie.

– Jest dok­tor pe­wien, dok­to­rze Nike?

– Ha, ha! Tak, bez obaw.

Ona brzmiała oschle, on za to miło i sym­pa­tycz­nie. Nie dość, że przy­chod­nia była dzi­waczna, to le­karz też nie na­zy­wał się nor­mal­nie. Pie­lę­gniarka po­sta­wiła na biurku trans­por­ter, który przy­nio­sła, i bez słowa znik­nęła za za­słonką. Zwy­czajny pla­sti­kowy, z kratką z jed­nej strony.

W środku na­prawdę krył się kot.

Shūcie opa­dła szczęka. Sie­dział onie­miały, nie po­tra­fiąc na­dą­żyć za tym, co się działo, i tylko pa­trzył na zwie­rzę tuż przed nim.

Naj­praw­dziw­szy kot. Szary, ra­czej zwy­czajny, bez zna­ków szcze­gól­nych. W ciem­nym trans­por­te­rze nie było ich wi­dać zbyt wy­raź­nie, ale miał duże złote oczy. Spo­glą­dał na Shūtę ostroż­nie.

– Na po­czą­tek pro­szę go sto­so­wać przez ty­dzień.

– Słu­cham?

– Wy­pi­szę re­ceptę, pro­szę ją po­dać w re­je­stra­cji.

– To pan wy­daje re­cepty?

– Ależ oczy­wi­ście.

Le­karz roz­ma­wiał z nim zu­peł­nie nor­mal­nie, ale sy­tu­acja zde­cy­do­wa­nie do nor­mal­nych nie na­le­żała.

– To... kot? – za­py­tał, nie od­ry­wa­jąc wzroku od trans­por­tera.

– Ow­szem – od­po­wie­dział dok­tor, jakby to było oczy­wi­ste.

Rze­czy­wi­ście, kot, jak­kol­wiek by pa­trzeć – ale Shūta już ni­czego nie mógł być pewny.

– Praw­dziwy?

– Naj­praw­dziw­szy. I bar­dzo sku­teczny. Koty od wie­ków uwa­żane są za istne pa­na­ceum. To zna­czy za naj­lep­sze le­kar­stwo.

Nie żeby mu­siał wy­ja­śniać.

– Oto re­cepta. – Le­karz po­dał zdez­o­rien­to­wa­nemu Shūcie małą kartkę. – W re­je­stra­cji do­sta­nie pan wszystko, co po­trzebne. Na­stępna wi­zyta za ty­dzień. Cze­kam na umó­wio­nego pa­cjenta, więc gdyby pan mógł...

Wska­zał na drzwi, jakby ka­zał mu się wy­no­sić. Shūta otrzą­snął się z szoku. Te­raz chciało mu się śmiać.

– Ha, ha, ha! To taka forma le­cze­nia? Fe­li­no­te­ra­pia, do­brze pa­mię­tam?

Z po­czątku był zdzi­wiony, ale to prze­cież nic nad­zwy­czaj­nego. Po pro­stu re­duk­cja stresu i po­prawa na­stroju po­przez kon­takt ze zwie­rzę­ciem.

Le­karz mil­czał. Wy­da­wało się, że ob­ser­wuje jego re­ak­cję.

– Ta­kie za­ska­ki­wa­nie pa­cjenta to też ele­ment te­ra­pii? Już ro­zu­miem, dla­czego nie za­miesz­cza pan ni­g­dzie żad­nych in­for­ma­cji. Przy­znaję, przez chwilę mia­łem w gło­wie zu­pełną pustkę. Re­cepta na kota, do­bre... Na­prawdę do­bre.

Na­chy­lił się do trans­por­tera. Kot sze­roko otwo­rzył oczy i nie spusz­czał z niego wzroku. Shūta nie znał się na zwie­rzę­tach, ale fu­trzak też wy­glą­dał na zdez­o­rien­to­wa­nego.

– Uro­czy, ale chyba mnie nie lubi. – Uśmiech­nął się gorzko.

– Jak to? Niech no zo­ba­czę.

Le­karz też zaj­rzał do środka, aż pra­wie do­tknęli się po­licz­kami. Shūta się wzdry­gnął, ale tam­temu ta bli­skość chyba wcale nie prze­szka­dzała. Ob­ser­wo­wał kota z no­sem przy kratce.

– Czy ja wiem? Bę­dzie do­brze. O, mówi na­wet, że w po­rządku.

– Nic nie mówi. I wi­dać, że się boi.

– Tak pan my­śli? Niech no zo­ba­czę... – Znowu przy­tknął nos do kratki. Shūtę zmro­ziło, tak był bli­sko. – No co, bo­imy się? A skąd, ja­kie bo­imy, jak nie bo­imy.

Le­karz wy­pro­sto­wał się z uśmie­chem.

– Mówi, że wcale się nie boi.

– Boi czy nie, prze­cież ża­den kot by nie chciał, żeby zaj­mo­wał się nim ktoś kom­plet­nie nie­przy­zwy­cza­jony do zwie­rząt. Ro­zu­miem, te­ra­pia, no ale szkoda go.

– Pro­szę się nie mar­twić. Koty wy­ka­zują zna­ko­mitą sku­tecz­ność także u nie­przy­zwy­cza­jo­nych. Na­stępny pa­cjent już czeka, więc je­śli mogę pro­sić...

Wstał z uśmie­chem, wziął trans­por­ter i po­ło­żył go Shūcie na ko­la­nach.

– Ale... Se­kundę...

– Za­pra­szam za ty­dzień.

Jego uśmiech nie zno­sił sprze­ciwu. Shūta wy­szedł z trans­por­te­rem w ra­mio­nach, nie ma­jąc po­ję­cia, co się wła­ści­wie dzieje. Można po­wie­dzieć, że le­karz prze­pę­dził go samą swoją aurą. Na so­fie w po­cze­kalni ni­kogo nie było. Przez mo­ment stał za­gu­biony, aż zo­ba­czył bladą dłoń ma­cha­jącą do niego z okienka re­je­stra­cji.

– Pro­szę tu­taj.

– A, tak, już idę.

Zu­peł­nie jakby prze­niósł się do ja­kie­goś filmu. Za­czął zer­kać na­około, czy przy­pad­kiem w przy­chodni nie ma za­mon­to­wa­nych ka­mer. Zdez­o­rien­to­wany ru­szył do re­je­stra­cji. W okienku zo­ba­czył twarz pie­lę­gniarki.

– Po­pro­szę re­ceptę.

Po­dał kartkę, którą do­stał od le­ka­rza. Ko­bieta znik­nęła na za­ple­czu.

Trans­por­ter się za­chwiał. Był okrop­nie ciężki.

Dziwne uczu­cie. Nie trzy­mał w rę­kach ży­wego stwo­rze­nia od cza­sów, kiedy w pod­sta­wówce ho­do­wali kró­liki. Kot sie­dział spo­koj­nie, mimo że ka­zano mu brać udział w ta­kiej far­sie. „Jaki dzielny” – po­my­ślał Shūta, a usta same wy­krzy­wiły mu się w uśmie­chu.

Wró­ciła pie­lę­gniarka.

– Pro­szę. – Po­dała mu pa­pie­rową torbę.

Wy­raź­nie czuł, że nie może od­mó­wić, więc prze­ło­żył trans­por­ter do jed­nej ręki. Kot ze­śli­zgnął się do ścianki.

– Oj, wy­bacz. Prze­pra­szam, co to jest? Bar­dzo cięż­kie...

– Za­opa­trze­nie. In­struk­cja jest w środku, pro­szę do­kład­nie prze­czy­tać – stwier­dziła su­cho. Jej kio­tyj­ski dia­lekt, wcze­śniej tak cza­ru­jący, te­raz brzmiał lo­do­wato.

Shūta zaj­rzał do torby. Z wierz­chu le­żały pla­sti­kowe tacki i mi­ski, do tego sa­szetki, pew­nie z karmą. Czyli do­stał nie­zbęd­nik opieki nad ko­tem. Na­prawdę do­pra­co­wana ta ko­me­dia. Tak bar­dzo, że to aż nie­po­ko­jące.

– Pań­stwo da­lej swoje? To już chyba lekka prze­sada.

– Je­śli coś bę­dzie nie­ja­sne, pro­szę py­tać dok­tora. Do wi­dze­nia – po­wie­działa to­nem znu­dzo­nej służ­bistki, po czym od razu spu­ściła wzrok, za­jęta czym in­nym.

– Ale...

– Ży­czę zdro­wia.

– Bo ja...

– Do wi­dze­nia.

Zro­zu­miał, że nic nie wskóra. Wy­szedł na ze­wnątrz, a że obie ręce miał za­jęte, z sa­mym otwar­ciem drzwi nie­źle się na­mę­czył.

„Co to wszystko ma zna­czyć?” – my­ślał, na­dal w szoku.

Z dru­giego końca ko­ry­ta­rza nad­szedł nie­zbyt sym­pa­tycz­nie wy­glą­da­jący męż­czy­zna. Mi­nął go i otwo­rzył drzwi do lo­kalu obok przy­chodni. Wtedy Shūta po­czuł na so­bie spoj­rze­nie. Nie­zna­jomy pa­trzył z po­dejrz­liwą miną. Jakby za­raz miał o coś za­py­tać.

Shūta od­da­lił się czym prę­dzej. Nie było ła­two scho­dzić po scho­dach, tak by nie prze­chy­lać trans­por­tera. Po wyj­ściu z bu­dynku ude­rzył go za­tę­chły za­pach uliczki. Re­alny do bólu – tak samo jak ba­gaże, które cią­żyły mu w rę­kach.

„To świetna kli­nika” – tak mó­wił jego ko­lega z pracy. Jemu po­wie­dział młod­szy brat, bratu żona, żo­nie ku­zyn... Jak w głu­chym te­le­fo­nie: każda osoba prze­ka­zuje tro­chę co in­nego. Shūta zro­bił krok, po­tem drugi i trzeci, ale przed­sta­wie­nie wcale się nie koń­czyło. Nie bie­gła za nim tamta po­nętna pie­lę­gniarka, zni­kąd nie wo­łano „Cię­cie!” jak na pla­nie se­rialu.

Te­ra­pia szo­kowa czy zwy­kłe oszu­stwo? Jedno było pewne: miał te­raz kota.

Gdzieś w głębi serca, tam, gdzie nie się­gnęła cho­roba, śmiał się w głos. Nie do wiary, w ja­kie dzi­waczne miej­sce los go za­pro­wa­dził.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij