Zamachy stanu w Polsce w XX wieku - ebook
Zamachy stanu w Polsce w XX wieku - ebook
Prezentując dwadzieścia epizodów z dwudziestowiecznych dziejów Polski, autor ukazał, jak grupy zdeterminowanych spiskowców, bezpardonowo walcząc o władzę, zdobyły swoje miejsce w historii, wprowadzając jednostki na szczyty. Nie wszystkie okazały się udane. Skutki tych wojen na górze, na których wynik bywało, że wpływała ingerencja ościennych sił, były długofalowe. Ale to one określały kierunki rozwoju państwa i narodu. Samo pojęcie zamachu autor traktuje szeroko - od morderstw do przewrotów państwowych. Przypomina zamachy Januszajtisa, Piłsudskiego czy wprowadzenie stanu wojennego. Książka prezentuje odmienne spojrzenie na przeszłość, być może niezbyt odległe od spiskowych teorii.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-13252-8 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Homo homini lupus est – człowiek człowiekowi wilkiem, głosiło starożytne porzekadło. W tej kategorii zabiegający o władzę jest lupissimusem.
Od czasów najdawniejszych dziejopisarstwo zajmowało się opisywaniem zjawisk politycznych, czasem ku pamięci, czasem ku przestrodze. Historia polityczna to dzieje walki o władzę pomiędzy ludami, narodami, a zwłaszcza pomiędzy ludźmi; pomiędzy tymi ludźmi, którzy władzę mieli i tymi, którzy pragnęli ją zdobyć. Podzielając makiawelistyczne opinie, że cel uświęca środki, ambitne jednostki od zawsze dążyły do usunięcia tych, którzy zasiadali na tronach czy republikańskich fotelach, by zająć ich miejsca. Gdy czyniły to w sposób niezgodny z prawem, czasem pisanym, częściej zwyczajowym, określano ich zamachowcami.
Zamachy bywały różne. Najprostszy to pozbawienie życia rywala, zwłaszcza gdy uczyni to jedna osoba. Władca mógł być również wygnany. Częściej jednak zamach był dziełem grupy spiskowców. Ci odnosili sukces, gdy w dobrze skalkulowanym działaniu i we właściwie wybranym momencie obalali istniejącą władzę i sami zajmowali jej miejsce.
Zamach może mieć różne formy: kameralną (gabinetową, pałacową), gdy dokonuje się – by użyć modnego ostatnio określenia – wewnątrz grupy trzymającej władzę, a społeczeństwu nic do tego i pełzającą, gdy stojąca na szczycie jednostka ograniczana jest powoli w sprawowaniu władzy. Walka na szczytach przenosi się czasem w dół, znajdując swój wyraz w zamieszkach lub nawet w powstaniu.
Opisując takie wydarzenia, historycy często informują o kryzysach politycznych, zwrotach lub przełomach, używając eufemizmów i uogólnień z krzywdą dla bohaterów (i antybohaterów) wydarzeń. Zamierzeniem niniejszej książki jest przyjrzenie się dziejom dwudziestowiecznej Polski na przykładzie wybranych wydarzeń z perspektywy zdobywania i utrzymywania władzy przez jednostki i wąskie, wspierające je koterie.1. Kain
Listę zamachów, do jakich doszło w XX wieku w Polsce, istniejącą zresztą podówczas w sercach i umysłach, a nie na mapie politycznej, otwiera dokonane w 1908 roku zabójstwo hr. Andrzeja Potockiego, z woli cesarza Franciszka Józefa namiestnika Galicji. Był to akt terrorystyczny.
Potocki (ur. 1861 r.), właściciel Krzeszowic i Pałacu Pod Baranami na krakowskim rynku, był posiadaczem olbrzymiego majątku o bajecznych dochodach. Zanim został namiestnikiem, służył w dyplomacji, a następnie posłował do parlamentu. Jego kariera przypadła na czas tzw. rządów polskich w Austrii, kiedy to Polacy pełnili wiele najważniejszych funkcji państwowych włącznie ze stanowiskiem premiera, które sprawował Kazimierz hrabia Badeni. Był przeto Potocki nosicielem polskiej myśli politycznej propagowanej przez krakowskich konserwatystów, których polityczne credo brzmiało: Przy tobie najjaśniejszy panie stoimy, i stać chcemy. Chcieli oni utrzymać stare porządki, marząc o przekształceniu monarchii habsburskiej z dualistycznej w trialistyczną: austriacko-węgiersko-polską. Na niższym szczeblu konserwatyści zabiegali o utrzymanie polskości Galicji, cieszącej się od pokolenia szeroko zakreśloną autonomią oraz o utrzymanie w niej politycznej przewagi ziemiaństwa.
Plany te były mocno problematyczne tak w sferze społecznej, jak i narodowej. Wraz z duchem czasu usamodzielniały się dwie niepokorne wobec istniejącego stanu grupy społeczne: chłopstwo i robotnicy. Interesy tych grup w płaszczyźnie politycznej reprezentowały odpowiednio ruch ludowy i ruch robotniczy. Ich potencjalna siła raptownie wzrosła, gdy przez monarchię przetoczyła się w początku stulecia fala rewolucyjnego wrzenia, podnosząc problem reformy prawa wyborczego. Dotychczasowego uprzywilejowania ludzi o większych dochodach nie dawało się dłużej utrzymać w konfrontacji z zasadami równości i powszechności. Pytaniem było, czy wybrani do organów przedstawicielskich ludowcy i socjaliści będą kierowali się tradycyjnym polskim interesem narodowym, który wcześniej zapewniały owe „rządy polskie”, czy też przedłożą wyżej interes klasowy.
Celem Potockiego stało się nakłonienie ich do stawiania na pierwszym miejscu interesu narodowego. W pozyskaniu części ludowców Potocki odniósł sukces, czego nie można powiedzieć odnośnie do socjalistów, którym przewodził płomienny mówca Ignacy Daszyński, najbardziej „czerwony” poseł wiedeńskiego parlamentu. Potocki rzekomo chciał poznać jego racje i wiedziony tym, zaprosił go na rozmowę.
– Panie pośle – zagadnął przyjaźnie. – Proszę mi wyjaśnić, czym jest socjalizm, ale krótko i zwięźle.
– Najkrócej mówiąc – odparł, nadymając się Daszyński – jest to walka pracy z kapitałem.
– Iii – skwitował namiestnik. – To u nas w Galicji nie przejdzie, bo kapitału żadnego nie ma, a pracować i tak nikomu się nie chce.
W skupianiu galicyjskich Polaków pod narodowym sztandarem Potocki natknął się na poważnego rywala, na którego wyrosło przeflancowane z innych ziem polskich Stronnictwo Narodowo-Demokratyczne. Głosiło ono hasła i slogany nowoczesnego nacjonalizmu. Ulegało nadto poglądom panslawistycznym, które za największego wroga Słowian uznawały Niemców, a zatem i Austriaków. Tezy te chętnie były akceptowane przez część miejscowego społeczeństwa, szczególnie przez bogatych ziemian na Podolu (tzw. Podolaków), tylko koniunkturalnie wspierających wcześniej konserwatystów. W konsekwencji polskie warstwy posiadające podzielił już wtedy spór o orientacje – prorosyjską i proniemiecką, który publicznie ujawni się po wybuchu wielkiej wojny. Spór ten miał także swe odbicie w stosunkach polsko-ukraińskich.
Społeczeństwo galicyjskie nie było jednolite narodowo. Sama Galicja dzieliła się na dwie wyraźne części: zachodnią z Krakowem i wschodnią ze Lwowem jako centrum. Pierwotnym kryterium był podział religijny – przynależności do rzymskiego lub bizantyjskiego kręgu chrześcijańskiego, wcześniej dla mieszkańców mało istotny. Typowy dla XIX stulecia proces rozbudzania świadomości narodowej potęgował różnice pomiędzy tymi, którzy chodzili do kościoła, czyli Polakami, a tymi, którzy chodzili do cerkwi, czyli Rusinami. Władze w St. Petersburgu i w Wiedniu dyferencjację tę wykorzystywały zgodnie z rzymską zasadą divide et impera. Spostrzeżenie to oddawała złośliwość, że Ukraińców miał jakoby wymyślić przeciw Polakom austriacki namiestnik Galicji hrabia Stadion w dobie Świętego Przymierza.
W ukraińskim społeczeństwie Galicji ścierały się dwie opcje ideowe, których korzenie tkwiły w podziale, jaki stworzyła Unia Brzeska z 1596 roku, na unitów i dyzunitów. Do tradycji tych drugich nawiązywali tzw. Starorusini, określani jako moskalofile. Sympatyzowali oni z myślą słowianofilską, identyfikującą centrum Słowiańszczyzny z ośrodkiem moskiewskim. Rywalizowali z nimi Młodorusini, nastawieni znacznie bardziej nacjonalistycznie. Młody nacjonalizm ukraiński ostro zwalczał Starorusinów, szybko wypierał ich wpływy, ale w stosunku do Polaków był również nieprzejednany. Kamieniem Obrazą było poparcie, którego władze udzielały Starorusinom z inspiracji Podolaków.
Krakowskie stronnictwa mieszczańskie (konserwatyści krakowscy czy „starzy” demokraci), a także socjaliści bagatelizowali tę agresywność, widząc w prężnie rozwijającym się ruchu narodowo-ukraińskim wśród Rusinów galicyjskich możliwego sprzymierzeńca w walce z konkurentem habsburskich Austro-Węgier rosyjskim caratem. Spór z Rusinami o rolę gospodarza w Galicji Wschodniej uważali za spór rodzinny, który da się rozwiązać, gdy nadejdzie chwila wyzwolenia. Nacje polska i rosyjska związane były tu najściślejszymi więzami wspólnego osiedlenia, wspólnych losów historycznych i niezliczonymi rodzinnymi więzami krwi.
Owe więzy nie przeszkadzały jednak w tym, że w społeczeństwie galicyjskim narastała odmienność poglądów i zapatrywań. Pod wpływem wszechpolaków (galicyjski przydomek Narodowej Demokracji) krzepła polskość we wschodniej części prowincji, mniej lub bardziej słusznie wiązana z wielką własnością ziemską. Z kolei narodowcy ukraińscy z powodzeniem nawoływali grupę chłopskich ziomków do strajków, by nie pracowali na rzecz polskich panów. Dołączył do tego gorący spór o uniwersytet we Lwowie. Ukraińcy domagali się podziału uczelni na dwie odrębne szkoły, czemu przeciwstawiali się Polacy. Do rozgrywki wciągnięto zawsze chętną i radykalną młodzież. Burdy studenckie zaostrzały i tak napiętą atmosferę.
Konflikt narodowy rozpalał się na tle walki rozmaitych ludów habsburskiego imperium o wpływ na władzę, zwłaszcza że rosła rola organu przedstawicielskiego – parlamentu. Ogólnoeuropejskie trendy pobudziły do przyjęcia powszechnego prawa wyborczego w ramach państwa. Natomiast w autonomicznej Galicji utrzymała się anachroniczna zasada wyborów kurialnych. Przy ordynacji tego typu władze administracyjne miały spore możliwości wpływania na ostateczne wyniki, promując jednych polityków kosztem innych. Było dużo narzekań, ale niezależnie od pomstowań ludzie do tego przywykli. W jednym z pamiętników przytoczone zostało następujące zdarzenie. Jeden z młodszych dziennikarzy, będąc na przyjęciu, przepraszał swego rozmówcę, że musi już wyjść, by sprawdzić, czy nie nadeszły do redakcji depesze z najświeższymi wynikami wyborów. Jego rozmówca odpowiedział wtedy, żeby spytał o to obecnego na spotkaniu radcę namiestnictwa, ponieważ ustalenia i tak zapadły przed miesiącem.
Rządzącej w Galicji koalicji konserwatystów z demokratami reguła powszechności wyborów nie bardzo się podobała. Namiestnik Potocki zdołał jednak w Wiedniu uzyskać dla Galicji kompromisowe rozwiązania, mające złagodzić polsko-ukraiński spór. W zachodniej części prowincji utworzono 50 okręgów jednomandatowych, we wschodniej zaś 28 okręgów dwumandatowych, w których obowiązywała zasada proporcjonalności. Przy założeniu, że Polacy głosować będą na Polaka, a Ukraińcy na Ukraińca, zapewniało im to 28 miejsc w parlamencie wiedeńskim. Przeprowadzone na tej zasadzie wybory częściowo usatysfakcjonowały Ukraińców, a Polakom dostarczyły informacji o wzajemnym stosunku sił pomiędzy konserwatystami, wszechpolakami, ludowcami i socjalistami.
Na następny rok wypadł termin wyborów do parlamentu galicyjskiego, które prowadzono wedle starej ordynacji kurialnej. Potrzeba zastąpienia jej głosowaniem powszechnym była oczywista. Pracował nad tym namiestnik Andrzej Potocki, ale zamiar zaspokojenia aspiracji każdej z grup był rozwiązywaniem kwadratury koła. Ukraińcy domagali się zagwarantowania im ¼ mandatów, ale mogli je zdobyć tylko w kurii wiejskiej, ponieważ kuria wielkiej własności i kuria miejska miały zdecydowanie polski elektorat. O tę przeszkodę rozbijały się projekty wyborczej reformy Potockiego. Z drugiej strony naciskany był on przez Wiedeń, by w geście pojednania poczynił szereg koncesji Ukraińcom w sferze szkolnictwa i stowarzyszeń. To działanie na rzecz polsko-ukraińskiego porozumienia wymagało czasu. Tego zabrakło, gdy na luty 1908 roku wskazał kalendarz wyborczy.
Najbardziej zacięta walka dotyczyła IV (wiejskiej) kurii we wschodniej części kraju, przy czym na dodatek wybory były dwustopniowe. Narodowcy ukraińscy liczyli na sukces, biorąc pod uwagę relacje etniczne. Może by go i odnieśli, gdyby nie starorusiński konkurent. Na tych postawili Podolacy, ulegając agitacji wszechpolaków.
Ostatecznie, zgodnie z przedwyborczymi ustaleniami, z 48 okręgów IV kurii we wschodniej Galicji połowę mandatów uzyskali Polacy, a połowę Ukraińcy. Sęk w tym, że narodowcy otrzymali ich tylko piętnaście, a moskalofile aż dziewięć. Taki wynik narodowcy uznali za klęskę. Winę przypisano Potockiemu, na dodatek oczerniając go w Wiedniu. Nad Dunajem miano Potockiemu dodatkowo za złe, że nie przeszkodził w wyborze jednego z działaczy moskalofilskich, uznawanego za rosyjskiego agenta. Wprawdzie Potocki wspierał po cichu narodowców, ale w powstałym politycznym tumulcie nikt tego nie chciał zauważyć.
W tej gorączkowej atmosferze student Uniwersytetu Lwowskiego Ukrainiec, Mirosław Siczyński, zapisał się na audiencję. Przyjęty 12 kwietnia 1908 r. przez Potockiego w jego gabinecie, zamordował go kilkoma strzałami z rewolweru.
Mord na Potockim przekreślił zalążki polsko-ukraińskiego przymierza zawiązującego się w nowych dwudziestowiecznych warunkach, przymierza nawiązującego do idei jagiellońskiej, później promowanego w koncepcji federacyjnej. Jego brak legł u genezy konfliktów, czasem bardzo krwawych, które rzuciły cień na wzajemne relacje Polski z Ukrainą w całym XX stuleciu. Biegu dziejów nie odwróciło wymuszenie na wdowie po Potockim, by zwróciła się do cesarza z prośbą o ułaskawienie zabójcy. Skłonił ją do tego wybitny przedstawiciel polskiej myśli politycznej, historyk szkoły krakowskiej, Michał Bobrzyński, następca Potockiego na stanowisku namiestnika.
* * *
Jesienią 1972 roku, będąc we Lwowie, złożyłem wizytę w Instytucie Nauk Społecznych Ukraińskiej Akademii Nauk im. Iwana Franki. Mieścił się on w gmachu dawnego namiestnictwa. Zostałem przyjęty przez dyrektora w dużym, jasnym pokoju na pierwszym piętrze. Gdy rozmowa zeszła na temat historii budynku, okazało się, że był to ongiś gabinet, w którym urzędował c.k. namiestnik.
Dyrektor powiedział mi, że kilka miesięcy temu miał ciekawego gościa. Odwiedził go przybyły z Kanady Mirosław Siczyński. Usiadł na krześle przed biurkiem i powiedział: Widzę, że się tu nic nie zmieniło. W tym samym miejscu usiadłem sześćdziesiąt lat temu. Potocki siedział po drugiej stronie chyba tego samego biurka. Wyciągnąłem rewolwer i go zastrzeliłem. Na zakończenie rozmowy dyrektor stwierdził, że po wyznaniu Siczyńskiego przeszły mu po krzyżu ciarki.