- W empik go
Zamaskowany zamaskowana - ebook
Zamaskowany zamaskowana - ebook
Autorka przezabawnego Ambarasu od zaraz powraca w pełnej niespodzianek komedii romantycznej w stylu dark academia!
Polonista Daniel Seler lubi swoich uczniów, ma piękną dziewczynę i wygodne życie. Ale jest już bliżej czterdziestki niż dalej, a niespełnione marzenie o podbiciu świata literatury nie daje o sobie zapomnieć. Gdy rok szkolny dobiega końca, aspirujący pisarz nie ma pojęcia, że za chwilę czeka go niezapowiedziany sprawdzian ... z życia! Oraz niejedna nauczka!
Czy Daniel odrobi lekcje, a jego powieść podbije serca czytelników? Co wspólnego ma trzech studentów z obskurnej sutereny, dziewczyna w masce Zorro i erotyk o zabarwieniu kryminalnym? Przekonajcie się sami!
Aga Sotor w uniwersalnej historii o prawdziwej przyjaźni, o tym, że sukces ma wiele definicji, i że każdy ma prawo być szczęśliwy na swój własny sposób. Wyciągnijcie karteczki i... zapiszcie sobie ten tytuł!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788367357661 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W pokoju nauczycielskim w Szkole Podstawowej numer 10 imienia Wincentego Kadłubka panowała nie mniejsza wrzawa niż za jego drzwiami. W końcu przerwa była dla nauczycieli.
Część z nich oddawała się chwili na kawusię i kanapkę. Kilka głów wystawało przez okno, wydmuchując papierosowy dym. Ci, których usta nie były zajęte ani jednym, ani drugim, zgromadzeni przy niewielkim kwadratowym stoliku toczyli zawziętą konwersację polegającą na aktualizacji mniej lub bardziej gorących ploteczek. Ich tematem nie padali jednak znani i lubiani. Co tam wielkie gęby gdzieś w świecie! Czyż nie ciekawsze są smaczki z własnego podwórka? Tym razem prym wiodły biologiczka z chemiczką.
– Spotkałam ostatnio Żanetkę z wózkiem! Taki śliczny ten jej syneczek!
– I co, wraca?
– No, mówiła, że wraca.
– Ale dyrektor jeszcze nic nie zapowiadał.
– Może jeszcze jemu nie zgłosiła. Ma przecież czas.
– A co z Selerem? Zostaje?
– Próbowałem ostatnio zagadać o to dyrektora, ale nie puścił pary z ust. Więc na dobrą sprawę nie wiadomo – wtrącił swoje trzy grosze historyk.
– Ja myślę, że on u nas na długo nie zagości. Przecież miał być tylko na zastępstwo – podsumowała biologiczka.
– Ale czasem tak bywa, że ktoś przychodzi na zastępstwo, a zostaje na stałe – skwitował anglista, stając w obronie kolegi.
W gronie, gdzie znaczną większość stanowiły kobiety, warto było trzymać wspólny front. W tym wypadku męska solidarność znaczyła więcej niż dzielące ich różnice.
– Oj, bo w twoim przypadku grzechem byłoby wypuścić tak dobrego specjalistę! Dyrektor od razu się poznał. Zresztą o dobrych anglistów nadal trudno, a dzieciaków w grupie zawsze za dużo. Co nie znaczy, że to jest reguła – zaznaczyła katechetka, której wiecznie trafiały się łączone zajęcia i zastępstwa niechciane przez innych.
– Seler niezastąpiony nie jest, przynajmniej jak dla mnie – zawyrokowała polonistka, najstarsza z grona. Gdy twarze wszystkich zgromadzonych zwróciły się ku niej, manifestacyjnie zacięła usta. – Żanetka jest o wiele lepsza – dokończyła.
– Wcześniej czy później wróci – napomknęła biologiczka.
– Chyba że pójdzie za ciosem. Jak raz człowiek wsadził ręce w pieluchy, to lepiej się z tym uporać za jednym zamachem – wygłosiła stara polonistka tonem eksperta, choć prywatnie była bezdzietna. – Po co miałaby wracać, jeśli zaraz pójdzie na nowo?
– Eee… chyba nie. Widziałam ją i nic nie było widać – odbiła piłeczkę biologiczka, lecz zaraz tego pożałowała. Ze starą polonistką próżno było dyskutować. Spojrzała wymownie na chemiczkę, lecz ta wzruszyła tylko ramionami i rzuciła:
– Za pierwszym razem też nie.
– Otóż to! Moja siostra, gdy chodziła w trzeciej ciąży, tośmy się dopiero w szóstym miesiącu zorientowali! I to w rodzinie, w czasach, gdy człowiek się raczej za luźnymi ubraniami chował. A teraz się młodzi od samego niemal poczęcia afiszują! – Stara polonistka zrobiła dziób w ciup, po czym wstała majestatycznie i chwyciwszy torebkę, wyszła rzekomo do toalety. Przed młodszymi kolegami i koleżankami udawała niepalącą, ale każdy wiedział, że odpala jednego od drugiego. Wraz z woźną w kanciapie tejże. Jej wyjście nie zakończyło jednak tematu rozmów.
– Ja myślę, że dyrektor się nie zgodzi – powiedziała chemiczka.
– Co nie? Widzieliście te jego stroje? Za kogo on się uważa? Nauczyciel powinien prezentować się poważnie. Sprane koszule pamiętające studenckie czasy, jak psu z gardła wyciągnięte… – Geograficzka aż się skrzywiła.
– Dark academia.
– Co proszę?
– To jest taki styl, dark academia. Moda, ale też pewien styl życia… – zaczął anglista, któremu jednak szybko przerwano.
– Darkademia czy nie darkademia, to jest placówka oświaty! Instytucja! A nie jakieś pokazy mody. Nawet jeśli panuje trend na wyglądanie jak menel, to można się tak nosić w swoim prywatnym czasie – skwitowała geograficzka, poprawiając kokardę syntetycznej bluzki, która wzmagała potliwość bardziej niż herbata z lipy pita na rozgrzanie przy przeziębieniu.
– Oj, bez przesady! Nie ma się co czepiać stroju – wtrąciła młoda matematyczka, która właśnie skończyła palić i schowała obie dłonie w kangurce dresowej bluzy. Drogiej i markowej, lecz nadal dresowej. – Ale liczby mówią same za siebie. Skąd on bierze te oceny? Z kosmosu? Pół semestru pustki, aż wiatr hulał po tych rubrykach, a potem wham! bam! Dziesięć ocen wpada!
– Gdzieś u siebie w kajeciku notuje, podobno – mruknęła chemiczka, przewracając przy tym oczami.
– No, to chyba po to jest dziennik elektroniczny, żeby nie notować w kajeciku. Rodzice mają prawo wiedzieć. I inni nauczyciele – dodała mimochodem, bo należała do tych, którzy danemu uczniowi nigdy nie stawiali wyższej oceny niż ich guru. W jej przypadku geograficzka.
– Pal licho kajecik, ale te stopnie zadziwiająco dobre! Nagle się wszyscy okazują wybitnymi humanistami! Nawet najgorsze tumany. Ba! Zwłaszcza oni! – rzuciła prowokacyjnie fizyczka, zajęta do tej pory śniadaniem, ale nikt nie podchwycił tematu.
– Podobno w ogóle to robił doktorat, ale nie zrobił i chyba go wywalili – zagadnął bardzo konkretnie plastyk.
– Skąd wiesz? Może zrobił… Masz na to jakieś źródła? – Zadziorny historyk zmarszczył brwi.
– No, jakoś nie widziałem, żeby był „dr”. Jest „mgr” jak my wszyscy.
Plastyk pił do historyka, który niedawno otworzył przewód doktorski, lecz tę informację, przez wzgląd na wiadomą sytuację towarzyską, wolał zachować dla siebie. Pech jednak chciał, że siostra bratowej plastyka pracowała w dziekanacie.
– Może się nie chwali tytułem. Teraz to takie mamy czasy, że ludzie robią doktorat, a potem w CV o nim nie wspominają. Bo według jakichś tam kadrowych reguł trzeba by takiemu kandydatowi na wstępie większą stawkę zaproponować. A stawki jakie są, wszyscy dobrze wiemy. Kandydat zatem, jeśli w ogóle chce dostać pracę, siedzi cicho jak mysz pod miotłą – argumentował historyk.
– Bo to jest wstęp do kolejnego etapu, klepania bidy jak mysz kościelna – podsumował plastyk.
– Daj spokój! Gdyby zrobił, to porzuciłby ciepłą posadkę na uniwersytecie dla niepełnego etatu w podstawówce i gwarancji użerania się z gówniakami? Bo co, jest doktorem Judynem? – zakpiła fizyczka.
– Judymem – doszedł ich głos od drzwi.
Na moment zapanowała cisza jak makiem zasiał, a światłe towarzystwo zastygło w bezruchu z rozdziawionymi ustami.
– Judymem, przez „m”. Pan doktor nazywał się Judym – dodał cicho Daniel Seler. – Przepraszam, ja tylko po marynarkę.
Przecisnął się za plecami siedzących pań, by ze stojącego w kącie wieszaka zdjąć szukany element ubioru: brązową marynarkę w kratę, ze skórzanymi łatami na łokciach.
Koledzy i koleżanki po fachu wymienili serię spojrzeń. Nagle wszystkim zabrakło języka w gębie. Z odrętwienia wyrwał ich irytujący dźwięk szkolnego dzwonka zwiastujący koniec przerwy.
* * *
– Proszę pana, ale super było ostatnio w teatrze!
– Cieszę się, że ci się podobało, Mikołaju – powiedział Daniel, krocząc szkolnym korytarzem o barwie sraczkotabaczkowej. Młody towarzysz dzielnie dotrzymywał mu kroku, truchtając obok.
– Serio! A to, jak potem poszliśmy do tej kawiarni i rozmawialiśmy o przedstawieniu, co nie, to było po prostu mega! Masakra!
– Widzę, że zrobiło to na tobie bardzo duże wrażenie.
– I to jak, proszę pana. Jak opowiedziałem mamie o panu, to powiedziała, że od przyszłego roku przenosi tutaj moją siostrę. Że nie pokładała specjalnych nadziei w tej psiej budzie, naprawdę tak powiedziała, i że tylko tu chodzę, bo mam blisko domu. Bo siostra trenuje szermierkę, co nie. I mama dała ją gdzie indziej, żeby miała blisko na treningi i po drodze do pracy taty, wie pan? No, ale powiedziała, że jak tu tacy nauczyciele uczą, to ją przeniesie. W sensie: od września, nie?
– To wspaniała nowina, Mikołaju.
– Proszę pana?
– Tak?
– A czy jeszcze pójdziemy do teatru? I do kawiarni?
– W tym roku już raczej nie, bo zbliżają się wakacje i pewnie nie uda mi się zorganizować wszystkiego ponownie. Zostało za mało czasu. Ale w nowym roku szkolnym bardzo się postaram, żeby takie wycieczki były regularne. Poza tym, Mikołaj, jestem niemalże pewien, że jeśli poprosisz rodziców, chętnie zabiorą ciebie i siostrę do teatru. Przed wami całe lato.
– A co z kawiarnią?
– Pogadaj z mamą. Myślę, że nic nie stoi na przeszkodzie, by zrealizować ten pomysł.
– No nie wiem, proszę pana. Oni ciągle pracują. Ale może babcia? Bo wie pan, babcia do nas przyjeżdża, bo nie będzie miał kto z nami zostać na wakacje, co nie? Rodzice nie mają tyle urlopu, a tata powtarza, że sami zostać nie możemy, bo jak nic coś zmalujemy, a on nie ma do tego nerwów.
– Moim zdaniem babcia będzie bardzo szczęśliwa, jeśli z okazji jej przyjazdu zaplanujesz wycieczkę do teatru. – Daniel zatrzymał się nagle i uniósł klapę starej skórzanej torby, w wielu miejscach przetartej i wyblakłej. Pogrzebał ręką wewnątrz i wyciągnął ulotkę z repertuarem na najbliższe dwa miesiące, następnie podał ją młodemu fanowi sztuki, mówiąc: – Proszę, trzymaj. Tu masz rozkład jazdy. – Zaśmiał się krótko. – A tutaj, widzisz, jest adres strony internetowej, tam znajdziesz wszystkie informacje. Pamiętasz tytuł sztuki, na której byliśmy?
Młodzian zarumienił się.
– Nie, ale sobie znajdę – odpowiedział, bez skrępowania machając karteczką. – Tu są daty, nie? Więc wszystko wiadomo. Proszę pana? – zagadnął po kilku sekundach ciszy.
– Tak, Mikołaju?
– Jest pan najlepszym panem od polskiego w całej szkole! I w ogóle wszędzie!
– Dziękuję. To dla mnie zaszczyt słyszeć takie słowa. – Daniel skłonił głowę i uśmiechnął się do ucznia z ojcowskim wzruszeniem.
– Do widzenia!
– Do widzenia – odpowiedział i przyspieszył kroku, by po chwili schować się za drzwiami szkolnej biblioteki.
Mimo że minęły dobre dwie dekady, odkąd Daniel sam był uczniem, nadal postrzegał bibliotekę jako azyl, bezpieczne schronienie przed wymagającym światem. Obecność starych woluminów i mnóstwa książek dawała mu swobodę i pozwalała odzyskać spokój. Biblioteka, i to każda bez wyjątku, była dla Daniela istną strefą komfortu, z której gdyby mógł, nie ruszałby się na krok.
Do tej konkretnej szkolnej biblioteki uczniowie przychodzili tylko na zaplanowane zajęcia albo odebrać lektury. Przez większość czasu liczne ławki i stoliki były więc wolne.
Daniel przywitał się z bibliotekarką Alicją, która przez wzgląd na swoje upodobanie do gotyckich strojów i mocnego makijażu cieszyła się w szkole podobną reputacją jak on sam. Usiadł w pierwszej wolnej ławce.
– Zaraz klasa przyjdzie. Zastępstwo – powiedziała Alicja, stając w drzwiach. – Ale ogarnęłam ci stolik w drugiej części, za regałami.
– Złota z ciebie dziewczyna! – niemal wykrzyknął Daniel, kładąc rękę na swoim sercu. Ponownie wstał i ruszył za Alicją. – Nie wiem, jak ja ci się odwdzięczę.
– Spoko, luz. – Wzruszyła ramionami i przycupnęła za kontuarem.
Daniel usadowił się na przygotowanym miejscu i ze znoszonej torby wydobył laptopa. Gdy czekał na uruchomienie sprzętu, przyglądał się sylwetce Alicji. Spod koronkowej sukienki wystawały jej wyjątkowo szczupłe i blade nogi obute w glany.
Nie wiem, kto wymyślił tę bujdę, że bibliotekarki są grzeczne i nudne – pomyślał, następnie otworzył dokument tekstowy, a chwilę później jego palce biegały już po klawiaturze, stukając rytmicznie.
* * *
– Daniel?! A czemu ty jesteś jeszcze niegotowy? Wychodzimy zaraz!
– Dokąd, Monisiu, wychodzisz? – spytał Daniel, nie odrywając wzroku od ekranu komputera. Wciskane raz za razem klawisze powodowały, że nowe ciągi słów niczym czarne mróweczki pojawiały się na ekranie.
– Nie wychodzę, tylko wychodzimy – zaakcentowała ostatnią sylabę. – Ty też. Zbieraj się, raz, raz. Moja siostra urządza grilla. To już tradycja. Nie udawaj, że zapomniałeś.
– Znowu?
– Jak to znowu? Przecież poprzedni był w zeszłym roku! Daniel! Czas leci! Jezu, kiedy ty tu ostatni raz wietrzyłeś? W tej chwili pod prysznic! Wspaniale. Znowu będziemy spóźnieni.
Te słowa miały zabrzmieć jak wyrzut, ale w połowie wypowiedzi Monika musiała zmienić zdanie. Spóźnienie wiązało się z wielkim wejściem i było najlepszym sposobem, żeby zabłysnąć wśród trzech sióstr.
– A muszę iść? – jęknął Daniel. Przestał pisać i oderwał wzrok od laptopa, ale wciąż nie ruszył się z miejsca.
– Daniel, nawet mnie nie denerwuj!
– Monisiu, tyle razy cię prosiłem. Dlaczego znowu zaplanowałaś coś na weekend, kiedy to jedyny czas, gdy mogę więcej popisać? Przecież wiesz, że pracuję nad powieścią – narzekał Daniel, niechętnie podnosząc się z krzesła.
– Dobrze, już dobrze. Streszczaj się. Popiszesz sobie innym razem. Tylko nie marudź znowu cały wieczór o literaturze. Wiesz, że tatuś czyta tylko przegląd sportowy i go to drażni, a i bez tego za tobą nie przepada.
Daniel westchnął, zamknął za sobą drzwi od łazienki i wszedł pod prysznic. Po drugiej stronie czekała gotowa do wyjścia Monika, stukając nerwowo obcasem cienkim jak paluszek Lajkonik. W dłoni trzymała wieszak z kompletem ubrań, które wybrała mu na tę okazję.
– Nie mogłeś się ogolić? – powiedziała, gdy tylko Daniel pojawił się zasięgu jej wzroku, następnie, nie czekając na odpowiedź, przewróciła oczami i dodała: – Wychodzimy!
Przez całą drogę milczeli. Monika rzucała gniewne spojrzenia każdemu mijanemu kierowcy, Danielowi, a nawet samej sobie do lustra. Daniel zaś zastanawiał się, czy w jakimś równoległym wszechświecie jest teraz Daniel, którego życie wygląda inaczej, i czy ten drugi jest szczęśliwszy. To jakieś farmazony – doszedł do wniosku Daniel. Miał piękną dziewczynę, normalną pracę i fajne hobby. I tak w gruncie rzeczy nie chciałby przecież niczego zmieniać. Na myśl o tym potrząsnął energicznie głową, co nie uszło uwadze Moniki, która skwitowała jego pantomimę pełnym politowania westchnieniem.
* * *
To, że na rodzinną imprezę w ogrodzie przyjadą z opóźnieniem, było do przewidzenia. Monika jednak takie wpadki potrafiła obrócić na swoją korzyść, odwróciła więc kota nie tylko ogonem, ale i do góry nogami. Zgodnie z niecnym planem, zakładającym wejście smoka, już od progu zaczęła opowiadać z przejęciem świadka ataku klęski żywiołowej o gigantycznym wypadku, który spowodował korek (rzekomą przyczynę spóźnienia). Daniel był pełen podziwu, słuchając szczegółowego, pełnego emocji opisu zdarzenia, zwłaszcza że wypadek był całkowicie wyimaginowany i wydarzył się jedynie w bajkopisarskiej głowie jego dziewczyny. Zanotował sobie w pamięci, żeby uważniej słuchać wybuchów Monisi. To czyste złoto! Ten dzisiejszy można by kropka w kropkę przenieść do powieści – pomyślał.
Coroczny grill u siostry Moniki był istną farsą żywcem wziętą z francuskiej komedii pomyłek. Z założenia rodzinne spotkanie powinno polegać na wspólnym radosnym spędzaniu czasu. Nic bardziej mylnego! Spotkania rodziny Moniki miały nieco inny cel – aktualizację wyścigów w różnych kategoriach: kto lepszy, kto piękniejszy, kto ma lepszą pracę, przystojniejszego męża, szefa, nowszą sukienkę, droższy makijaż i wyższe obcasy na każdym kroku wyrywające trawę z popisowo przystrzyżonego trawnika.
Daniel, który od samego początku zajmował ostatnie miejsce w każdym rankingu, nie zważał na to, jak wielką wagę ma to dla jego dziewczyny, dlatego usiadł tym razem w Loży Szwagrów. A że był spóźniony, zajął miejsce najgorsze – przy samym ojcu Moniki.
Pułkownik Drozdowicz, w przeciwieństwie do swojej pięknej najmłodszej córki, jawnych ani ukrytych zdolności aktorskich nie posiadał. Nie starał się nawet kryć swojego niezadowolenia na widok „tej pierdoły Selera”, którego towarzystwa nie mógł zdzierżyć. Wiedział, że napełnia konkubenta córki niewątpliwym strachem. Aż skóra cierpła mu na myśl, że komuś takiemu miałby oddać swoją Gwiazdeczkę! Drozdowicz miał świadomość, że samą swoją postawą wzbudzał respekt. Uważał jednak, że prawdziwy mężczyzna powinien zachować spokój w każdej sytuacji, a w szczególności wtedy, gdy jest wystawiany na próbę. Seler zaś trząsł portkami już wtedy, gdy mówił mu dzień dobry. I co to w ogóle za nazwisko!? Co innego Drozdowicz – z miejsca przywodzi na myśl szacunek. Po cichu liczył na to, że jeśli Monisia wyjdzie jednak za tego nieudacznika, to pozostanie przy swoim panieńskim. A może i tego jelenia się przyciśnie, żeby przyjął jej nazwisko? Chociaż nie! Pułkownik aż zmarszczył krzaczaste jak u Breżniewa brwi na myśl o tym, co właśnie przyszło mu do głowy. Jakim trzeba być mięczakiem, żeby chować się za nazwiskiem żony! Jeszcze ludzie pomyślą, że to jego syn! Boże, uchowaj!
Drozdowicz wstał, nie zaszczyciwszy Daniela nawet spojrzeniem, i poszedł obrócić steki na grillu, choć położył je tam trzydzieści sekund wcześniej.
Rozmowa w Loży Szwagrów kleiła się mniej więcej tak, jak bezglutenowy chleb, na który Monika ostatnio przestawiła Daniela. Jeden przez drugiego przechwalali się osiągnięciami w doprawdy dziwacznych konkurencjach. Kto szybciej dojeżdża do pracy? Czyje auto mniej pali i wymaga mniejszych kosztów? W jakim najdroższym miejscu każdy z nich był na wakacjach, jak długo i jakich fikuśnych atrakcji zakosztował? Daniel kompletnie nie umiał odnaleźć się w tej grze i zawsze wypadał najsłabiej. Jeśli w rywalizacji chodziło o to, żeby było najtaniej, on płacił najdrożej. Jeśli szwagrowie manifestowali swój luksus, Daniel wypadał jak mysz kościelna. Na domiar złego odebrał przy wszystkich telefon, co okazało się kardynalnym błędem i pułkownik Drozdowicz nieomal zastrzelił go wzrokiem. Tłumaczenie, że dzwonił jego najlepszy przyjaciel, który właśnie się zaręczył i chciał podzielić się dobrą nowiną, sprowadziło na niego tylko światło reflektorów i spowodowało lawinę niezręcznych pytań, między innymi o to, jak długo zamierza zwlekać z oświadczeniem się Monice. Z trudem wykaraskał się z tematu, udając, że chce wszystko zachować w tajemnicy przed paniami, które niczym w powieści Jane Austen właśnie w tym momencie tłumnie dołączyły do panów.
Cała sytuacja napełniła nadzieją serce pułkownika Drozdowicza, któremu zaświtało, że może ten cały Seler nie oświadczy się nigdy i w jakichś „nieznanych okolicznościach” się go pogoni. A Gwiazdeczce znajdzie jakiegoś postawnego mundurowego, który będzie go godnie reprezentował. Już on coś wymyśli!
Daniel, spanikowany, że musi nieustannie kontrolować każdy swój ruch, gest i niemalże oddech, z minuty na minutę pogarszał swoje położenie. Właśnie ruszył w stronę domu, aby skorzystać z toalety, ale w drodze ponownie odebrał telefon. A niech to! Głupi odruch! Z tego stresu zapomniał go wyłączyć. Na rozmowie został przyłapany przez samą Monikę, która posłała mu spojrzenie pełne strzelających gromów. Ewidentnie miała coś z tatusia.
Tym razem dzwonił jego brat Stefan. Pijany ze szczęścia, nie mógł dłużej wytrzymać i koniecznie musiał podzielić się z Danielem informacją, że zostanie ojcem.
Nie wiadomo, co bardziej wyprowadziło Monikę z równowagi: fakt, że Daniel znowu z kimś gadał i nie był to nikt z obecnych gości, czy raczej nowina, że to Stefan zostanie ojcem (czyli Daniel znowu przegrywa w jakiejś klasyfikacji). Z furią wyrwała mu telefon i schowała do swojej miniaturowej torebki, za którą jakiś wąż przypłacił skórą. Samego Daniela pociągnęła zaś za rękę i usadziła między sobą a swoją mamusią.
Pech chciał, że mamusia Drozdowicz, korzystając z uroków emerytury, założyła nie tak dawno z koleżankami klub książki.
– Powiedz mi, Danielu, ile to zarabia taki pisarz? Bo tak się właśnie ostatnio zastanawiałyśmy na naszym spotkanku. A ty jako polonista to pewnie dużo czytasz i na spotkania z pisarzami chadzasz, to pewnie będziesz wiedział.
– Pisarz? Co to w ogóle jest za praca? – prychnął pułkownik, zanim Daniel zdążył otworzyć usta. – Pisanie to hobby, i to w dodatku bardzo dziwaczne. Wszyscy artyści to mają jakieś fiu bździu w głowie, ot co! Prawdziwy mężczyzna musi mieć lukratywne zajęcie, żeby rodzinę utrzymać!
Każdy z zięciów przytaknął głośniej lub ciszej, nawet jeśli w głębi duszy myślał inaczej. Żaden nie chciał przecież spaść o szczebel niżej w hierarchii, na którą wpływ miała każda zgodność z teściem.
Daniel wysłuchał wszystkich cierpliwie, podrapał się w gęstą brodę i założył nogę na nogę. Monika na próżno dawała mu sygnały wzrokowe i kopniakowe. Było już za późno. O nie!
– Ale widzi pan…
– Pan pułkownik!
– Ale widzi, pan pułkownik… – poprawił się bez skrępowania Daniel. – Po pracy wieczorem czy na urlopie dla relaksu to lubi pan film obejrzeć, na koncert się wybrać czy książkę poczytać, nieprawdaż?
Pułkownik Drozdowicz nadął się jak balon. Ostatnią rzeczą, którą czytał, była instrukcja obsługi modemu internetowego. I nawet do tej lektury nikomu się nie przyznał, podobnie jak do telefonu, który ostatecznie wykonał do biura obsługi klienta celem uzyskania pomocy od wykwalifikowanego specjalisty IT.
– No, Kaziu to może nie, ale ja owszem. Wręcz bardzo chętnie. – Mamusia Drozdowicz poratowała sytuację.
– Zatem widzi pan, żeby żona mogła na urlopie powieść sobie poczytać, to ktoś tę powieść musi najpierw napisać.
– Wszystko, co najlepsze, już dawno zostało napisane! Teraz to tylko brednie jakieś i barachło, ot co!
– Tato, nie… – zaczęła Monika.
Niewinna uwaga mamusi wywołała efekt śnieżnej kuli i spowodowała to, czego Monika tak bardzo chciała uniknąć. Czy on choć raz nie mógłby dać sobie siana i nie dać się wciągnąć w te durne rozmowy o literaturze? To nie jakiś ę, ą salonik francuski sprzed wieku ani pogawędki grupy wsparcia gryzipiórków! Gdy Daniel raz zaczął i wdał się w bezsensowną dyskusję, próżno będzie czekać końca. A wszyscy jakby tylko na to czekali!
– Lód się skończył – mruknęła Monika i chwyciwszy za metalowe wiaderko, podniosła się z krzesła z taką mocą, że szpilkami wbiła się w ziemię. – Przyniosę, a Daniel mi pomoże. DANIEL MI POMOŻE, tak?
– Tak, Monisiu. Oczywiście – przytaknął, niczym nagle obudzony ze snu. – Ale naprawdę trzeba do tego aż dwóch osób?
Wśród licznej rodziny przetoczył się szmer rozmów.
– Tak, kochanie – dodała przesłodzonym tonem, chcąc zakamuflować swój wcześniejszy wybuch. – To był taki skrót myślowy. Ty weźmiesz wiaderko z lodem, a ja zrobię sobie mocnego drinka.
Szarpnęła go za rękaw i ruszyli trawnikiem w kierunku otwartych drzwi tarasowych. Ich głosy wciąż było jednak doskonale słychać.
– Ale jak to drinka? Przecież jesteśmy samochodem, a ty bardzo rzadko pozwalasz mi siadać za kierownicą swojego…
– Daniel, do jasnej cholery, to właśnie dziś jest twój szczęśliwy dzień! – wycedziła. – Na trzeźwo nie zniosę twojego pieprzonego bełkotu pseudoliterackiego!
– Ale, Monisiu, ja już wypiłem piwo… – wymamrotał.
Wydała z siebie dźwięk przypominający ryk wściekłej tygrysicy o wyjątkowo wysokim głosie.
– Ludzie, trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam! – krzyczała, wlewając wyjętą z zamrażalnika wódkę zamiast do shakera wprost do szklanki.
– Nie jestem pewien, ale chyba za dużo jak na je…
Monika ze złością trzasnęła otwartą dłonią w kuchenny blat. Wypiła zawartość szklanki jednym haustem, co przypłaciła atakiem kaszlu.
Daniel podał jej sok jabłkowy, którego napiła się prosto z kartonu.
– Przepraszam, Monisiu – powiedział pokornie. – Nie chciałem, żebyś się zdenerwowała, tylko że…
Monika podniosła palec wskazujący zakończony paznokciem o kształcie idealnego migdałka.
– Nie chciałem, żebyś się zdenerwowała. Już lepiej? Mogę cię przytulić?
Przewróciła oczami, ale uniosła ręce i zarzuciła mu na szyję.
– Jak teraz wrócimy?
– Julia nas odwiezie albo taksówką. Nie martw się, nie będziemy tu nocować. Ojciec by się z tobą wykończył.
– A ja z nim – wymsknęło się Danielowi. – O matko! Przepraszam!
Ale Monika spojrzała tylko wymownie w sufit. Uśmiechnęli się do siebie.
– Wiesz co, Danielku, to moja wina. Lepiej będzie dla wszystkich, dla tatusia, dla ciebie i przede wszystkim dla mnie, jeśli następnym razem przyjadę jednak sama. Coś wymyślimy, jakąś wiarygodną historię niesamowicie ważnego wydarzenia, na które bardzo pilnie musiałeś się udać. Dobrze?
Daniel utwierdził się we wcześniejszym przekonaniu: w gruncie rzeczy nie można było jej nie kochać.ROZDZIAŁ 2
O Danielu Selerze można było powiedzieć wszystko, ale nie to, że poddawał się pod wpływem porażek. Fakt, w pierwszej chwili nie było to nic miłego. Trzeba przyznać, że porażkom zawsze udawało się zachować element zaskoczenia. Niby się spodziewał, niby z tyłu głowy brał je pod uwagę. A jednak szast-prast! Potrafiły przytrafić się w każdej chwili, kiedy najmniej się tego spodziewał, i przyłapać go _in flagranti_. Owszem, wpędzały go w trwające dłużej lub krócej poczucie beznadziei. Bezczelnie wytykały błędy uczniaka. Zaganiały w kozi róg własnych nieudolności. Sprowadzały do parteru jego samoocenę i bez litości pozbawiały złudzeń. Jednak z czasem ich liczba sprawiła, że Daniel Seler niejako uodpornił się na ich działanie. Ba! Zaakceptował je jako coś swojego, coś, co było częścią jego istoty. Dlatego gdy pojawiała się kolejna, witał ją niczym dawno niewidzianego przyjaciela, którego gdzieś w głębi serca wcześniej czy później oczekiwał. Tym razem nie było inaczej.
Czekał właśnie pod bocznym wejściem do gabinetu dyrektora Jarząbka i usiłował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wcześniej został wezwany na dywanik. Jako uczeń nigdy. Jako student również nikt nie miał co do niego zastrzeżeń. W tej szkole zaaklimatyzował się chyba najszybciej do tej pory. Przyzwyczaił się do tego miejsca. Można by wręcz rzec, że się tu odnalazł. Uczniowie garnęli się do niego, rodzice chwalili, a on całkiem lubił tę pracę. Wyobrażał sobie, że jest jak Robin Williams w Stowarzyszeniu Umarłych Poetów. Czuł, że daje tym dzieciakom coś więcej niż omawianie szkolnych lektur i zasad pisania rozprawek. Koledzy po fachu może i mieli go za dziwaka, ale to pewnie dlatego, że sami stracili już zapał do swojego zawodu. Skostnieli w tej systemowej machinie. On zaś uczył z potrzeby serca. Chciał przekazać swoim być może przyszłym czytelnikom miłość do literatury.
Dyrektor pewnie poprosił go tylko dla formalności. Podpiszą umowę, obgadają szczegóły. Rok szkolny miał się ku końcowi. Od długo wyczekiwanych wakacji dzieliła go jedna rada pedagogiczna. Może dwie.
A później? Dwa miesiące wolnego. Dwa miesiące pisania na pełen etat! Dokładnie tyle potrzebował, by dokończyć i dopieścić swoją najnowszą powieść, rodzącą się w bólach od ponad pół roku. To miało być coś nowego, czego do tej pory nie pisał. Tym razem się uda. Oszlifuje ją jak diamencik. Roześle do wydawców. I kto wie? Może za rok o tej porze, zamiast odpytywać z Inwokacji, ślęczeć nad rozprawkami i wypracowaniami, usiłując rozwikłać, co młody autor miał na myśli, i oceniać sprawdziany, będzie podpisywał autorskie egzemplarze. Zamiast prowadzić wywiadówki, będzie miał spotkania autorskie. Wreszcie po tylu latach spełni swoje największe marzenie!
Drzwi gabinetu dyrektora otworzyły się nagle i wyrwały Daniela z wyimaginowanego spotkania, w którego czasie udzielał reżyserowi i scenarzyście wskazówek dotyczących ekranizacji swojego najnowszego dzieła. Wielka i krzepka postać dyrektora wyjrzała na korytarz. Jego bujna czupryna przypominająca grzywę lwa zafalowała, gdy wykonał gest zapraszający do gabinetu. Na jej widok Daniel z trudem powstrzymał westchnienie zazdrości.
– Dzień dobry, panie dyrektorze.
– Proszę, panie Danielu, zapraszam. Proszę wejść, usiąść sobie.
Daniel usiadł, obserwując dyrektora, który jeszcze przez moment krążył po służbowym pokoju. Domknął uchylone drzwi do sekretariatu. Obszedł biurko. Zamknął okno. Usiadł. Poprawił mankiety koszuli. Przeciągnął dłonią po włosach.
Daniel wodził za nim wzrokiem. Ostatni gest powielił, natrafiając na swej głowie trzymilimetrowego jeża. Wspomnienie czasów, gdy sam nosił kucyk do pasa, było w jego pamięci tak żywe, jak gdyby dopiero co wrócił od fryzjera.
– Panie Danielu – zaczął wreszcie dyrektor. – Sprawa wygląda tak. – Odchrząknął.
Czyli jest jakaś sprawa. Znajome uczucie niepokoju dopadło Daniela i zaserwowało mu kuksańca w żołądek, który ścisnął się gwałtownie.
– Tak, panie dyrektorze? – Daniel wlepił w zwierzchnika spojrzenie dużych, okrągłych niebieskich oczu.
Dyrektor musiał poczuć się niekomfortowo, bo spuścił wzrok i wpatrując się w swoje złożone na blacie dłonie, kontynuował bezbarwnym tonem:
– Jak pan zapewne pamięta, pana umowa, którą w zeszłym roku o tej porze podpisywaliśmy, wygasa wraz z zakończeniem tego roku szkolnego. Była to… jest to bowiem umowa na czas zastępstwa za panią Mrozek. Otóż rozmawiałem z panią Mrozek kilka dni temu, ponieważ wbrew uprzednim założeniom postanowiła ona nie korzystać ze swojego urlopu wychowawczego i wrócić do nas już z dniem pierwszego września.
Gardło Daniela w jednym momencie wyschło na wiór. Przełknął ślinę już drugi raz, ale to nic nie dało. Odchrząknął, poprawiając się na krześle.
– Panie Danielu, jest mi z tego powodu niezmiernie przykro, ale muszę pana poinformować, że nie będziemy mogli przedłużyć z panem współpracy. Mam wystarczającą liczbę polonistów. Pana umowa była tymczasowa. Sam pan rozumie…
– Rozumiem, oczywiście. – Daniel przejechał ręką po brodzie. Golił się dziś rano, a na twarzy już miał zarost, na który przeciętni mężczyźni czekali trzy dni. – I nic już nie da się zrobić? Absolutnie nic?
Dyrektor Jarząbek zacisnął usta w cienką kreskę, rozkładając ręce w geście bezradności. Między jego brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka.
– Gdyby to ode mnie zależało, panie Danielu… Cóż mogę powiedzieć. – Ponownie rozłożył ręce. Tym razem zegarek Zeppelin na jego nadgarstku uderzył tarczą o blat. – Mogę panu jedynie obiecać, że jeśli tylko pojawi się szansa na wakat, choćby na pół etatu, zaraz do pana zadzwonię. Uczniowie na pewno będą zasmuceni. Cieszy się pan niezwykłym zaufaniem z ich strony. Dobrze by było, gdyby zechciał pan im sam powiedzieć. Pożegnać się. Oczywiście nie nalegam, tylko sugeruję. Pozostawiam to już pana decyzji. Ale zgodzi się pan ze mną, chyba lepiej taką niewesołą informację otrzymać jednak z pewnego źródła, a nie z plotek, nieprawdaż?
– Prawdaż – przyznał ledwo słyszalnie Daniel, bo słowa uwięzły mu we wciąż zaschniętym gardle.
Gabinet dyrektora Jarząbka opuszczał z wrażeniem, że całe jego chude i żylaste ciało jest z kamienia. Z trudem odrywał stopy od podłogi, by zrobić kolejny krok. Za drzwiami, w bocznym korytarzu, czekała na niego z szeroko otwartymi ramionami dawno niewidziana porażka.
* * *
Daniel siedział z pochyloną głową i mieszał słomką w imbirowym piwie. Barmanka, która potencjalnie mogłaby być jego córką, machinalnie ją tam wrzuciła. Jak co czwartek spotkał się w tej samej co zwykle knajpce ze swoim przyjacielem Benkiem, na luźno nawiązujące do tradycyjnych obiadów króla Stasia piwko czwartkowe. Przed chwilą skończył rozmawiać z Moniką. Była wybitnie nie w humorze. Tym bardziej upewnił się w przekonaniu, że dobrze zrobił, nie mówiąc jej o rozmowie z dyrektorem Jarząbkiem. Choć tego, jak długo uda mu się ukryć to w tajemnicy, nie był już tak pewien.
– Nie zamartwiaj się. Jakoś się ułoży – pocieszał Benek. – Przez wakacje może być gorzej, ale ostatecznie wrócisz do szkoły. Zobaczysz. W sierpniu zawsze jest szał, chaos i zatrudnianie na ostatnią chwilę. Dasz radę. Na wakacjach też potrzebują nauczycieli na różne kursy, kolonie…
Daniel cmoknął z niezadowoleniem.
– Beniu, to w ogóle nie chodzi o szkołę czy nie szkołę. Jestem gołodupcem. Nie mam pomysłu na siebie i mam wrażenie, że i uniwerek, i związek podcięły mi skrzydła na tyle, że już się godzę z tym, że zawsze tak będzie i niedługo będę musiał pytać żonę o zakup książki, jak kiedyś pytałem matkę. – Daniel zamilkł, a po dłuższej chwili milczenia, uprzedzając pytanie Beniamina, dodał: – Nie powiedziałem jeszcze nic Monice. Liczę na to, że mi się poszczęści i znajdę coś innego albo dyrektor zmieni jednak zdanie. A może… nie wiem, inna polonistka zajdzie w ciążę? – Parsknął udawanym śmiechem.
– No, no. Rozumiem. Ale wiesz, na twoim miejscu nie zwlekałbym zbyt długo. Lepiej, żeby wiedziała i psychicznie nastawiła się na problem, który być może bardzo szybko się rozwiąże. Bo jeśli to źle zniesie, oberwie ci się dodatkowo za nieudolne zamiatanie pod dywan.
– Co racja, to racja – wymruczał Daniel. – Jeszcze istnieje szansa, że zacznę dostawać odpowiedzi na propozycje wydawnicze, które rozesłałem w kwietniu. Może na przykład się okazać, że wyjdę z tego zamieszania nie tylko cało, ale nawet z korzyścią.
– Danielku, ja ci życzę jak najlepiej! Obyś dostał jak najwięcej odpowiedzi i miał z czego wybierać. Ale prawda jest taka, że z dnia na dzień nawet Rowling nie została Rowling, więc nie liczyłbym na to, że od samego początku publikacja pozwoli ci zrezygnować z etatu.
Racjonalność słów Beniamina zapiekła Daniela niczym paskudna zgaga.
– Jeszcze jedno? – Zmienił temat, widząc zbliżającą się kelnerkę, która zabrała puste kufle, ale nie zapytała, czy coś jeszcze podać.
Beniamin kiwnął głową na potwierdzenie.
– Podejdę do baru – powiedział Daniel, wstając. – Bo nigdy się nie doczekamy.
Przy barze zgromadził się niemały tłum. Chyba inni klienci również stracili cierpliwość w oczekiwaniu na obsługę i tak jak on postanowili wziąć sprawy we własne ręce. Najpewniej załoga była zatrudniona za śmieszne stawki, tylko nieznacznie pokrzepiające studencki portfel, nie miała więc motywacji, by jakoś szczególnie zabiegać o klienta. To miejsce nie zmieniło się zbytnio od czasu, kiedy wraz z Benkiem byli studentami, a później doktorantami. Obaj żywili do niego ogromny sentyment i wyłącznie dlatego wciąż tutaj przychodzili. Można by nazwać ich stałymi klientami, gdyby obsługa notorycznie się nie zmieniała i ktokolwiek pracował tam na tyle długo, by ich wreszcie zapamiętać.
Dwóch chłopaków stojących przed nim przyciągnęło wreszcie uwagę barmanki, gdy Daniel usłyszał charakterystyczny śmiech. Oznaczało to, że gdzieś w pobliżu musiała znajdować się Magda. Nie mylił się. Znów usłyszał specyficzny wybuch niekontrolowanego rechotu poprzedzony kilkusekundowym wyciem podobnym do syreny alarmu. Charakterystyczny dźwięk doprowadził go do właścicielki czarnego afro, huśtającej się z rozbawienia na krześle.
Magda studiowała razem z nimi polonistykę, a później spotkali się jeszcze na warsztatach pisania reportażu. Po polonistyce Magda ukończyła dziennikarstwo, a nie dalej jak dwa miesiące temu odbyła się premiera jej kolejnej książka. Choć nie utrzymywali kontaktu, Daniel śledził jej pisarską karierę bardzo uważnie, a jej sukces napawał go nadzieją i był motywacją. Czuł przy tym pewną dumę, że choć jej się udało. Do wszystkiego doszła ciężką pracą i upartym podążaniem za marzeniami.
Nie chcąc tracić kolejki, złożył zamówienie i z kuflami w dłoniach podążył wcale nie do czekającego przyjaciela, a do stolika Magdy.
– Cześć, Magda! Pamiętasz mnie?
– Daniel Seler! No kopę lat!
Magda poderwała się z krzesła i rzuciła się, by go uściskać. Wyglądało to bardzo zabawnie przez wzgląd na jego zajęte ręce.
– Ludzie, to jest Daniel, mój kolega jeszcze ze studiów – skierowała słowa do stolika, wciąż nie odrywając od Daniela wzroku. – Przysiądziesz się?
– Bardzo dziękuję, ale nie chciałbym przeszkadzać. Jestem tutaj z Benkiem, pamiętasz Benka?
Magda zmarszczyła nos, uśmiechając się przepraszająco. Fakt, że go poznała i pamiętała, miło połechtał jego mocno nadszarpnięte ostatnimi czasy ego.
– Zobaczyłem cię, więc musiałem podejść i się przywitać. Chciałem ci bardzo pogratulować kolejnej premiery. Mam wszystkie twoje książki!
– Jej! Daniel, jak miło! Bardzo ci dziękuję – odparła, kładąc sobie obie dłonie na sercu. – A co z twoją książką? No latka lecą, a ja wciąż czekam! Pozwól mi się zrewanżować! Wrzucilibyśmy na wszystkie media społecznościowe zdjęcie jeszcze z kursu reportażu! Jezu! Który to był rok?
– Robim, co możem. – Daniel wzruszył ramionami. Piwo delikatnie zakołysało się w trzymanych przez niego kuflach.
– Ale piszesz? – zapytała absolutnie poważnie i takim tonem, jak gdyby chciała się upewnić, że Daniel, przystąpiwszy do anonimowych alkoholików, na pewno omija szerokim łukiem wszelkie sklepy monopolowe.
– Staram się. Tak. Aktualnie czekam na odpowiedź wydawców.
– Tak? To wspaniale! Trzymam kciuki, Daniel! – powiedziała radośnie, kołysząc głową i gestem manifestując, jak mocno trzyma te kciuki.
– Dzięki bardzo, Magda! Będę leciał. Jeszcze raz gratuluję. Powodzenia i mam nadzieję, do zobaczenia!
– Trzymaj się, Daniel!
* * *
W barze posiedzieli z Benkiem jeszcze prawie godzinę, po czym poszli przekąsić coś konkretniejszego niż solone orzeszki. Po drodze do domu Daniel zatrzymał się jeszcze u ulicznego sprzedawcy starych książek. Zawsze wspierał go dobrym słowem i groszem, regularnie zaopatrując się u niego w perełki sprzed lat, kompletnie nie do dostania w innych miejscach. Gdyby Monika wiedziała, że najnowszy nabytek Daniela przez dłuższą część dnia leżał na wrocławskim chodniku, nigdy w życiu nie pozwoliłaby mu wnieść go do mieszkania, a co dopiero położyć się z „tym czymś” na sofie w jej perfekcyjnym salonie. Kupując książki, które stały na jej robionym na specjalnie zamówienie regale, kierowała się estetyką i kolorem okładki. Daniel nie pamiętał nawet, czy przeczytała którąkolwiek z nich.
W drodze do domu rozmyślał nad tym, jak różnie potoczyły się losy jego i Magdy, mimo że początkowo zaczynali w jednym miejscu. Jak to się stało, że z identycznym marzeniem ona stała się odnoszącą sukcesy pisarką, a on nauczycielem na wypowiedzeniu i człowiekiem, którego wszystkie pisarskie próby kończyły się wcześniej czy później porażką. Czy to kwestia talentu? Determinacji? Wsparcia? A może wiary, zaangażowania, podjęcia ryzyka?
Nie zazdrościł Magdzie. A przynajmniej nie tego. Szczerze cieszył się, że jej się udało. Podobno wyszła za mąż za fotografa, którego zdjęcia ukazują się w jej książkach. Przy okazji jednej z premier zorganizowali specjalną wystawę. Połączenie ich pracy i pasji. Idealna para. Zastanawiał się, gdzie sam zrobił błąd, że jemu znowu nie wyszło. A wkrótce mogło się okazać, że nie wyjdzie mu jeszcze bardziej. Chyba że… Chyba że to jakiś znak? Czy coś, co na pierwszy rzut oka wygląda na katastrofę, może okazać się prawdziwą szansą?
* * *
Miesiąc później…
– Ależ kochanie, proszę cię, pozwól mi wyjaśnić! – powiedział Daniel najspokojniej w świecie, uchylając się przed talerzem ciśniętym przez rozwścieczoną Monikę.
– Wyjaśnić?! Wyjaśnić?! Ja ci zaraz dam wyjaśnić! Wracasz nad ranem śmierdzący jak gorzelnia przy polach konopi i nie raczyłeś nawet łaskawie odebrać telefonu przez całe popołudnie, wieczór i noc! Ja tu prawie od zmysłów odchodziłam! Myślałam, że coś ci się stało! Obdzwoniłam szpitale i komisariaty! Bałam się, że miałeś wypadek, że leżysz nieprzytomny gdzieś w rowie i się wykrwawiasz, podczas gdy karetka wiezie na sygnale jakiegoś żula spod dworca! A ty? A ty najbezczelniej w świecie chlasz przez całą noc! Cały i do kurwy nędzy, zdrowy!
Kolejna salwa talerzy świsnęła Danielowi obok uszu i nad głową, a potem natrafiwszy na ścianę, rozbiła się w drobny mak.
– Monisiu, uspokój się. Wiesz, która jest godzina? Pobudzisz sąsiadów.
– Już ty mi tu nie monisiuj, dziadzie pieprzony!
– Nie twierdzę, że dobrze zrobiłem – tłumaczył się Daniel ze spokojem lilii wodnej dryfującej po idealnie płaskiej tafli jeziora w blasku księżycowej nocy. – Ale po co zaraz taka panika? Gdybyś na przykład zadzwoniła najpierw do Stefana, to od razu byś wiedziała, gdzie jestem. A z tego całego zamieszania pewnie Stefan nawet ci nie przyszedł do głowy.
– Co? Jak śmiesz mnie jeszcze pouczać! A tobie nie przyszło do tej durnej głowy, żeby zadzwonić?
– Telefon mi się rozładował
– A jakżeby inaczej! I pewnie Stefanowi również!
Monika, którą do tej pory złość nosiła od jednego do drugiego końca jej perfekcyjnego aneksu kuchennego, usiadła przy designerskim stole, zamaszyście powiewając połami jedwabnego szlafroka. Położyła łokcie na blacie i złapała się za skronie. Oddychała coraz wolniej i spokojniej, co świadczyło o tym, że wściekłość powoli mija.
– Monisiu, ja cię najmocniej przepraszam za swoje zachowanie i te wszystkie niepotrzebne emocje. Ale na swoje usprawiedliwienie… Miałem niedawno, jakiś czas temu… ostatnio! Miałem ostatnio rozmowę z dyrektorem Jarząbkiem i szkoła… nie przedłużyła mi kontraktu. Z początku jakoś to przyjąłem. Na tak zwaną klatę to, Monisiu, przyjąłem. Ale wczoraj, na zakończeniu roku szkolnego, dotarło do mnie, że no… klamka naprawdę zapadła. Te wszystkie spojrzenia uczniów… Tak się, Monisiu, załamałem, że pojechałem od razu do Stefana. I tak jakoś wyszło.
Monika wstała jak rażona piorunem. Skrzyżowała ręce na piersi i zaczęła krążyć wokół Daniela jak sęp wokół swojej ofiary. Wbiła wzrok w jego oczy wpatrujące się w nią teraz błagalnym spojrzeniem niewinnego przedszkolaka, któremu znowu ktoś podłożył nogę.
– Szkoła – wyszeptała ledwo słyszalnym głosem.
– Tak.
– Nie przedłużyła… ci… umowy. Szkoła nie przedłużyła ci umowy – powtarzała, jak gdyby chciała znaleźć w tych słowach drugie dno, oddające zupełnie inne znaczenie.
– Niestety, tak.
– Zwolnili cię.
Każde kolejne zdanie było cichsze, lecz jednocześnie kipiące emocjami, które Monika bardzo starała się utrzymać na wodzy.
– Otóż tak.
– Wywalili cię na zbity pysk.
– Cóż mogę…
– Znowu! Kolejny raz cię wypieprzyli.
– Monisiu…
– Znowu! Znowu nie masz pracy! Znowu!
– Ale…
Daniel wkopał się po uszy. Kac morderca przycupnął mu akurat w tym obszarze pamięci, w którym przechowywał informację, że wcześniej o zwolnieniu Monice wcale nie mówił. Albo tak długo chciał jej powiedzieć i tyle razy ten dialog w głowie rozegrał, że jego mózg uznał tę czynność za wydarzenie, które autentycznie miało miejsce.
– Czy po tym „ale” nastąpi informacja, że masz już podpisaną umowę na nowe stanowisko pracy? Albo że wczoraj ze Stefanem jakimś dziwnym trafem poprawialiście twoje CV i rozsyłaliście aplikacje o pracę, zanim urżnęliście się do reszty?
– No nie, ale… Może to jest znak?
– Znak?
– Tak, Monisiu.
– Znak, żebyś przestał żyć studenckimi mrzonkami i wziął się wreszcie za robotę, bo masz czterdziestkę na karku i chciałbyś mieć wreszcie żonę i rodzinę jak normalny człowiek?
– No… nie. Znak, że nie powinienem się rozpraszać inną pracą, tylko poświęcić pisaniu.
– Poważnie?
– Tak, pisaniu na poważnie. Na pełen etat, bez żadnych szkół, lekcji, uczelni. No widzisz, Monisiu, ja wiedziałem, że w głębi duszy ty mnie zawsze zrozumiesz! – odparł uradowany Daniel i korzystając z tego, że Monika zastygła w szoku, objął ją. Jej ręce nie odwzajemniły jednak uścisku, tylko wisiały bezwładnie wzdłuż ciała.
– Wiem, wiem. Śmierdzę. Już idę pod prysznic.
– Nie! – wykrzyknęła nagle. – To ja idę pod prysznic – dodała spokojnie, cedząc słowa, jak gdyby nie wiedziała, co ma właściwie powiedzieć, następnie zabarykadowała się w łazience na godzinę.
Daniel wykorzystał ten czas, by pobuszować w lodówce i wyzerować butelkę sprite’a, w końcu suszyło go diabelnie. Nie dość, że fatalne nowiny, łzawe pożegnanie z uczniami, mózg brodzący we mgle przez kaca, to jeszcze teraz praktycznie ledwo uszedł z życiem. Co by było, gdyby Monika rzucała nożami? Albo któryś z talerzy rozbił się w taki sposób, że gruby odłamek szkła przeciąłby mu tętnicę szyjną? Albo wpadł mu w oko, pozbawiając wzroku do końca życia? Wzroku! Jego narzędzia pracy! Zmęczony tymi myślami, uciął sobie drzemkę.
Gdy trzasnęły drzwi i szpilki zastukały na idealnym parkiecie, Daniel otworzył szeroko oczy. Po porannej Monice w szlafroku, z podpuchniętymi powiekami, rozmazanymi resztkami makijażu i nieświeżymi włosami nie było śladu. Stała przed nim diwa, królowa. Zakręciła włosy i musiała mieć na sobie nową sukienkę, bo takiej sobie nie przypominał. Wyglądała zjawiskowo. Na jej widok obrócił się tak gwałtownie, że spadł z kanapy. Koszulka mu się podwinęła, ukazując dziury w starych bokserkach. Na zmierzwionej brodzie błyszczały ślady śliny, która musiała pociec, gdy spał.
Monika z irytacją przewróciła oczami, nasunęła na nos modne okulary przeciwsłoneczne, jak gdyby chciała pokazać, że dłużej nie może na niego patrzeć i prychnęła z obrzydzeniem. Po chwili wzięła głęboki wdech i powiedziała powoli, ale stanowczo:
– Daniel, to koniec. Nie mam na to dłużej siły. Jadę na kawę i śniadanie do centrum. Wracam za dwie godziny, a ciebie ma tu już nie być.
– Ależ Monisiu… przecież… – jąkał się Daniel. – Przecież ja cię kocham!
– Klucze – odparła, jak gdyby nie słyszała jego słów. – Zostawiam ci na blacie kopertę. Klucze włóż do koperty i wrzuć do skrzynki na listy. I nie martw się. Gdy już będziesz miał nowy adres, wyślę ci kurierem kartony twoich niesprzedanych powieści zalegające mi od lat w piwnicy. Na mój koszt. Potraktuj to jako prezent pożegnalny. Chciałabym móc wreszcie schować tam mój nowy miejski rower – dodała złośliwie.
Zakręciła się na pięcie i wyszła.
_Koniec wersji demonstracyjnej._