Zamek w chmurach - ebook
Zamek w chmurach - ebook
Daleko na południu Ingarii, w Sułtanatach Raszputu, w mieście zwanym Zanzib mieszkał młody i niezbyt zamożny sprzedawca dywanów o imieniu Abdullah. Młodzieniec uwielbiał marzyć. Żył beztrosko, aż pewnego dnia nieznajomy sprzedał mu zaczarowany dywan. Tej nocy dywan zaniósł go do magicznego ogrodu. Tam Abdullah poznał i zakochał się w pięknej księżniczce. Niestety nie dane im było żyć długo i szczęśliwie, a przynajmniej nie od razu…
Zamek w chmurach to drugi tom trzyczęściowego cyklu, rozpoczętego przez kultowy Ruchomy zamek Hauru.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8203-045-7 |
Rozmiar pliku: | 698 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
w którym Abdullah kupuje dywan
Daleko na południu w krainie Ingarii, w Sułtanatach Raszputu, mieszkał w mieście Zanzib młody handlarz dywanów imieniem Abdullah. Jak na kupca nie był bogaty. Ojciec był nim rozczarowany i kiedy zmarł, zostawił Abdullahowi tylko tyle pieniędzy, żeby mógł kupić skromny kram w północno-zachodnim krańcu bazaru i trochę dywanów. Reszta ojcowskiego majątku oraz wielki skład dywanów w samym środku bazaru trafiły do krewnych pierwszej żony.
Abdullah nigdy się nie dowiedział, dlaczego tak bardzo rozczarował ojca. Miało z tym coś wspólnego proroctwo wygłoszone przy jego narodzinach. Lecz młody kupiec nigdy nie zadał sobie trudu, żeby dowiedzieć się czegoś więcej. Zamiast tego od najmłodszych lat po prostu marzył na jawie. W marzeniach był dawno zaginionym synem wielkiego księcia, co oczywiście znaczyło, że jego ojciec nie był jego prawdziwym ojcem. Abdullah zdawał sobie sprawę, że te marzenia to tylko bujanie w obłokach. Wszyscy mu mówili, że z wyglądu przypomina ojca. Spoglądając w lustro, widział przystojnego młodzieńca o chudej, jastrzębiej twarzy, bardzo podobnego do ojca na portrecie z czasów młodości. Tyle że ojciec nosił bujne wąsy, podczas gdy Abdullah wciąż jeszcze hołubił nędzne sześć włosków nad górną wargą i miał nadzieję, że wkrótce będzie ich więcej.
Niestety, wszyscy również powtarzali, że jeśli chodzi o charakter, Abdullah wdał się w matkę — drugą żonę ojca — marzycielkę i bojaźliwą istotę, wielkie rozczarowanie dla rodziny. Abdullah niebardzo się tym przejmował. Życie handlarza dywanów nie dostarczało wielu sposobności, żeby wykazać się odwagą. Kram, który kupił, chociaż mały, okazał się całkiem dobrze usytuowany. Stał niedaleko Zachodniej Dzielnicy, gdzie mieszkali bogacze w wielkich domach otoczonych pięknymi ogrodami. Co jeszcze lepsze, do tej części bazaru najpierw docierali wytwórcy dywanów, którzy przyjeżdżali do Zanzibu z pustyni na północy. Zarówno bogacze, jak i wytwórcy dywanów, szukali zwykle większych sklepów pośrodku bazaru, lecz zadziwiająco wielu chętnie przystawało przy kramie Abdullaha, kiedy młody handlarz wybiegał im na spotkanie i z wylewną uprzejmością oferował zniżki i rabaty.
W ten sposób Abdullah często mógł kupować dywany najwyższej jakości, zanim ktokolwiek je zobaczył, i sprzedawać je z zyskiem. W przerwach pomiędzy transakcjami siedział za kramem i dalej marzył; co bardzo mu odpowiadało. Właściwie jedynych zmartwień przysparzali mu krewni pierwszej żony ojca, którzy raz na miesiąc składali mu wizytę, żeby wytykać mu różne błędy.
— Ale nie odkładasz nic z zysków! — zawołał pewnego pamiętnego dnia Hakim, syn brata pierwszej żony ojca Abdullaha (którego Abdullah nie cierpiał).
Abdullah wyjaśnił, że zyski ze sprzedaży zazwyczaj przeznacza na kupno lepszego dywanu. W ten sposób, chociaż cały majątek miał zamrożony w towarze, jakość tego towaru stale się polepszała. Zresztą, wystarczało mu na życie. I jak wyjaśnił krewnym ojca, nie potrzebuje więcej, ponieważ nie jest żonaty.
— Ale powinieneś się ożenić! — zaskrzeczała Fatima, siostra pierwszej żony ojca Abdullaha (której Abdullah nie cierpiał jeszcze bardziej niż Hakima). — Mówiłam ci i powiem jeszcze raz: taki młody człowiek jak ty powinien już mieć co najmniej dwie żony!
I nie poprzestając na samym mówieniu, Fatima obiecała, że tym razem wyszuka dla niego kilka żon — na co Abdullah zadygotał od stóp do głów.
— A im cenniejszy masz towar, tym bardziej ryzykujesz, że cię obrabują, albo tym więcej stracisz, jeśli twój kram spłonie. Pomyślałeś o tym? — zadręczał Abdullaha Assif, syn wuja pierwszej żony ojca (którego Abdullah nienawidził bardziej niż tamtych obojga razem wziętych).
Zapewnił Assifa, że zawsze sypia w kramie i bardzo ostrożnie obchodzi się z lampami. Trzej krewni pierwszej żony jego ojca pokręcili głowami, zacmokali karcąco i odeszli. Zwykle to znaczyło, że dadzą mu spokój przez następny miesiąc. Abdullah odetchnął z ulgą i czym prędzej powrócił do swoich marzeń.
Marzenia obrosły już mnóstwem szczegółów. W wyobraźni Abdullah był synem potężnego księcia, który mieszkał tak daleko na wschodzie, że w Zanzibie nikt nie słyszał o jego kraju. W wieku dwóch lat Abdullah został porwany przez podłego bandytę, zwanego Kabul Aqba. Kabul Aqba miał nos haczykowaty niczym sępi dziób i złoty kolczyk w jednym nozdrzu. Miał też pistolet z kolbą wykładaną srebrem, którym groził Abdullahowi, a w turbanie nosił krwawnik, szlachetny kamień, obdarzający właściciela nadludzką mocą. Abdullah tak się przestraszył, że uciekł na pustynię, gdzie znalazł go człowiek, którego teraz nazywał ojcem. Marzenia nie uwzględniały faktu, że ojciec Abdullaha nigdy w życiu nie postawił nogi na pustyni; w istocie często powtarzał, że tylko szaleńcy dobrowolnie zapuszczają się poza Zanzib. Abdullah potrafił sobie jednak wyobrazić każdy mozolny krok swojej wędrówki, spiekotę i pragnienie, zanim znalazł go dobry handlarz dywanów. Potrafił sobie też wyobrazić pałac, z którego został porwany: kolumnową salę tronową o posadzce z zielonego porfiru, kuchnie i kwatery kobiet, wszystko kapiące od bogactwa, i siedem kopuł na dachu, każda pokryta listkami kutego złota.
Później jednakże marzenia skupiały się na księżniczce, z którą Abdullah został zaręczony zaraz po urodzeniu. Pochodziła z równie znamienitego rodu jak Abdullah i pod jego nieobecność wyrosła na wielką piękność, o doskonałych rysach twarzy i wielkich, ciemnych, zamglonych oczach. Mieszkała w pałacu równie pełnym przepychu jak pałac Abdullaha. Prowadziła do niego aleja obramowana anielskimi posągami, a do środka wchodziło się przez siedem marmurowych dziedzińców, każdy z coraz cenniejszą fontanną pośrodku, poczynając od fontanny z chryzolitu, a kończąc na platynowej, wysadzanej szmaragdami.
Lecz tamtego dnia Abdullah stwierdził, że owa wizja nie całkiem mu odpowiada. Zwykle dochodził do takiego wniosku po wizycie krewnych pierwszej żony ojca. Przyszło mu do głowy, że porządny pałac powinien być otoczony wspaniałymi ogrodami. Abdullah kochał ogrody, chociaż niewiele o nich wiedział. Właściwie poznał tylko publiczne parki w Zanzibie — gdzie trawa była cokolwiek zdeptana, a kwiaty nieliczne. Czasami przychodził tam w porze obiadu, kiedy mógł sobie pozwolić, żeby zapłacić jednookiemu Jamalowi za pilnowanie kramu. Jamal prowadził smażalnię po sąsiedzku i za drobną monetę przywiązywał swojego psa przed kramem Abdullaha. Abdullah doskonale rozumiał, że brakuje mu talentu, żeby zaprojektować ogród jak należy, ponieważ jednak wszystko było lepsze niż myślenie o dwóch żonach wybranych dla niego przez Fatimę, zanurzył się w wonnych kwiatach i falującym listowiu w ogrodach swojej księżniczki.
Czy raczej prawie się zanurzył. Zanim jeszcze zaczął na dobre, przeszkodził mu jakiś wysoki niechluj z wyświechtanym dywanem w objęciach.
— Czy kupujesz dywany na sprzedaż, synu wielkiego domu? — zapytał obcy z lekkim ukłonem.
Jak na kogoś sprzedającego dywan w Zanzibie, gdzie kupujący i sprzedający zawsze zwracali się do siebie w bardzo kwiecisty sposób, mężczyzna zachował się dość obcesowo. Abdullah zirytował się tym bardziej, że marzenie o ogrodzie prysło, zniszczone przez natrętną rzeczywistość. Odpowiedział więc krótko:
— Tak jest, o królu pustyni. Czy życzysz sobie handlować z twoim nędznym sługą?
— Nie handlować… sprzedawać, o panie stosu mat — poprawił go obcy.
Mat! — pomyślał Abdullah. To była zniewaga. Wśród dywanów wystawionych na froncie kramu Abdullaha znajdował się rzadki kwiecisty tuftowany kobierzec z Ingarii — czy raczej Ochinstanu, jak nazywano tę krainę w Zanzibie — a w środku kryły się co najmniej dwa, z Inhico i Farqtanu, którymi nie wzgardziłby sam sułtan do którejś z mniejszych komnat pałacu. Oczywiście jednak Abdullah nie mógł tego powiedzieć. W Zanzibie dobre maniery nie pozwalały się przechwalać. Zamiast tego wykonał chłodny, płytki ukłon.
— Możliwe, że w moim lichym i nic niewartym sklepie znajdziesz to, czego szukasz, o perło wśród wędrowców — powiedział, mierząc krytycznym wzrokiem brudną pustynną szatę przybysza, przerdzewiały ćwiek w jednym nozdrzu i wystrzępiony turban.
— Gorzej niż lichym, dzielny sprzedawco nakryć na podłogi — przyświadczył obcy. Machnął jednym końcem wyświechtanego dywanu w stronę Jamala, który właśnie smażył kalmary w kłębach sinego, cuchnącego rybą dymu. — Czyż szacowna działalność twojego sąsiada nie szkodzi twoim towarom — zapytał — nasycając je wonią ośmiornicy?
Abdullah w duchu kipiał gniewem. O takich rzeczach nie wypadało mówić. A trochę rybiego zapachu tylko wyjdzie na korzyść tej szmacie, którą obcy chce sprzedać, myślał, zerkając na wyszarzały, wytarty chodnik w objęciach przybysza.
— Twój pokorny sługa troskliwie odkaża wnętrze swojego kramu perfumami, o książę mądrości — odparł. — Może pomimo wrażliwości swego książęcego nosa pokażesz jednak swój towar lichemu żebrakowi?
— Oczywiście, że pokażę, o lilio pośród makreli — odparł obcy. — A po co tu stoję?
Abdullah niechętnie rozsunął kotary i wprowadził obcego do wnętrza kramu. Tam podkręcił lampę, która wisiała na środkowym słupie, lecz pociągnąwszy nosem, zdecydował, że nie warto marnować pachnideł przy tej transakcji. Wnętrze dostatecznie mocno pachniało wczorajszymi perfumami.
— Jakąż to wspaniałość zamierzasz rozwinąć przed moimi niegodnymi oczami? — zapytał z powątpiewaniem.
— To, nabywco tandety! — oznajmił obcy i zręcznym pchnięciem ramienia sprawił, że dywan rozwinął się na podłodze.
Abdullah też tak potrafił. Każdy handlarz dywanów uczy się takich rzeczy. To mu nie zaimponowało. Wsunął dłonie w rękawy, przybrał skromną, uniżoną postawę i obejrzał towar. Dywan nie był duży. Rozwinięty, wyglądał jeszcze bardziej obskurnie — chociaż miał niezwykły wzór, to znaczy dawniej miał, bo teraz ledwo go było widać. Dywan był wytarty, brudny, a brzegi wystrzępione.
— Niestety, jako ubogi handlarz mogę wyskrobać tylko trzy miedziaki za ten najbardziej dekoracyjny z dywanów — oznajmił Abdullah. — Szczupłość sakiewki nie pozwala mi na więcej. Czasy są ciężkie, o przywódco licznych wielbłądów. Czy cena ci odpowiada?
— Wezmę pięćset — odparł obcy.
— Co?! — Abdullah się zakrztusił.
— Sztuk złota — dodał obcy.
— Król pustynnych bandytów z pewnością lubi sobie pożartować? — zagadnął Abdullah. — A może widząc, że w moim marnym sklepiku nie znajdzie niczego prócz woni smażonych kalmarów, pragnie odejść i spróbować u bogatszego kupca?
— Nieszczególnie — zaprzeczył obcy. — Chociaż odejdę, jeśli nie jesteś zainteresowany, o sąsiedzie wędzonych śledzi. To jest oczywiście czarodziejski dywan.
Abdullah słyszał już tę historyjkę. Skłonił się, przykładając ręce do piersi.
— Liczne i różnorakie zalety kryją się w dywanach — przytaknął. — Które z nich poeta piasków przypisuje temu kobiercowi? Czy wita on właściciela powracającego do namiotu? Czy sprowadza pokój do domowego ogniska? A może — podsunął, wymownie trącając postrzępiony brzeg stopą — nigdy się nie wyciera?
— On lata — oznajmił obcy. — Lata wszędzie, gdzie rozkaże właściciel, o najmniejszy z małych umysłów.
Abdullah spojrzał w poważną twarz przybysza, na której pustynia wyżłobiła głębokie zmarszczki. Szyderczy uśmiech jeszcze bardziej pogłębił te linie. Abdullah stwierdził, że nie lubi obcego prawie tak mocno, jak nie lubił syna wuja pierwszej żony swojego ojca.
— Musisz przekonać niedowiarka — oświadczył. — Jeśli dywan zostanie poddany próbie, o monarcho kłamstw, wówczas możemy dobić targu.
— Z chęcią — powiedział obcy i wszedł na dywan.
W tej samej chwili w sąsiedniej smażalni wybuchła awantura, jedna z tych, jakie zdarzały się tutaj regularnie. Pewnie jakiś ulicznik chciał ukraść kalmara. W każdym razie pies Jamala zaczął ujadać; różni ludzie, włącznie z Jamalem, zaczęli wrzeszczeć, a te wszystkie odgłosy zostały niemal zagłuszone przez brzęk patelni i syczenie gorącego tłuszczu.
W Zanzibie oszustwo było na porządku dziennym. Abdullah ani na chwilę nie odwrócił uwagi od obcego i jego dywanu. Całkiem możliwe, że przybysz przekupił Jamala, żeby wywołał zamieszanie. Kilkakrotnie wymienił imię Jamala, jakby o nim myślał. Abdullah twardo wbijał wzrok w wysoką postać obcego, a właściwie w jego brudne stopy spoczywające na dywanie. Zerkał jednak kątem oka na twarz mężczyzny i widział, że jego usta się poruszają. Złowił nawet wyczulonym uchem, pomimo hałasu, słowa: „Pół metra w górę”. I jeszcze uważniej patrzył, kiedy dywan wzniósł się gładko z podłogi i zawisnął mniej więcej na poziomie kolan Abdullaha, tak że obszarpany turban obcego prawie dotykał sufitu. Zajrzał pod spód, wypatrując drążków. Poszukał drutów, które ktoś mógł zręcznie zaczepić na dachu. Przechylił lampę, żeby oświetlić przestrzeń nad i pod dywanem.
Obcy stał z założonymi rękami i szyderczy grymas coraz bardziej wykrzywiał mu twarz, kiedy Abdullah przeprowadzał swoje śledztwo.
— I jak? — zagadnął. — Czy największy spośród niedowiarków dał się przekonać? Stoję w powietrzu czy nie?
Podniósł głos, bo ze smażalni wciąż dochodził ogłuszający hałas.
Abdullah musiał przyznać, że dywan rzeczywiście zdawał się unosić w powietrzu bez żadnej widocznej podpory.
— Prawie! — odkrzyknął. — W następnej części pokazu zejdziesz i ja się przejadę na dywanie.
Obcy zmarszczył brwi.
— A to dlaczego? Cóż więcej mogą dodać inne twe zmysły do świadectwa oczu, o mistrzu zwątpienia?
— Może ten dywan ma tylko jednego pana! — wrzasnął Abdullah — jak niektóre psy!
Pies Jamala wciąż ujadał na zewnątrz, więc skojarzenie było naturalne. Gryzł każdego, kto go dotknął, oprócz Jamala.
Obcy westchnął.
— W dół — zakomenderował i dywan spłynął łagodnie na podłogę. Obcy zszedł z niego i skłonił się przed Abdullahem. — Zechciej go wypróbować, o szejku przebiegłości.
Ze zrozumiałym przejęciem Abdullah wstąpił na dywan.
— Pół metra w górę! — rozkazał, a raczej ryknął.
Wyglądało na to, że przed kramem Jamala zjawili się teraz strażnicy miejscy. Szczękali bronią i głośno żądali, żeby im wyjaśnić, co się stało.
A dywan posłuchał Abdullaha. Wzniósł się na pół metra gładkim zrywem, aż żołądek podjechał kupcowi do gardła. Abdullah usiadł z pewnym pośpiechem. Na dywanie siedziało się całkiem wygodnie, jak na mocno napiętym hamaku.
— Mój żałośnie powolny umysł został przekonany — przyznał Abdullah. — Jakąż to cenę wymieniłeś, o wzorze hojności? Dwieście sztuk srebra?
— Pięćset sztuk złota — odparł obcy. — Każ dywanowi się opuścić, to omówimy tę kwestię.
Abdullah powiedział do dywanu:
— W dół i ląduj na podłodze.
Co też dywan uczynił, rozpraszając dręczące Abdullaha podejrzenie, że obcy mówił coś dodatkowo, kiedy Abdullah po raz pierwszy wszedł na dywan, ale nie usłyszał tego z powodu hałasu. Zeskoczył na podłogę i rozpoczął targ.
— Najwięcej, na co stać moją sakiewkę, to sto pięćdziesiąt sztuk złota — oznajmił — i to pod warunkiem, że ją opróżnię i wywrócę na lewą stronę.
— Więc musisz przynieść drugą sakiewkę albo nawet sięgnąć pod materac — włączył się do targu nieznajomy. — Gdyż granica mojej hojności to czterysta dziewięćdziesiąt pięć sztuk złota i nie sprzedałbym nawet za tę cenę, gdyby nie paląca potrzeba.
— Może wycisnę jeszcze czterdzieści pięć sztuk złota z podeszwy lewego buta — wyznał Abdullah. — Trzymam ten skromny zapas na czarną godzinę.
— Poszukaj w prawym bucie — poradził mu obcy. — Czterysta pięćdziesiąt.
I tak dalej. Godzinę później obcy wyszedł z kramu, unosząc dwieście dziesięć sztuk złota, Abdullah zaś został szczęśliwym posiadaczem prawdziwego na oko — chociaż wytartego — czarodziejskiego dywanu. Nadal jednak miał wątpliwości. Nie wierzył, że ktokolwiek, nawet pustynny koczownik o skromnych potrzebach, mógł się rozstać z prawdziwym latającym dywanem — co prawda podniszczonym — za mniej niż czterysta sztuk złota. Taki dywan był zbyt pożyteczny — lepszy od wielbłąda, bo nie potrzebował jeść — a dobry wielbłąd kosztował co najmniej czterysta pięćdziesiąt sztuk złota.
Na pewno tkwił w tym jakiś haczyk. Abdullah słyszał o pewnej sztuczce, zwykle stosowanej do koni czy psów. Przychodził ktoś i sprzedawał łatwowiernemu farmerowi albo myśliwemu naprawdę wspaniałe zwierzę za zdumiewająco niską cenę, wyjaśniając, że tylko w ten sposób może uniknąć śmierci głodowej. Uradowany farmer (albo myśliwy) zamykał konia w stajni (albo psa w psiarni) na noc. Rano nabytek znikał, przyuczony, żeby zrzucić kantar (albo obrożę) i powrócić w nocy do właściciela. Abdullah podejrzewał, że tego samego można nauczyć odpowiednio posłuszny dywan. Toteż, zanim wyszedł z kramu, bardzo starannie owinął czarodziejski dywan dookoła jednego ze słupów podtrzymujących dach i obwiązał go całym kłębkiem szpagatu, który następnie przymocował do jednego z żelaznych słupków podpierających ściany.
— Myślę, że teraz tak łatwo nie uciekniesz — powiedział dywanowi, po czym wyszedł sprawdzić, co się wydarzyło w kramie obok.
Teraz panował tam spokój i porządek. Jamal siedział za kontuarem, smętnie obejmując psa.
— Co się stało? — zapytał Abdullah.
— Kilku małych złodziejaszków rozsypało wszystkie moje kalmary — odparł Jamal. — Całodzienny zapas wdeptany w ziemię, zmarnowany, stracony!
Abdullah był taki zadowolony ze swojego nabytku, że wręczył Jamalowi dwie sztuki srebra na zakup następnych kalmarów. Jamal rozpłakał się z wdzięczności i uściskał Abdullaha. Jego pies nie tylko nie ugryzł Abdullaha, ale polizał go po ręku. Abdullah się uśmiechnął. Życie było piękne. Pogwizdując, poszedł na dobrą kolację, podczas gdy pies pilnował budki.
Gdy wieczór malował czerwienią niebo nad dachami i minaretami Zanzibu, Abdullah wrócił, wciąż pogwizdując i snując plany, żeby sprzedać dywan samemu sułtanowi za bardzo wygórowaną cenę. Znalazł dywan dokładnie tam, gdzie go zostawił. Albo może, rozmyślał podczas mycia, lepiej zwrócić się do Wielkiego Wezyra z pytaniem, czy wezyr nie chciałby ofiarować dywanu sułtanowi w podarunku? W ten sposób można zażądać jeszcze wyższej sumy. Rozmyślania o wartości dywanu sprawiły, że Abdullaha znowu zaczęła dręczyć historyjka o koniu nauczonym, żeby zrzucać kantar. Przebierając się w nocną koszulę, zaczął sobie wyobrażać, jak dywan wydostaje się na wolność. Był taki stary i giętki. I chyba dobrze wyszkolony. Z pewnością potrafił wywinąć się spod szpagatu. Nawet jeśli nie, Abdullah wiedział, że ta myśl nie pozwoli mu zasnąć przez całą noc.
W końcu ostrożnie przeciął szpagat i rozłożył dywan na stercie swoich najcenniejszych kobierców, które zwykle zastępowały mu łóżko. Potem naciągnął szlafmycę — konieczne zabezpieczenie, ponieważ zimne wiatry z pustyni napełniały kram przeciągami — nakrył się kocem, zdmuchnął lampę i zasnął.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiROZDZIAŁ 2
w którym Abdullah zostaje wzięty za młodą damę
Zbudził się, leżąc na skarpie, wciąż na dywanie, w ogrodzie piękniejszym, niż potrafił sobie wyobrazić.
Abdullah sądził, że to jeszcze sen. Oto znalazł się w tym samym ogrodzie, który próbował sobie wyobrazić, kiedy obcy tak niegrzecznie mu przerwał. Księżyc prawie w pełni żeglował wysoko po niebie, lejąc światło białe jak farba na setki małych pachnących kwiatuszków, które rosły w trawie dookoła. Okrągłe żółte lampy wisiały na drzewach i rozpraszały gęste czarne cienie. Abdullah doszedł do wniosku, że to bardzo przyjemny pomysł. W podwójnym, białym i żółtym blasku widział na końcu trawnika arkadę pnączy wspartą na eleganckich kolumnach, spoza których dochodziło ciche ciurkanie wody.
Panował tutaj taki rozkoszny chłód, że Abdullah wstał i ruszył na poszukiwanie ukrytej wody. Wędrował arkadą, gdzie muskały mu twarz gwiaździste kwiaty, białe i zamknięte na noc, a inne w kształcie dzwonków wydzielały delikatną, upajającą woń. Jak we śnie, Abdullah to pogłaskał wielką woskową lilię, to znów zapuścił się w rozkoszny gąszcz bladych róż. Nigdy jeszcze nie miał równie pięknego snu.
Woda, którą znalazł za gęstwiną wielkich paproci ociekających rosą, ciurkała w prostej marmurowej fontannie na następnym trawniku. Blask lampionów zawieszonych na krzakach przemieniał zmarszczki na wodzie w cud złotych i srebrnych półksiężyców. Abdullah podążył do fontanny jak urzeczony.
Tylko jednego brakowało, żeby całkiem go oczarować, i jak w najpiękniejszych snach to również się ziściło. Prześliczna dziewczyna wyszła mu na spotkanie, miękko stąpając bosymi stopami po wilgotnej trawie. Powiewne szaty falowały wokół niej, zdradzając, że jest smukła, ale nie chuda, całkiem jak księżniczka z marzeń Abdullaha. Zbliżyła się i wówczas ujrzał, że jej twarz nie jest tak idealnie owalna jak twarz wymarzonej księżniczki, a wielkie ciemne oczy wcale nie są zamglone. Przeciwnie, wpatrywały się bystro w jego twarz z widocznym zainteresowaniem. Abdullah pospiesznie skorygował swoje marzenie, ponieważ dziewczyna niewątpliwie była bardzo piękna. A kiedy przemówiła, jej głos spełniał wszelkie jego wymagania: jasny i wesoły jak woda w fontannie, a przy tym bardzo stanowczy.
— Czy jesteś sługą nowego rodzaju? — zapytała.
We śnie ludzie zawsze zadają dziwne pytania, pomyślał Abdullah.
— Nie, o arcydzieło mej wyobraźni — odparł. — Wiedz, żem jest dawno zaginionym synem dalekiego księcia.
— Och — powiedziała dziewczyna. — Więc to pewna różnica. Czy to znaczy, że jesteś inną kobietą niż ja?
Abdullah zagapił się na swoją wymarzoną księżniczkę z lekką konsternacją.
— Nie jestem kobietą! — zaprotestował.
— Na pewno? — zapytała dziewczyna. — Przecież nosisz suknię.
Abdullah spuścił wzrok i odkrył, że — jak to we śnie — ma na sobie nocną koszulę.
— To tylko mój dziwny cudzoziemski strój — wyjaśnił pospiesznie. — Moja prawdziwa ojczyzna leży daleko stąd. Zapewniam cię, że jestem mężczyzną.
— O nie — zaprzeczyła zdecydowanie dziewczyna. — Nie możesz być mężczyzną. Masz zupełnie inną sylwetkę. Mężczyźni są dwukrotnie grubsi od ciebie i mają wielkie, tłuste, sterczące brzuchy. Mają siwe włosy na całej twarzy, a na głowie tylko błyszczącą skórę. Ty masz włosy na głowie, jak ja, a na twarzy prawie wcale. — Potem, kiedy nieco urażony Abdullah dotknął ręką sześciu włosków na górnej wardze, dodała: — A może masz gołą skórę pod kapeluszem?
— Ależ skąd — zaprzeczył Abdullah, który był dumny ze swoich gęstych, falujących włosów. Sięgnął do głowy i zdjął coś, co się okazało szlafmycą. — Patrz.
— Ach! — zawołała i na jej ślicznej twarzy odmalowało się zdumienie. — Masz włosy prawie tak ładne jak moje. Nie rozumiem.
— Ja chyba też nie rozumiem — przyznał Abdullah. — Czyżbyś rzadko widywała mężczyzn?
— Ależ skąd — zaprzeczyła. — Nie żartuj. Widuję tylko mojego ojca! Ale widuję go całkiem często, więc wiem.
— I wcale nie wychodzisz z domu? — zapytał bezradnie Abdullah.
Dziewczyna się roześmiała.
— Przecież teraz wyszłam. To jest mój nocny ogród. Ojciec go dla mnie urządził, żebym nie zniszczyła sobie urody na słońcu.
— Pytałem, czy nie wychodzisz do miasta, żeby popatrzeć na ludzi — wyjaśnił Abdullah.
— No, jeszcze nie — przyznała dziewczyna.
Jakby zakłopotana tym pytaniem, odwróciła się od niego i przysiadła na cembrowinie fontanny. Podnosząc na niego wzrok, dodała:
— Ojciec mówi, że może po ślubie wyjdę czasami zobaczyć miasto… jeśli mąż mi pozwoli… ale nie to miasto. Ojciec układa dla mnie małżeństwo z księciem Ochinstanu. Oczywiście do tej pory muszę zostać za tymi murami.
Abdullah słyszał, że niektórzy bardzo bogaci ludzie w Zanzibie trzymają córki — i nawet żony — zamknięte w swoich wspaniałych domach prawie jak w więzieniu. Często żałował, że nikt nie trzyma w takim zamknięciu Fatimy, siostry pierwszej żony jego ojca. Teraz jednak, we śnie, ten zwyczaj wydawał mu się całkiem niedorzeczny i niesprawiedliwy wobec tak ślicznej dziewczyny. Pomyśleć tylko, że nie wiedziała, jak wygląda normalny młody mężczyzna!
— Wybacz, że pytam, ale czy książę Ochinstanu nie jest przypadkiem stary i raczej brzydki? — zagadnął.
— No — odparła trochę niepewnie — ojciec mówi, że książę jest w kwiecie wieku, podobnie jak i on. Ale przypuszczam, że chodzi o brutalną naturę mężczyzn. Gdyby inny mężczyzna zobaczył mnie wcześniej niż książę, ojciec mówi, że natychmiast zakochałby się we mnie i porwał mnie, i naturalnie w ten sposób zrujnował wszystkie plany ojca. Ojciec mówi, że mężczyźni to zazwyczaj dzikie bestie. Czy ty jesteś bestią?
— Ani trochę — zapewnił Abdullah.
— Tak myślałam — zgodziła się dziewczyna i przyjrzała mu się z wielką troską. — Nie wyglądasz mi na bestię. Dlatego jestem całkiem pewna, że nie możesz być mężczyzną. — Widocznie należała do tych osób, które nie lubią rezygnować z raz przyjętej teorii. Po chwili namysłu dodała: — Czy twoja rodzina, z jakichś powodów, mogła cię wychować w nieprawdzie?
Abdullah chciał jej zwrócić uwagę, że jest dokładnie na odwrót, ponieważ jednak uznał to za nieuprzejme, tylko pokręcił głową i pomyślał, jakie to wielkoduszne z jej strony, że tak się o niego troszczyła, i że troska na jej twarzy jeszcze bardziej dodaje dziewczynie urody — nie wspominając o jej oczach, które lśniły współczuciem, odbijając srebrne i złote blaski fontanny.
— Pewnie to ma związek z faktem, że pochodzisz z dalekiego kraju — uznała dziewczyna i poklepała krawędź fontanny obok siebie. — Siadaj i opowiedz mi wszystko.
— Najpierw mi zdradź, jak się nazywasz — poprosił Abdullah.
— Mam trochę niemądre imię — wyznała niepewnie. — Nazywają mnie Kwiat Nocy.
Idealne imię dla dziewczyny moich marzeń, pomyślał Abdullah. Spojrzał na nią z uwielbieniem.
— Ja nazywam się Abdullah — powiedział.
— Dali ci nawet męskie imię! — wykrzyknęła z oburzeniem Kwiat Nocy. — No, siadaj i opowiadaj.
Abdullah usiadł obok niej na marmurowej cembrowinie i pomyślał, że to bardzo rzeczywisty sen. Kamień był zimny. Rozbryzgi z fontanny przemoczyły mu koszulę, a słodka woń olejku różanego dochodząca od Kwiatu Nocy mieszała się nader realistycznie z zapachami kwiatów w ogrodzie. Skoro jednak to był sen, również jego marzenia musiały się tutaj spełniać. Więc Abdullah opowiedział jej o pałacu, w którym mieszkał jako książę, o porwaniu przez Kabula Aqbę i ucieczce na pustynię, gdzie go znalazł handlarz dywanów.
Kwiat Nocy słuchała z wielkim przejęciem.
— Jakie to straszne! Jakie męczące! — zawołała. — Czy to możliwe, że twoi przybrani rodzice zmówili się z bandytami?
Chociaż to był tylko sen, Abdullah miał nieprzyjemne uczucie, że zdobył sympatię dziewczyny, podszywając się pod kogoś innego. Zgodził się, że jego ojciec mógł być na żołdzie Kabula Aqby, po czym zmienił temat.
— Wróćmy do twojego ojca i jego planów — zaproponował. — Wydaje mi się trochę dziwne, że masz poślubić tego księcia Ochinstanu, chociaż nie widziałaś żadnych innych mężczyzn, z którymi mogłabyś go porównać. Skąd będziesz wiedzieć, czy go pokochasz?
— Masz trochę racji — przyznała. — Mnie też to czasami martwi.
— Więc coś ci powiem — zaproponował Abdullah. — Jeśli chcesz, wrócę jutro w nocy i przyniosę ci wizerunki tylu mężczyzn, ilu tylko znajdę. W ten sposób poznasz różnych mężczyzn, do których będziesz mogła porównać księcia.
Sen czy nie, Abdullah bezwzględnie zamierzał nazajutrz tu wrócić. Potrzebował tylko stosownego pretekstu.
Kwiat Nocy rozważała ofertę, kołysząc się w przód i w tył, z rękami oplecionymi wokół kolan i niepewną miną. Abdullah niemal widział szeregi łysych, siwobrodych grubasów przesuwające się przed oczami jej duszy.
— Zapewniam cię — dorzucił — że mężczyźni występują we wszelkich rozmiarach i kształtach.
— Więc to będzie bardzo pouczające — przyznała. — Przynajmniej będę miała pretekst, żeby znowu cię zobaczyć. Należysz do najmilszych osób, jakie dotąd spotkałam.
Po tych słowach Abdullah jeszcze bardziej utwierdził się w decyzji, żeby jutro tu wrócić. Wytłumaczył sobie, że nie powinien jej zostawiać w takiej niewiedzy.
— A ja myślę tak samo o tobie — wyznał nieśmiało.
Wówczas, ku jego rozczarowaniu, Kwiat Nocy wstała.
— Muszę już wracać do domu — oznajmiła. — Pierwsza wizyta nie powinna trwać dłużej niż pół godziny, a ty jesteś tu chyba dwa razy dłużej. Teraz jednak, kiedy się znamy, następnym razem możesz zostać co najmniej dwie godziny.
— Dziękuję. Zostanę — obiecał Abdullah.
Dziewczyna uśmiechnęła się i znikła jak sen, za fontanną i dwoma kwitnącymi krzakami o pierzastych liściach.
Po jej odejściu ogród, zapachy i blask księżyca zrobiły się trochę nudne. Abdullahowi nie przyszło do głowy nic lepszego niż wrócić tam, skąd przyszedł. A tam, na skarpie, zobaczył swój dywan. Zapomniał o nim kompletnie. Skoro jednak dywan też znalazł się we śnie, Abdullah położył się na nim i zasnął.
Zbudził się po kilku godzinach, kiedy oślepiające światło dnia wlewało się przez szpary w kramie. Zapach przedwczorajszego kadzidła, wiszący w powietrzu, wydał mu się stęchły i tani. Właściwie cały kram był stęchły, niechlujny i tandetny. I uszy go bolały, bo jakimś sposobem zgubił szlafmycę. Przynajmniej jednak przekonał się, kiedy jej szukał, że dywan nie zwiał w nocy. Nadal pod nim leżał. Tylko tę jedną pociechę miał Abdullah w życiu, które nagle zrobiło się straszliwie nudne i przygnębiające.
Wówczas Jamal, nadal wdzięczny za srebrne monety, zawołał, że ma gotowe śniadanie dla nich obu. Abdullah z zadowoleniem rozsunął zamaszyście kotary na kramie. W oddali piały koguty. Niebo jaśniało błękitem, snopy słonecznego blasku przebijały kłęby siwego kurzu i starego kadzidła w kramie. Nawet w tym silnym świetle Abdullah wciąż nie mógł znaleźć szlafmycy. I ogarniało go coraz większe przygnębienie.
— Powiedz mi, czy czasami czujesz tajemniczy smutek? — zapytał Jamala, kiedy zasiedli w słońcu ze skrzyżowanymi nogami do śniadania.
Jamal nakarmił psa kawałkiem słodkiego ciasta.
— Smuciłbym się dzisiaj — odparł — gdyby nie ty. Ktoś chyba zapłacił tym podłym chłopaczyskom, żeby mnie okradli. Tak się starali! A na dodatek strażnicy wlepili mi grzywnę. Mówiłem ci? Myślę, że mam wrogów, przyjacielu.
Chociaż Jamal w ten sposób potwierdził podejrzenia Abdullaha co do obcego, który sprzedał mu dywan, niewiele to pomogło.
— Może — powiedział Abdullah — powinieneś bardziej uważać, kogo pozwalasz gryźć swojemu psu.
— O nie! — zaprotestował Jamal. — Wierzę w wolną wolę. Jeśli mój pies chce nienawidzić całej rasy ludzkiej oprócz mnie, daję mu wolny wybór.
Po śniadaniu Abdullah znowu zaczął szukać szlafmycy. Po prostu znikła. Próbował sobie dokładnie przypomnieć, kiedy ostatnio ją nakładał. Poprzedniego wieczoru, kiedy położył się spać i rozmyślał, żeby zanieść dywan do Wielkiego Wezyra. Potem miał sen. I we śnie odkrył, że ma na głowie szlafmycę. Pamiętał, że ją zdjął, żeby pokazać Kwiatu Nocy (co za śliczne imię!), że nie jest łysy. Potem, jak sobie przypominał, trzymał szlafmycę w ręku aż do chwili, kiedy usiadł obok dziewczyny na krawędzi fontanny. Pamiętał wyraźnie, że opowiadając historię swojego porwania przez Kabula Aqbę, gestykulował swobodnie obiema rękami i w żadnej nie miał szlafmycy. Wiedział, że rzeczy nie znikają tak sobie w snach, niemniej poszlaki wskazywały, że upuścił szlafmycę, kiedy usiadł. Czy to możliwe, że zostawił ją na trawie obok fontanny? W takim razie…
Abdullah stał nieruchomo jak słup na środku kramu, wpatrując się w promienie słońca, które — o dziwo — nie grzęzły już w pokładach kurzu i starego kadzidła. Przeciwnie, wyglądały jak czyste złote skrawki samego nieba.
— To nie był sen! — zawołał Abdullah.
Z jakiegoś powodu jego przygnębienie znikło bez śladu. Nawet oddychało mu się łatwiej.
— To się rzeczywiście wydarzyło! — powiedział.
Odwrócił się i popatrzył z namysłem na czarodziejski dywan. On też był we śnie. W takim razie…
— Z tego wynika, że przeniosłeś mnie do ogrodu jakiegoś bogacza, kiedy spałem — zwrócił się do dywanu. — Może mówiłem przez sen i wydałem ci rozkaz. Bardzo prawdopodobne. Myślałem o ogrodach. Jesteś jeszcze cenniejszy, niż myślałem!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiROZDZIAŁ 3
w którym Kwiat Nocy odkrywa kilka ważnych faktów
Abdullah znowu starannie przywiązał dywan do słupa podpierającego dach i wyszedł na bazar, gdzie odnalazł kram najbardziej utalentowanego z artystów, jacy tam tworzyli.
Po zwyczajowych wstępnych grzecznościach, kiedy to Abdullah nazwał artystę księciem ołówka i czarodziejem kredek, artysta zaś w rewanżu nazwał Abdullaha śmietanką klientów oraz królem znawców, Abdullah rzekł:
— Chcę mieć rysunki mężczyzn wszelkiego rodzaju, rozmiaru i kształtu, jakich widziałeś w życiu. Narysuj mi królów i żebraków, kupców i robotników, grubych i chudych, starych i młodych, brzydkich i przystojnych, a także całkiem przeciętnych. Jeśli jakiegoś rodzaju mężczyzn nigdy nie widziałeś, proszę, byś ich wymyślił, o mistrzu pędzla. A jeśli natchnienie cię zawiedzie, w co trudno mi uwierzyć, o arystokrato pośród artystów, wówczas musisz tylko skierować wzrok na zewnątrz, patrzeć i kopiować!
Abdullah szerokim gestem wskazał nieprzebrane tłumy kupujących, kłębiące się na bazarze. Niemal płakać mu się chciało na myśl, że Kwiat Nocy nigdy nie oglądała tego codziennego widoku.
Artysta z powątpiewaniem przygładził ręką krzaczastą brodę.
— Z pewnością, szlachetny wielbicielu ludzkości — powiedział — zrobię to bez trudu. Czy jednak klejnot dobrego gustu zechce poinformować pokornego rysownika, po co mu tak wiele męskich portretów?
— Dlaczego ozdoba i korona sztalug pragnie to wiedzieć? — zaniepokoił się Abdullah.
— Z pewnością perła wśród klientów rozumie, że malarz, ten nędzny robak, musi wiedzieć, jakiego użyć materiału — odparł artysta. W rzeczywistości niecodzienne zamówienie po prostu wzbudziło jego ciekawość. — Czy namaluję olejno na drewnie lub płótnie, czy narysuję ołówkiem na papierze lub welinie, czy nawet stworzę fresk na murze, zależy od tego, co gwiazda patronów zamierza zrobić z portretami.
— Ach, na papierze, proszę — uściślił pospiesznie Abdullah. Nie życzył sobie rozgłosu wokół spotkania z Kwiatem Nocy. Dobrze rozumiał, że jej ojciec jest bardzo bogatym człowiekiem i z pewnością nie pozwoliłby, żeby jakiś młody handlarz dywanów pokazał jej innych mężczyzn poza księciem Ochinstanu. — Portrety są dla inwalidy, który nigdy nie mógł oglądać świata jak inni.
— Jesteś więc archaniołem miłosierdzia — stwierdził artysta i zgodził się narysować portrety za śmiesznie małą sumę. — Nie, nie, wybrańcu fortuny, nie dziękuj mi — przerwał, kiedy Abdullah próbował wyrazić swoją wdzięczność. — Mam trzy powody. Po pierwsze, posiadam wiele portretów, które wykonałem dla własnej przyjemności i nie powinienem ci za nie nic policzyć, ponieważ i tak bym je narysował. Po drugie, wyznaczyłeś mi zadanie dziesięć razy bardziej interesujące od mojej zwykłej pracy, czyli portretowania młodych kobiet albo ich narzeczonych; albo koni i wielbłądów, z których każde muszę przedstawiać pięknie, bez względu na rzeczywistość; albo szeregów lepkich dzieciaków, których rodzice chcą, żeby wyglądały jak aniołki… również bez względu na rzeczywistość. A po trzecie myślę, że jesteś szalony, mój najwspanialszy z klientów, a wykorzystywanie szaleńców przynosi pecha.
Niemal natychmiast rozeszło się po całym bazarze, że młody Abdullah, handlarz dywanów, postradał rozum i kupuje wszelkie portrety, jakie ludzie mają na sprzedaż.
To było bardzo uciążliwe dla Abdullaha. Przez resztę dnia ciągle przeszkadzali mu rozmaici natręci, zjawiający się z długimi i kwiecistymi przemowami na temat portretu babuni, z którym tylko bieda każe im się rozstać; albo obrazu sułtańskiego wyścigowego wielbłąda, który przypadkiem spadł z wozu; albo medalionu z wizerunkiem ich siostry. Wiele czasu go kosztowało, żeby się pozbyć tych ludzi — a przy kilku okazjach nawet kupił obraz albo rysunek, jeśli przedstawiały mężczyznę. Więc oczywiście klienci dalej napływali.
— Tylko dzisiaj. Moja oferta trwa tylko do zachodu słońca — zapowiedział wreszcie rosnącym tłumom. — Niech każdy sprzedający przyjdzie do mnie godzinę przed zachodem słońca, to kupię obraz. Ale tylko wtedy.
W ten sposób zyskał kilka godzin spokoju na eksperymenty z dywanem. Zaczynał już wątpić, czy naprawdę jego wizyta w ogrodzie stanowiła coś więcej niż wytwór wyobraźni, ponieważ to dywan nie chciał się ruszyć. Abdullah naturalnie wypróbował go po śniadaniu, każąc mu się podnieść na pół metra, po prostu dla sprawdzenia. Lecz dywan tylko leżał na podłodze. Abdullah wypróbował go ponownie, kiedy wrócił z kramu artysty, dywan jednak ani drgnął.
— Może nie potraktowałem cię najlepiej — przemówił Abdullah do dywanu. — Byłeś mi wierny, pomimo moich podejrzeń, a ja w nagrodę obwiązałem cię dookoła słupa. Czy poczujesz się lepiej, jeśli pozwolę ci leżeć swobodnie na podłodze, przyjacielu? O to chodzi?
Zostawił dywan na podłodze, ale nic nie wskórał. Zupełnie, jakby rozmawiał ze zwykłym starym chodnikiem.
Dalej rozmyślał pomiędzy wizytami klientów, którzy zadręczali go, żeby kupił portrety. Powrócił myślą do obcego, który sprzedał mu dywan, i okropnego hałasu, który wybuchł przy kramie Jamala dokładnie w chwili, kiedy obcy kazał dywanowi wzlecieć w powietrze. Przypomniał sobie, że za każdym razem widział, jak usta obcego się poruszają, ale nie słyszał wszystkich słów.
— O to chodzi! — wykrzyknął i uderzył pięścią w dłoń. — Tajemne słowo, które należy wypowiedzieć przed lotem, a które z niecnych powodów ten człowiek zataił przede mną. O łotr! Widocznie wymówiłem to słowo przez sen.
Pobiegł na zaplecze i wygrzebał wystrzępiony słownik, z którego kiedyś korzystał w szkole. Potem, stojąc na dywanie, wykrzyknął:
— Abażur! Leć, proszę!
Nic się nie działo, ani po tym, ani po innych słowach zaczynających się na „A”. Abdullah przeszedł do litery „B”, a kiedy to nic nie dało, przeleciał przez cały słownik. Sprzedawcy portretów ciągle mu przerywali, więc trochę to trwało. Niemniej wczesnym wieczorem dotarł do „żyzny”, a dywan nawet się nie poruszył.
— Więc to musi być obce słowo albo wymyślone! — wykrzyknął gorączkowo Abdullah.
Istniała jeszcze możliwość, że Kwiat Nocy tylko mu się przyśniła. Jeśli jednak była prawdziwa, szanse na przekonanie dywanu, żeby go do niej zawiózł, wydawały się kurczyć z każdą chwilą. Abdullah recytował wszystkie obce i dziwne słowa, jakie mu przyszły do głowy, a dywan wciąż leżał bez ruchu.
Na godzinę przed zachodem słońca Abdullahowi znowu przeszkodzili ludzie zbierający się przed kramem, dźwigający rulony i duże płaskie paczki. Artysta musiał się przepychać przez tłum ze swoją teczką z rysunkami. Następna godzina minęła w szalonym tempie. Abdullah oglądał obrazy, odrzucał portrety matek i ciotek, zbijał wygórowane ceny za złe rysunki siostrzeńców i bratanków. W ciągu tej godziny nabył, poza setką doskonałych rysunków artysty, osiemdziesiąt dziewięć innych rysunków, obrazów, medalionów i nawet kawałek muru z nagryzmoloną twarzą. Wydał również prawie wszystkie pieniądze, które mu pozostały po kupnie czarodziejskiego dywanu — jeśli to był czarodziejski dywan. Ściemniło się, zanim wreszcie zbił argumenty człowieka twierdzącego, że olejny obraz matki jego czwartej żony może uchodzić za męski portret, i wypchnął go z kramu. Był już zbyt wyczerpany, żeby jeść. Poszedłby od razu spać, gdyby Jamal — który robił świetny interes, sprzedając przekąski czekającemu tłumowi — nie przyniósł mu szaszłyka na rożnie.
— Nie wiem, co w ciebie wstąpiło — powiedział Jamal. — Zawsze myślałem, że jesteś normalny. Ale szalony czy nie, musisz jeść.
— Nie ma mowy o szaleństwie — zapewnił Abdullah. — Po prostu zdecydowałem się na nowy interes.
Ale mięso zjadł.
W końcu zdołał umieścić sto osiemdziesiąt dziewięć obrazków na dywanie i położył się wśród nich.
— Teraz dobrze mnie posłuchaj — powiedział do dywanu. — Jeśli zdarzy się, że jakimś szczęśliwym trafem wypowiem przez sen słowo-komendę, musisz natychmiast zanieść mnie do ogrodu Kwiatu Nocy.
Nie mógł zrobić nic więcej. Dużo czasu minęło, zanim zasnął.
Zbudził się wśród sennego zapachu nocnych kwiatów, od dotknięcia łagodnej dłoni. Kwiat Nocy pochylała się nad nim. Abdullah zobaczył, że jest jeszcze piękniejsza, niż zapamiętał.
— Naprawdę masz obrazy! — zawołała. — Jak to miło z twojej strony.
Udało się! — pomyślał triumfalnie Abdullah.
— Tak — rzekł. — Mam tu sto osiemdziesiąt dziewięć rodzajów mężczyzn. Myślę, że zyskasz przynajmniej ogólne pojęcie.
Pomógł jej zdjąć z gałęzi kilka złotych lamp i ustawić kręgiem wokół dywanu. Potem pokazał jej obrazy, najpierw trzymając je pod lampą, a potem opierając o skarpę. Czuł się trochę jak uliczny artysta.
Kwiat Nocy obejrzała każdego mężczyznę, którego pokazał jej Abdullah z wielkim skupieniem. Potem podniosła lampę i jeszcze raz od początku obejrzała rysunki artysty. To sprawiło przyjemność Abdullahowi. Malarz był prawdziwym profesjonalistą. Narysował mężczyzn tak, jak życzył sobie Abdullah, od bohaterskiej postaci króla, wyraźnie skopiowanej z posągu, po garbatego czyścibuta z bazaru, i nawet dołączył swój autoportret.
— Tak, rozumiem! — powiedziała wreszcie Kwiat Nocy. — Mężczyźni bardzo się różnią, tak jak mówiłeś. Mój ojciec wcale nie jest typowy, podobnie jak ty, oczywiście.
— Więc przyznajesz, że nie jestem kobietą? — ucieszył się Abdullah.
— Zmuszona jestem przyznać. Przepraszam za pomyłkę.
Potem przeszła z lampą wzdłuż skarpy, oglądając niektóre obrazy po raz trzeci. Abdullah zauważył z pewnym zdenerwowaniem, że wybrała najprzystojniejszych mężczyzn. Patrzył, jak pochylała się nad nimi w głębokim skupieniu, lekko marszcząc czoło, na które spływał niesforny lok ciemnych włosów. Zaczął się obawiać, że rozpętał coś nieprzewidzianego.
Kwiat Nocy zebrała razem obrazki i ułożyła w schludny stos obok skarpy.
— Tak, jak myślałam — powiedziała. — Wolę ciebie od każdego z nich. Niektórzy wydają się zbyt dumni z siebie, a inni wyglądają na samolubnych i okrutnych. Ty jesteś skromny i miły. Zamierzam poprosić ojca, żeby wydał mnie za ciebie zamiast za księcia Ochinstanu. Zgadzasz się?
Ogród zawirował wokół Abdullaha w rozmazanych smugach złota, srebra i zgaszonej zieleni.
— Ee… boję się, że nic z tego nie wyjdzie — bąknął wreszcie młodzieniec.
— Dlaczego nie? — zapytała. — Jesteś już żonaty?
— Nie, nie — zaprzeczył. — Nie o to chodzi. Prawo pozwala mężczyźnie mieć tyle żon, na ile go stać, ale…
Kwiat Nocy znowu zmarszczyła brwi.
— Na ilu mężów pozwalają kobiecie?
— Tylko na jednego! — odparł Abdullah, nieco zgorszony.
— To straszna niesprawiedliwość — zauważyła Kwiat Nocy. Usiadła na skarpie i zamyśliła się. — Czy według ciebie to możliwe, że książę Ochinstanu ma już jakieś żony?
Abdullah patrzył, jak czoło dziewczyny coraz bardziej się chmurzy, a smukłe palce bębnią w murawę niemal z irytacją. Zrozumiał, że naprawdę niechcący coś rozpętał. Kwiat Nocy odkryła, że ojciec nie powiadomił jej o pewnych istotnych faktach.
— Jeśli jest księciem — odparł trochę nerwowo Abdullah — moim zdaniem to wysoce prawdopodobne, że ma już kilka żon. Tak.
— Więc jest zachłanny i nienasycony — orzekła Kwiat Nocy. — Zdjąłeś mi kamień z serca. Dlaczego mówisz, że nic nie wyjdzie z naszego małżeństwa? Wczoraj wspomniałeś, że też jesteś księciem.
Abdullah poczuł rumieniec na twarzy i złajał się w duchu, że ujawnił jej swoje marzenia. Chociaż tłumaczył sobie, że przecież miał wszelkie powody wierzyć, że to sen, kiedy jej opowiadał o porwaniu, to mu wcale nie pomogło.
— Prawda. Ale mówiłem ci też, że zagubiłem się daleko od mego królestwa — powiedział. — Teraz muszę zarabiać na skromne utrzymanie. Sprzedaję dywany na bazarze w Zanzibie. Twój ojciec to z pewnością bardzo bogaty człowiek. Raczej nie uzna tego za korzystny związek.
Kwiat Nocy gniewnie zabębniła palcami.
— Mówisz tak, jakbyś miał się żenić z moim ojcem! — fuknęła. — O co chodzi? Kocham cię. Ty mnie nie kochasz?
Spojrzała na Abdullaha. Abdullah odwzajemnił jej spojrzenie i zatonął na wieczność w wielkich ciemnych oczach. Usłyszał swój głos: „Tak”. Kwiat Nocy uśmiechnęła się. Abdullah się uśmiechnął. Upłynęło jeszcze kilka księżycowych wieczności.
— Opuszczę swój kraj z tobą — oświadczyła Kwiat Nocy. — Ponieważ mój ojciec rzeczywiście może nie zgodzić się na nasz związek, musimy najpierw się pobrać, a potem mu powiemy. Wówczas już nic nie będzie mógł zrobić.
Abdullah, który miał pewne doświadczenie z bogaczami, niestety nie był tego pewien.
— To nie takie proste — rzekł. — Ale po namyśle doszedłem do wniosku, że roztropność nakazuje nam opuścić Zanzib. To powinno być łatwe, ponieważ tak się składa, że mam czarodziejski dywan. Oto on, tam na skarpie. Przyniósł mnie tutaj. Niestety żeby go uruchomić, trzeba znać czarodziejskie słowo, które potrafię wymówić tylko przez sen.
Kwiat Nocy wzięła lampę i podniosła wysoko, żeby oświetlić dywan. Abdullah podziwiał grację, z jaką pochyliła się nad dywanem.
— Wydaje się bardzo stary — stwierdziła. — Czytałam o takich dywanach. Słowo komendy to pewnie całkiem zwykły wyraz, tylko wypowiedziany w dawny sposób. Wiem z książek, że tych dywanów używano w nagłej potrzebie, więc słowo nie powinno być zanadto udziwnione. Najlepiej opowiedz mi wszystko, co o nim wiesz. Wspólnymi siłami może rozwiążemy ten problem.
Abdullah zrozumiał wtedy, że Kwiat Nocy — jeśli nie liczyć luk w wiedzy — jest zarówno inteligentna, jak i świetnie wykształcona. Jeszcze bardziej ją podziwiał. Przekazał jej wszystko, co wiedział o dywanie, włącznie z awanturą na kramie Jamala, kiedy hałas nie pozwolił mu usłyszeć słowa komendy.
Kwiat Nocy słuchała, kwitując skinieniem głowy każdy nowy fakt.
— A więc — powiedziała — zostawmy na razie przyczyny, dla których ktoś miałby ci sprzedać sprawny czarodziejski dywan i jednocześnie dopilnować, żebyś go nie używał. Jest to postępek tak dziwny, że koniecznie musimy później to przemyśleć. Najpierw jednak zastanówmy się, co ten dywan robi. Mówisz, że opadł, kiedy mu rozkazałeś. Czy obcy wtedy coś powiedział?
Miała bystry i logiczny umysł. Naprawdę znalazłem perłę pośród kobiet, pomyślał Abdullah.
— Jestem pewien, że nic nie mówił — odpowiedział.
— Zatem — skonstatowała Kwiat Nocy — słowo komendy potrzebne jest tylko do wprawienia dywanu w lot. Potem widzę dwie możliwości: pierwsza, że dywan wypełnia wszystkie twoje polecenia, dopóki nie dotknie ziemi, albo druga, że okazuje ci posłuszeństwo, dopóki nie wróci do miejsca, skąd wystartował…
— To łatwo sprawdzić — oznajmił Abdullah, któremu kręciło się w głowie z podziwu dla jej logiki. — Myślę, że w grę wchodzi pierwsza możliwość. — Wskoczył na dywan i zawołał na próbę: — W górę i z powrotem do mojego kramu!
— Nie, nie! Stój! Czekaj! — krzyknęła Kwiat Nocy w tej samej chwili.
Ale było już za późno. Dywan poderwał się w powietrze, a potem pomknął w bok z taką prędkością, że Abdullah najpierw upadł na plecy i kompletnie stracił oddech, po czym zawisł połową ciała poza wystrzępioną krawędzią dywanu, na jakiejś straszliwej wysokości. Gdy tylko zdołał odetchnąć, natychmiast pęd powietrza zapierał mu dech. Nie mógł nic zrobić, tylko gorączkowo wczepił się paznokciami we frędzle na jednym końcu. Zanim zdołał się wciągnąć z powrotem na wierzch, a co dopiero przemówić, dywan spikował w dół — ponownie zapierając Abdullahowi dech w piersiach — przepchnął się przez kotary w kramie — mało nie dusząc przy tym Abdullaha — i wylądował gładko — i bardzo statecznie — na podłodze w środku.
Abdullah leżał na brzuchu i rozpaczliwie łapał powietrze. W głowie wirowały mu mgliste wspomnienia wieżyczek śmigających obok niego na tle gwiaździstego nieba. Wszystko stało się tak szybko, że najpierw pomyślał, jak zdumiewająco niewielka odległość dzieli jego kram od nocnego ogrodu. Potem, kiedy wreszcie odzyskał dech, miał ochotę wymierzyć sobie kopniaka. Co za głupstwo zrobił! Mógł przynajmniej zaczekać, aż Kwiat Nocy też wejdzie na dywan. Dzięki niej zrozumiał jednak, że nie ma innego sposobu, żeby się znowu spotkali, niż zasnąć z nadzieją, że jeszcze raz przez przypadek wypowie we śnie słowo komendy. Skoro zrobił to już dwukrotnie, nie wątpił w swoje szanse. Tym bardziej nie wątpił, że Kwiat Nocy wszystkiego się domyśli i zaczeka na niego w ogrodzie. Była wcieleniem inteligencji — klejnotem pośród kobiet. Powinna spodziewać się jego powrotu za jakąś godzinę.
Po godzinie wychwalania Kwiatu Nocy i obwiniania siebie samego Abdullah wreszcie zasnął. Lecz niestety, kiedy się zbudził, wciąż leżał twarzą w dół na dywanie we wnętrzu własnego kramu. Pies Jamala szczekał na dworze i to właśnie go obudziło.
— Abdullah! — usłyszał głos syna brata pierwszej żony jego ojca. — Nie śpisz?
Abdullah jęknął. Tego tylko mu brakowało.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki