- W empik go
Zamęt - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
24 sierpnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Zamęt - ebook
W maleńkiej górskiej wiosce Zamęt czas zatacza koło, a życie codzienne jest realne w tym samym stopniu, co mgliste wspomnienia jej mieszkańców. To właśnie tutaj splatają się losy rudowłosej Eugenii, fałszywego proroka Józka, pijaka-poety Franciszka, bibliotekarki Teresy, kosmopolity Jakuba i refleksyjnego wuja Tonto. Co łączy ludzi, którym wydaje się, że dzieli ich prawie wszystko? Czy zdążą naprawić popełnione błędy, zanim wszystko przesłoni widmo wielkiej zarazy?
Zamęt to oniryczna, pełna symboli powieść, która wkłada kij w mrowisko polskiej mentalności. Podejmując refleksję nad relacją człowieka i natury, zawraca czytelnika w odległą przeszłość, zanim w umysłach rozgościły się słowa nakazu, by czynić sobie ziemię poddaną.
Byłby to raj, gdyby nie zwracać uwagi na szczegóły, a że w nich tkwi diabeł, zamęt w Zamęcie umacniał diabelską wizję obserwowanego świata. Zwłaszcza w Józku W., żywiącym przekonanie, że całe zło można po prostu wysrać. Wstać rano, napić się wódki, wysikać pod płotem, skąd roztaczał się widok na zielone wzgórza. Podążyć długą drogą do sklepu, gdzie pracowała cycata Baśka. Kupić pety, bułkę, zjeść ją w drodze powrotnej, dłuższej o przystawanie na rogach podwórek, skąd Józek W. czerpał swoją wiedzę o świecie. A po powrocie wyrzucać z siebie wszystko, co zasłyszane, z gównem. Czuć się lepiej, lżej, swobodniej. Nie analizować, nie komplikować. Walić pięścią w stół, że tak musi być i basta.
Irena Powell
Urodzona w Gliwicach w 1981 roku. Ukończyła studia pianistyczne na Akademii Muzycznej w Katowicach. Laureatka konkursów poetyckich i prozatorskich. Mieszka z rodziną na jednej z gór Beskidu Wyspowego, skąd widać Tatry. Pisze, by prowokować do myślenia. Kocha spacery po lesie.
„Zamęt” to jej debiutancka powieść.
Zamęt to oniryczna, pełna symboli powieść, która wkłada kij w mrowisko polskiej mentalności. Podejmując refleksję nad relacją człowieka i natury, zawraca czytelnika w odległą przeszłość, zanim w umysłach rozgościły się słowa nakazu, by czynić sobie ziemię poddaną.
Byłby to raj, gdyby nie zwracać uwagi na szczegóły, a że w nich tkwi diabeł, zamęt w Zamęcie umacniał diabelską wizję obserwowanego świata. Zwłaszcza w Józku W., żywiącym przekonanie, że całe zło można po prostu wysrać. Wstać rano, napić się wódki, wysikać pod płotem, skąd roztaczał się widok na zielone wzgórza. Podążyć długą drogą do sklepu, gdzie pracowała cycata Baśka. Kupić pety, bułkę, zjeść ją w drodze powrotnej, dłuższej o przystawanie na rogach podwórek, skąd Józek W. czerpał swoją wiedzę o świecie. A po powrocie wyrzucać z siebie wszystko, co zasłyszane, z gównem. Czuć się lepiej, lżej, swobodniej. Nie analizować, nie komplikować. Walić pięścią w stół, że tak musi być i basta.
Irena Powell
Urodzona w Gliwicach w 1981 roku. Ukończyła studia pianistyczne na Akademii Muzycznej w Katowicach. Laureatka konkursów poetyckich i prozatorskich. Mieszka z rodziną na jednej z gór Beskidu Wyspowego, skąd widać Tatry. Pisze, by prowokować do myślenia. Kocha spacery po lesie.
„Zamęt” to jej debiutancka powieść.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-974-1 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PROLOG
Na początku był las. Porastał góry i doliny, na dnie których błyszczały rzeki niczym pasma siwych włosów. Zamykał byty w matczynym uścisku. Łączył podziemne królestwo miłosnych wyznań z cienkimi nitkami mrówczych zastępów. Scalał zastygłe kamienie z ruchliwością rudych ogonów dziurawiących korony drzew. Lasem była wszelka myśl i wszelkie słowo – puszczą bukową, brzozową, z zalążkiem świerków, sosen, jodeł, gęstą, nieujarzmioną, swobodną. Ponad nią unosiło się niebo z bezimiennymi chmurami, bo po co obłokom nazwy? Dno gęstwiny otwierało podziemne czeluści, skąd wyglądały grzyby wstrzymujące westchnienia wilgotnego mroku. Po dziś dzień szepczą coś o praczasie.
Jaką barwę ma ciemność? Czy jest nieprzychylna, ta, która daje schronienie błyszczącym oczom i pohukiwaniom sowy? Kto pierwszy utożsamił zmierzch z końcem? Od praczasu dzień i noc w mocnym objęciu popychają coraz mniej zalesioną kulę. Z rany kiełkują nowe pędy, a z popiołu rosną jeżówki zwane rudbekiami. Nic nie jest jednolite. Jedność objawia się w złożoności bytów. W ich wspólnocie.
Pewnego dnia do puszczy zawitał człowiek niosący na plecach worek. Znalazł się w punkcie przecięcia współrzędnych o potencjale wielkich możliwości, jak na brzegu jeziora odbijającego ideę bezkresnego oceanu, gdzie na horyzoncie łódki o białych żaglach kołyszą się łagodnie. Wystarczyło poddać się i skoczyć bez lęku. Płynąć wpław do dryfującego obiektu, głębokiego siedliska o korzeniach naciągniętych na podobieństwo strun harmonii wszechświata. Ale ów człowiek z workiem nie posiadał ani słuchu, ani spokoju. Kręcił się, ogarnięty chaosem jak pies próbujący pochwycić własny ogon. Popłynęły niesłyszane dotąd w puszczy przekleństwa i w worku powstała dziura. Odtąd na ziemię sypał się zamęt przypominający drobny piasek, oblepiający stopy i wdychany z rozedrganym powietrzem, na który nie zwraca się szczególnej uwagi.
Człowiek z workiem, lekceważąc względność czasu, został Mitycznym Tragarzem Rozpadającego się Początku. Nie spostrzegł, że na górach i w dolinach godziny płyną inaczej. Zaczął wycinać puszczę bukową, brzozową, z zalążkiem świerków, sosen, jodeł, przerzedzoną, podbitą, napiętą. Każdej nocy drżał ze strachu, więc postanowił znaleźć sobie współtowarzyszy niedoli. Tak powstała wioska Zamęt, leżąca u stóp Góry, w dolinie ze srebrzącymi się włosami rzek. Jej obecni mieszkańcy dawno zapomnieli o pochodzeniu nazwy, przygnieceni pośpiechem w zaprzeczaniu wspólnocie bytów. I tak chmury otrzymały nazwy, drzewa stały się ścianami, zwierzęta skórami, a błyszczące oczy i pohukiwania sowy demonami, przeciwko którym wymyślono bóstwa. Góra nigdy nie wyrzekła się praczasu i od przypadku do przypadku zsyłała na wioskę usypiającą mgłę. Wtedy królowała w panteonie bogów.
Mieszkańcy Zamętu mylnie obrali jednostki mierzenia czasu. Zapomnieli też o matkach drzew i starszej od Internetu _Wood Wide Web_. Za karę więc zamęt osiągał szczyt kondensacji w wiosce, promieniując na całą dolinę, tak że siwe rzeki posrebrzyły się jeszcze bardziej od nienaturalnego, narzuconego obcym nakazem smutku. Jednak ponad dachami następowało rozrzedzenie i powietrze stawało się czystsze, osiągając całkowitą przejrzystość na szczycie Góry strzegącej zapomnianych przez ludzi źródeł.
Tuż przed wielką zarazą w Zamęcie mieszkała Eugenia o rudych włosach, bibliotekarka Teresa, w której życiu wszystko było powstrzymane, oraz Franciszek Dzik, pijak, który ponownie stał się poetą. Pewnego poranka z mgły wyłonił się Jakub, i tu zaczyna się opowieść – fałszywe proroctwo Józka W.JAKUB WYCHODZI Z MGŁY
Byłby to raj, gdyby nie zwracać uwagi na szczegóły, a że w nich tkwi diabeł, zamęt w Zamęcie umacniał diabelską wizję obserwowanego świata. Zwłaszcza w Józku W., żywiącym przekonanie, że całe zło można po prostu wysrać. Wstać rano, napić się wódki, wysikać pod płotem, skąd roztaczał się widok na zielone wzgórza. Podążyć długą drogą do sklepu, gdzie pracowała cycata Baśka. Kupić pety, bułkę, zjeść ją w drodze powrotnej, dłuższej o przystawanie na rogach podwórek, skąd Józek W. czerpał swoją wiedzę o świecie. A po powrocie wyrzucać z siebie wszystko, co zasłyszane, z gównem. Czuć się lepiej, lżej, swobodniej. Nie analizować, nie komplikować. Walić pięścią w stół, że tak musi być i basta. A chłodoki* niech piją i zwracają rozdziawione gęby w stronę cycatej Baśki, anioła, którego najchętniej wstawiliby do każdej przydrożnej kapliczki. Józek W. wiedział wszystko o wszystkich. Wychodziło mu to ustami bez ogródek, jak gówno.
Na podwórku panował nieład, ujadał pies przywiązany łańcuchem do budy. Wszędzie walały się kolorowe butelki. Józek W. nie miał czasu ich sprzątać. Każdego ranka pił wódkę, sikał pod płotem, skąd roztaczał się widok na wielobarwne wzgórza jesieni, szedł długą drogą do sklepu-kapliczki z cycatym aniołem, kupował pety, bułkę i wracał. Z każdym dniem bogatszy o nową wiedzę o świecie. Tylko zimą wszystko się zatrzymywało.
A mógłby to być raj. Zamęt leżał w przestronnej dolinie, otoczonej ze wszystkich stron górami. Wysoko, wśród chmur, rysowały się ich spiczaste kontury. Tam Józek W. chciałby umrzeć.
– Płowi=om ci, Basieńko, ze zabrołbym jo cie tom, na nojwyzso góro, całowołbym i kłochoł, a płotom sczezł.
– A co mi tu, Józek, takie bzdety godocie. Idźcie prec, wytrzyźwiejcie** – krzyczał cycaty anioł i Józek W. wlókł się do domu. Zarysowane daleko na horyzoncie Tatry formowały krainę marzeń silniejszą od fatamorgany kamiennym konkretem, prawie na wyciągnięcie ręki. A jednak nogi plątały się zbyt szybko i nawet Józkowy członek wiądł ostatecznie, zmęczony ekstazą, choć tak tęsknił do Baśki rozłożonej na granitowej skale.
Jednak nie spodziewał się Józek, że zostanie świadkiem wielkiego wydarzenia. A miało to miejsce w jeden z tych dni, kiedy wszystkie wiejskie uroki zostają ukryte. Nie widać balkoników z kwiatami, lwów i krasnali strzegących bram wejściowych, domków o budzących mdłości kolorach, wgryzających się jak kleszcze w skórę krajobrazu. Nie słychać brzęczenia kosiarek i warkotu odpalanych silników błyszczących samochodów, echa kościelnych dzwonów i dzwonków kapliczek z plastikowymi roślinami. Mgła spłaszczała dźwięki. Spływała wzdłuż górskiego stoku i panowała w Zamęcie. Wtedy Góra nienazwanych tajemnic przypominała o swoim boskim istnieniu.
Poprzedniej nocy Józek wdrapywał się po jej zalesionym zboczu. Mało kto tam chodził, a dawne drogi zarosły. Kiedyś na szczycie mieszkał znachor, którego radzili się ludzie w chorobach, trudnych sprawach i strachu przed tymi, co po śmierci mieli stać się upiorami. Za życia ich skóra robiła się nadmiernie czerwona, krzaczaste brwi zrastały się złowieszczo, a usta wypluwały awanturnicze słowa dotkliwe jak pestki czereśni. Znachor obcinał tym zmarłym głowy i wkładał je między ich nogi. Mary kładł na brzuch i wbijał w nie kołki, a także obkładał gałęziami. Grób na wszelki wypadek zasypywano kamieniami. Rozsypywano również wokół wyzutego z oddechu ciała ziarnka maku. Zanim upiór je pozbierał, drobniejsze od wysuszonych mrówek, wszelka ciemność blakła. Ale przegnano znachora wraz z innymi Łemkami. Została tylko drewniana chata o zapadniętym dachu i stare drzewa owocowe. W wiosce mówiono, że tam straszy, choć ksiądz dobrodziej zakazywał opowiadania bezbożnych bredni. Józek bał się, ale wypił porządnie i poczuł w sobie siłę. Nie wiedział, dokąd zmierza. Jednak nie zamierzał się nad tym zastanawiać.
W końcu, umęczony alkoholem i wysiłkiem fizycznym, padł na ziemię. Kiedy się obudził, nie widział nic poza mgłą. Chciał nabrać jej do ust, ale wymykała mu się zwinnie jak cycata Baśka w snach. Bolała go głowa i przemknęło mu przez myśl, że umarł i trafił do czyśćca, bo przecież srał codziennie, wyzbywając się ciężkich grzechów. A niebem mogła być tylko Baśka. Wtem usłyszał szelest. Ktoś lub coś przedzierało się w jego stronę przez zarośla.
Serce waliło mu jak dzwon z przykościelnej drewnianej dzwonnicy, pachnącej minionymi dniami oraz wyrzutami pod adresem tych, którzy nie modlą się wystarczająco dużo. Wibracje były tak silne, że zabytkowa konstrukcja groziła zawaleniem. Ale ksiądz dobrodziej musiał grzmieć, napędzany kamienną lawiną nakazów i zakazów, mających więcej wspólnego z wykrochmalonym na sztywno kołnierzykiem dogmatu niż poczuciem sensu i spokoju. Józek przypomniał sobie pretensje lejące się z ambony niczym jad, podjudzające parafian od pierwszej do ostatniej ławki. Pomyślał, że zaraz go zamordują, a przecież nie czas było umierać. Jeszcze chciał co rano pić wódkę, sikać, chodzić do sklepu, patrzeć na cycatą Baśkę i na Tatry. Ze strachu polała się po leśnym poszyciu strużka moczu, a z mgły wyłonił się Jakub. Było to dwudziestego siódmego sierpnia 2019 roku, jeśli wierzyć Józkowi W., który tego dnia został fałszywym prorokiem.
* W gwarze Lachów Sądeckich: „chłopaki”.
** Gwara Lachów Sądeckich.
Na początku był las. Porastał góry i doliny, na dnie których błyszczały rzeki niczym pasma siwych włosów. Zamykał byty w matczynym uścisku. Łączył podziemne królestwo miłosnych wyznań z cienkimi nitkami mrówczych zastępów. Scalał zastygłe kamienie z ruchliwością rudych ogonów dziurawiących korony drzew. Lasem była wszelka myśl i wszelkie słowo – puszczą bukową, brzozową, z zalążkiem świerków, sosen, jodeł, gęstą, nieujarzmioną, swobodną. Ponad nią unosiło się niebo z bezimiennymi chmurami, bo po co obłokom nazwy? Dno gęstwiny otwierało podziemne czeluści, skąd wyglądały grzyby wstrzymujące westchnienia wilgotnego mroku. Po dziś dzień szepczą coś o praczasie.
Jaką barwę ma ciemność? Czy jest nieprzychylna, ta, która daje schronienie błyszczącym oczom i pohukiwaniom sowy? Kto pierwszy utożsamił zmierzch z końcem? Od praczasu dzień i noc w mocnym objęciu popychają coraz mniej zalesioną kulę. Z rany kiełkują nowe pędy, a z popiołu rosną jeżówki zwane rudbekiami. Nic nie jest jednolite. Jedność objawia się w złożoności bytów. W ich wspólnocie.
Pewnego dnia do puszczy zawitał człowiek niosący na plecach worek. Znalazł się w punkcie przecięcia współrzędnych o potencjale wielkich możliwości, jak na brzegu jeziora odbijającego ideę bezkresnego oceanu, gdzie na horyzoncie łódki o białych żaglach kołyszą się łagodnie. Wystarczyło poddać się i skoczyć bez lęku. Płynąć wpław do dryfującego obiektu, głębokiego siedliska o korzeniach naciągniętych na podobieństwo strun harmonii wszechświata. Ale ów człowiek z workiem nie posiadał ani słuchu, ani spokoju. Kręcił się, ogarnięty chaosem jak pies próbujący pochwycić własny ogon. Popłynęły niesłyszane dotąd w puszczy przekleństwa i w worku powstała dziura. Odtąd na ziemię sypał się zamęt przypominający drobny piasek, oblepiający stopy i wdychany z rozedrganym powietrzem, na który nie zwraca się szczególnej uwagi.
Człowiek z workiem, lekceważąc względność czasu, został Mitycznym Tragarzem Rozpadającego się Początku. Nie spostrzegł, że na górach i w dolinach godziny płyną inaczej. Zaczął wycinać puszczę bukową, brzozową, z zalążkiem świerków, sosen, jodeł, przerzedzoną, podbitą, napiętą. Każdej nocy drżał ze strachu, więc postanowił znaleźć sobie współtowarzyszy niedoli. Tak powstała wioska Zamęt, leżąca u stóp Góry, w dolinie ze srebrzącymi się włosami rzek. Jej obecni mieszkańcy dawno zapomnieli o pochodzeniu nazwy, przygnieceni pośpiechem w zaprzeczaniu wspólnocie bytów. I tak chmury otrzymały nazwy, drzewa stały się ścianami, zwierzęta skórami, a błyszczące oczy i pohukiwania sowy demonami, przeciwko którym wymyślono bóstwa. Góra nigdy nie wyrzekła się praczasu i od przypadku do przypadku zsyłała na wioskę usypiającą mgłę. Wtedy królowała w panteonie bogów.
Mieszkańcy Zamętu mylnie obrali jednostki mierzenia czasu. Zapomnieli też o matkach drzew i starszej od Internetu _Wood Wide Web_. Za karę więc zamęt osiągał szczyt kondensacji w wiosce, promieniując na całą dolinę, tak że siwe rzeki posrebrzyły się jeszcze bardziej od nienaturalnego, narzuconego obcym nakazem smutku. Jednak ponad dachami następowało rozrzedzenie i powietrze stawało się czystsze, osiągając całkowitą przejrzystość na szczycie Góry strzegącej zapomnianych przez ludzi źródeł.
Tuż przed wielką zarazą w Zamęcie mieszkała Eugenia o rudych włosach, bibliotekarka Teresa, w której życiu wszystko było powstrzymane, oraz Franciszek Dzik, pijak, który ponownie stał się poetą. Pewnego poranka z mgły wyłonił się Jakub, i tu zaczyna się opowieść – fałszywe proroctwo Józka W.JAKUB WYCHODZI Z MGŁY
Byłby to raj, gdyby nie zwracać uwagi na szczegóły, a że w nich tkwi diabeł, zamęt w Zamęcie umacniał diabelską wizję obserwowanego świata. Zwłaszcza w Józku W., żywiącym przekonanie, że całe zło można po prostu wysrać. Wstać rano, napić się wódki, wysikać pod płotem, skąd roztaczał się widok na zielone wzgórza. Podążyć długą drogą do sklepu, gdzie pracowała cycata Baśka. Kupić pety, bułkę, zjeść ją w drodze powrotnej, dłuższej o przystawanie na rogach podwórek, skąd Józek W. czerpał swoją wiedzę o świecie. A po powrocie wyrzucać z siebie wszystko, co zasłyszane, z gównem. Czuć się lepiej, lżej, swobodniej. Nie analizować, nie komplikować. Walić pięścią w stół, że tak musi być i basta. A chłodoki* niech piją i zwracają rozdziawione gęby w stronę cycatej Baśki, anioła, którego najchętniej wstawiliby do każdej przydrożnej kapliczki. Józek W. wiedział wszystko o wszystkich. Wychodziło mu to ustami bez ogródek, jak gówno.
Na podwórku panował nieład, ujadał pies przywiązany łańcuchem do budy. Wszędzie walały się kolorowe butelki. Józek W. nie miał czasu ich sprzątać. Każdego ranka pił wódkę, sikał pod płotem, skąd roztaczał się widok na wielobarwne wzgórza jesieni, szedł długą drogą do sklepu-kapliczki z cycatym aniołem, kupował pety, bułkę i wracał. Z każdym dniem bogatszy o nową wiedzę o świecie. Tylko zimą wszystko się zatrzymywało.
A mógłby to być raj. Zamęt leżał w przestronnej dolinie, otoczonej ze wszystkich stron górami. Wysoko, wśród chmur, rysowały się ich spiczaste kontury. Tam Józek W. chciałby umrzeć.
– Płowi=om ci, Basieńko, ze zabrołbym jo cie tom, na nojwyzso góro, całowołbym i kłochoł, a płotom sczezł.
– A co mi tu, Józek, takie bzdety godocie. Idźcie prec, wytrzyźwiejcie** – krzyczał cycaty anioł i Józek W. wlókł się do domu. Zarysowane daleko na horyzoncie Tatry formowały krainę marzeń silniejszą od fatamorgany kamiennym konkretem, prawie na wyciągnięcie ręki. A jednak nogi plątały się zbyt szybko i nawet Józkowy członek wiądł ostatecznie, zmęczony ekstazą, choć tak tęsknił do Baśki rozłożonej na granitowej skale.
Jednak nie spodziewał się Józek, że zostanie świadkiem wielkiego wydarzenia. A miało to miejsce w jeden z tych dni, kiedy wszystkie wiejskie uroki zostają ukryte. Nie widać balkoników z kwiatami, lwów i krasnali strzegących bram wejściowych, domków o budzących mdłości kolorach, wgryzających się jak kleszcze w skórę krajobrazu. Nie słychać brzęczenia kosiarek i warkotu odpalanych silników błyszczących samochodów, echa kościelnych dzwonów i dzwonków kapliczek z plastikowymi roślinami. Mgła spłaszczała dźwięki. Spływała wzdłuż górskiego stoku i panowała w Zamęcie. Wtedy Góra nienazwanych tajemnic przypominała o swoim boskim istnieniu.
Poprzedniej nocy Józek wdrapywał się po jej zalesionym zboczu. Mało kto tam chodził, a dawne drogi zarosły. Kiedyś na szczycie mieszkał znachor, którego radzili się ludzie w chorobach, trudnych sprawach i strachu przed tymi, co po śmierci mieli stać się upiorami. Za życia ich skóra robiła się nadmiernie czerwona, krzaczaste brwi zrastały się złowieszczo, a usta wypluwały awanturnicze słowa dotkliwe jak pestki czereśni. Znachor obcinał tym zmarłym głowy i wkładał je między ich nogi. Mary kładł na brzuch i wbijał w nie kołki, a także obkładał gałęziami. Grób na wszelki wypadek zasypywano kamieniami. Rozsypywano również wokół wyzutego z oddechu ciała ziarnka maku. Zanim upiór je pozbierał, drobniejsze od wysuszonych mrówek, wszelka ciemność blakła. Ale przegnano znachora wraz z innymi Łemkami. Została tylko drewniana chata o zapadniętym dachu i stare drzewa owocowe. W wiosce mówiono, że tam straszy, choć ksiądz dobrodziej zakazywał opowiadania bezbożnych bredni. Józek bał się, ale wypił porządnie i poczuł w sobie siłę. Nie wiedział, dokąd zmierza. Jednak nie zamierzał się nad tym zastanawiać.
W końcu, umęczony alkoholem i wysiłkiem fizycznym, padł na ziemię. Kiedy się obudził, nie widział nic poza mgłą. Chciał nabrać jej do ust, ale wymykała mu się zwinnie jak cycata Baśka w snach. Bolała go głowa i przemknęło mu przez myśl, że umarł i trafił do czyśćca, bo przecież srał codziennie, wyzbywając się ciężkich grzechów. A niebem mogła być tylko Baśka. Wtem usłyszał szelest. Ktoś lub coś przedzierało się w jego stronę przez zarośla.
Serce waliło mu jak dzwon z przykościelnej drewnianej dzwonnicy, pachnącej minionymi dniami oraz wyrzutami pod adresem tych, którzy nie modlą się wystarczająco dużo. Wibracje były tak silne, że zabytkowa konstrukcja groziła zawaleniem. Ale ksiądz dobrodziej musiał grzmieć, napędzany kamienną lawiną nakazów i zakazów, mających więcej wspólnego z wykrochmalonym na sztywno kołnierzykiem dogmatu niż poczuciem sensu i spokoju. Józek przypomniał sobie pretensje lejące się z ambony niczym jad, podjudzające parafian od pierwszej do ostatniej ławki. Pomyślał, że zaraz go zamordują, a przecież nie czas było umierać. Jeszcze chciał co rano pić wódkę, sikać, chodzić do sklepu, patrzeć na cycatą Baśkę i na Tatry. Ze strachu polała się po leśnym poszyciu strużka moczu, a z mgły wyłonił się Jakub. Było to dwudziestego siódmego sierpnia 2019 roku, jeśli wierzyć Józkowi W., który tego dnia został fałszywym prorokiem.
* W gwarze Lachów Sądeckich: „chłopaki”.
** Gwara Lachów Sądeckich.
więcej..