Zamęt - ebook
Zamęt - ebook
Wojna na Ukrainie to dopiero początek...
Drożyzna, nieurodzaj i wzbierająca fala migracji?
To nie jest najgorsze, co może nas spotkać.
Nadchodzi prawdziwa katastrofa.
Największa w historii Polski.
Zapobiec jej może troje polskich policjantów – tyle że
czasu właściwie już nie ma, a oni niemal w ogóle się
nie znają. Na kogo można liczyć w walce z potężnym
wrogiem, który nie cofnie się już przed niczym?
Co uda się ocalić z zamętu, w którym
pogrąża się cały kontynent?
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788366955523 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Udręka ośmiu godzin lekcyjnych powoli dobiegała końca.
Zostały ostatnie zajęcia. Niestety z trzecią B, która wyróżniała się tym, że jej większość, a przynajmniej wyróżniającą się grupę, stanowili indywidualiści. Hani robiło się niedobrze na samą myśl, że będzie musiała przed nimi stanąć.
Czemu los aż tak ją pokarał? Niczym sobie na to nie zasłużyła. Na pewno znowu zaczną błaznować, ona się wkurzy i zrobi z siebie idiotkę.
– Haniu…
A ten czego chce?
Starając się zachować spokój, odwróciła głowę w stronę, z której dobiegł ją męski głos, i uśmiechnęła się promiennie. Z Rawskiego nie warto robić sobie wroga – jako zastępca dyrektora może mieć istotny wpływ na jej pracę. Facet najwyraźniej ma do niej słabość, a prawdę powiedziawszy, wcale nie kryje ochoty na mały romans. Pewnie kręcą go blondynki. Kogo nie kręcą? Jest po pięćdziesiątce, a więc o dobre dwadzieścia lat starszy od niej, miły, no i odbiega wyglądem od swoich kolegów. Na korzyść, oczywiście. Same zalety, jednak Hania nie ulegnie, nawet jeśli jej małżeństwo z Marcinem przechodzi właśnie lekki kryzys.
– Co słychać? – zagaiła swobodnym tonem, strzelając oczami w bok, gdzie przy wyjściu z pokoju nauczycielskiego zauważyła Olgę Adamską.
– Miałaś zadzwonić. – Ryszard Rawski powiedział to miękko, trochę jakby na bezdechu. – Czekałem.
– Och, jakoś wyleciało mi to z głowy, ale obiecuję, że to się już więcej nie powtórzy.
Na twarzy mężczyzny rozczarowanie ustąpiło miejsca nadziei. Był dla Hani jak otwarta księga.
– To kiedy?
– Nie bądź taki niecierpliwy. – Koniuszkami palców dotknęła klapy jego marynarki. – Muszę biec, bo się spóźnię.
Wymijając wielbiciela, popędziła w ślad za Olgą.
– Widziałam, widziałam, nic nie musisz mówić – roześmiała się cicho koleżanka.
– Nigdy się od niego nie uwolnię.
– A po co się uwalniać? Nie przesadzaj. Rysiowi niczego nie brakuje. No i jest stały w uczuciach. Już od początku roku śle ci te powłóczyste spojrzenia. Doceń.
Hania z przyjaciółką rozumie się w lot, choć tak wiele je różni. Ciemnowłosa szczupła matematyczka jest od niej o trzy lata starsza i wiedzie życie szczęśliwej singielki.
Weszły na drugie piętro budynku Liceum im. Heliodora Święcickiego. Na korytarzach panował nieznośny hałas, mimo że uczniowie głównie zajmowali się komórkami zamiast biegać i krzyczeć, jak to było za jej czasów. Grała muzyka, atmosfera wyraźnie się rozluźniła. Do końca roku szkolnego pozostały ledwie trzy tygodnie. Potem całe to towarzystwo rozjedzie się do domów. Na rok jeszcze wrócą. A później? Niewielu trafi na studia, i to wcale nie najlepsi. Tylko niektórych rodziców stać na wysłanie pociechy do wielkiego miasta i utrzymywanie tam przez następne kilka lat. Najbliżej jest Gorzów Wielkopolski, może komuś uda się zaczepić dalej, w Poznaniu. Życzyła im dobrze, ale wiedziała, jakie jest życie.
– Co robisz w weekend?
– Jadę do rodziców.
– Szkoda. Myślałam, że się gdzieś urwiemy. – Olga wydęła wargi. – Ale jak nie, to nie.
– Przecież nie powiedziałam, że będę tam siedziała do niedzieli. W sobotę wieczorem chcę już być z powrotem.
Nie dodała, że to przez Marcina, który nie cierpiał tych wyjazdów i unikał ich jak ognia. Tylko jego rodzice byli święci, a jej rodziny jakby się brzydził. Sam od familijnych rytuałów wolał poznańskie kluby, gdzie miał kumpli z technikum. Z kolei jej robiło się tam niedobrze. W wyniku umowy, jaką zawarli prawie na samym początku, jeden weekend w miesiącu spędzali w Poznaniu, drugi na wsi, a pozostałe w domu, przez całe dni celebrując nicnierobienie. To ostatnie wychodziło im najlepiej.
– Zdzwonimy się – przyrzekła, pobrzękując kluczami.
– Baw się dobrze.
Dzwonek obwieścił początek lekcji. Myśl, że zaraz stanie przed gromadą małolatów, znów popsuła jej humor.
Wystarczyło na nich spojrzeć. Z niektórych biły buta i arogancja. Strachu, Max i Klaus. To oni przewodzili klasie. Ich rodzicom powodziło się nie najgorzej. Gnojki, którym poprzewracało się w głowach z dobrobytu. Dobrze, że niedługo odejdą, już nie miała do nich cierpliwości.
Menażeria paradowała przed nią, niespiesznie wchodząc do sali i zajmując miejsca w ławkach. W niektórych przypadkach trudno było odróżnić chłopaka od dziewczyny. Boże, co oni ze sobą porobili?
Nerwowo łykając ślinę, ruszyła w ślad za nimi, zastanawiając się, jakie to przykrości staną się dziś jej udziałem.
Zanim usiadła, dyskretnie sprawdziła krzesło. Starając się nie prowokować, zaczęła wyczytywać nazwiska z listy. Większość była obecna. Jak zwykle brakowało Robsona, ale ten zawsze dostarczał zwolnienia, jako że jego ojciec był znanym miejscowym lekarzem. Dzisiejszy dzień nie będzie wyjątkowy.
– Uspokójcie się.
Szum rozmów pierwszych minut powoli zaczął przeradzać się w zwykłe gadulstwo.
– Niech dyżurny wytrze tablicę. – Podniosła wzrok, próbując poskromić co głośniejsze osoby. – O co was prosiłam?
Efekt był doraźny, jak zawsze.
– Klaus, podejdź bliżej.
– Dlaczego właśnie ja? – Łysy drągal w postrzępionych dżinsach i kolorowej koszulce zajmował miejsce w piątej ławce pod ścianą. Trochę się go bała, lecz nie mogła pozwolić, by ten strach nią zawładnął.
– Bo tak powiedziałam.
Klaus wzruszył ramionami. Pokonanie odległości pomiędzy ławką a tablicą zajęło mu minutę, ale nie stawiał się, co już uznała za sukces.
– Zapisz: organy władzy samorządowej w strukturach…
W sali rozległ się zbiorowy jęk.
– Możemy zrobić kartkówkę – zaproponowała, co sprawiło, że od razu zapadła cisza.
– Nie lepiej porozmawiać o tym, co się dzieje?
– Od kiedy to interesujesz się polityką?
To Strachu, główny oponent Klausa. Tylko doraźnie wchodzą ze sobą w sojusze. Jako jedyny ma większe ambicje. Ma też pieniądze. Starsi bracia zajmują się deweloperką. Jest hajs, będzie sukces.
– To chyba od niej zależy nasza przyszłość.
Ten i ów zarechotał pod nosem.
– Proszę, podziel się z nami swoimi przemyśleniami. – Nie odmówi wprost. W sumie to dobre dzieciaki, tylko niektórym brakuje kierunkowskazu. Oprócz kilku nadmiernie pewnych siebie resztę klasy stanowili ci, którzy w życiu już nie radzili sobie tak dobrze. Byle dotrwać do matury, potem się zobaczy. I najlepiej, jak to wszystko uda się osiągnąć bez wysiłku.
– Nie wiem, jak pani, ale niektórym jeszcze zależy.
– Co ty nie powiesz.
Nie znosiła, gdy ktoś patrzył na nią wzrokiem pełnym pogardy, wyraźnie dając do zrozumienia, że forsa oznacza przywileje, do których tylko wybrani mają prawo. Ona nie.
– Trzy dni temu…
– Znaczy się w poniedziałek? – dopytał Maks, wzbudzając ogólną wesołość.
– Rel. – Strachu nie pozwolił sobie odebrać inicjatywy. – Matka poprosiła, żebym pojechał do sklepu.
– I mówisz nam o tym dopiero dzisiaj? – Ktoś z końca sali nie chciał być gorszy od kolegów.
Czuła, że powoli zaczyna tracić kontrolę. Zastukała brelokiem służbowych kluczy o blat.
– Cisza! Niech mówi, tylko żeby to było z sensem – zastrzegła.
– Gwarantuję, że będzie – głos Stracha wzniósł się ponad wrzawę. – Zabrałem forda…
Wszyscy wiedzieli, że chłopak nie ma jeszcze prawa jazdy, co – jak widać – nie przeszkadzało w prowadzeniu samochodu. Miejscowa drogówka siedziała u nich w kieszeni. Każdy to wiedział.
– I gdzie cię zaniosło?
– Do biedry na Chrobrego. Myślałem, że jak będę przed zamknięciem, to oszczędzę sobie stania w kolejce do kasy.
– I co, nie udało się?
Strachu teatralnie rozłożył ręce.
– No, takich tłumów dawno nie widziałem. Niektórzy brali wszystko jak leci, totalnie randomowe rzeczy.
– Bo promo było na szpadle i wiaderka – zarechotał chłopak będący klasowym błaznem. W niej budził wyłącznie irytację. Był idiotą i nic sobie z tego nie robił. Przepychano go z klasy do klasy, byle się tylko pozbyć. Obstawiała, że on pierwszy z całej gromady wyląduje na śmietniku. Ale może wręcz przeciwnie: zostanie stand-uperem?
– Co ty robiłeś w biedrze? – zapytał Maks. – Kierunki ci się przypadkiem nie pomyliły?
– Chyba twojej starej. Normalni ludzie czasami pomagają swoim rodzicom – odciął się Strachu. – Może dlatego tak cię to dziwi.
Szybko zerknęła na zegarek. Na czczej dyskusji upłynęło już dziesięć minut. Tematu na pewno nie przerobią, a zresztą nawet jej na tym nie zależało. Szarpanie się z nimi nie jest warte jej nerwów. Niepotrzebnie zgodziła się na ten cyrk. Zamiast lekcji wyszedł teatr jednego aktora, a jej kończyła się już cierpliwość.
– To wszystko?
– Zapomniałem dodać…
– Możesz usiąść.
Temat miała wykuty na blachę. Mówiąc, nawet nie zastanawiała się nad treścią. Słowa po prostu wylatywały jej z ust. Niektórzy notowali, lecz większość gapiła się w komórki.
Kończyła, gdy z korytarza rozległ się dzwonek. Mogłaby sobie pogratulować timingu, ale tylko odetchnęła.
– Na przyszły tydzień przeczytacie sobie rozdział siódmy. – Starała się, by ulgi, jaką odczuwała, nie uznali za słabość. – Dzisiaj to wszystko.
Poczekała, aż ostatni z nich opuści salę, zamknęła drzwi i poszła zdać klucze. Zdecydowanie wolała, gdy lekcje prowadzono zdalnie. Mniej się przy tym stresowała. Zdaje się, że popełniła błąd w wyborze życiowej kariery, tyle że Międzyrzecz nie dawał zbyt wielu możliwości. Mogła stanąć za ladą, lecz to było poniżej jej aspiracji. Co prawda skończyła polonistykę we Wrocławiu, niemniej w szkole prędko okazało się, że musi poszerzyć swoje kwalifikacje, by wyrobić pensum nauczycielskie, zatem kończyła jedną podyplomówkę po drugiej. Była już w stanie uczyć czterech przedmiotów, więc jakoś to szło, nie narzekała. Tylko Marcin coraz bardziej ją rozczarowywał. Ta myśl ostatnio wracała do niej znienacka co jakiś czas.
Po kwadransie znalazła się na ulicy. Do domu miała kawałek, ale po tylu godzinach w murach szkolnych przeszła się nieledwie z przyjemnością mimo upału. Po drodze przejrzała w myślach domowe zapasy i uznała, że powinna kupić coś na obiad. Lodówka świeciła pustkami. Najlepiej, jak wybierze w garmażerce coś do szybkiego przyrządzenia. Marcin będzie głodny, gdy wróci, a jej kolejna scysja nie była do niczego potrzebna.
Najbliżej domu miała Intermarché, więc weszła, obiecując sobie, że tym razem ograniczy się tylko do niezbędnych artykułów. Bardzo nie lubiła wyrzucać jedzenia.
Sięgając po koszyk, musiała się schylić. Zrobiła to niechętnie, jak zawsze w takich sytuacjach pełna obaw, że wszyscy się na nią gapią. Dobrze, że rano włożyła dżinsy i buty na płaskiej podeszwie, a nie spódnicę, do tego krótką zamszową kurteczkę. Pełna swoboda i brak zainteresowania. Wiedziała, że przyciąga męskie spojrzenia, i uważała to za swój atut, acz wolała zostawiać go na specjalne okazje, a na co dzień nie rzucać się w oczy.
Ruszyła wzdłuż rzędów regałów, zaskoczona tym, jak mało wystawiono towaru. W piątek po południu sklep wyglądał jak zazwyczaj w sobotę tuż przed zamknięciem. Zieleniak, zawsze pełen warzyw i owoców, dziś świecił pustkami. Pół skrzynki cebuli i dwie skrzynki przebranych jabłek aż kłuło w oczy, ziemniaki też nieszczególne i tylko parę pomarszczonych czerwonych papryk. Słabo.
Sięgnęła po chleb i aż cofnęła rękę, zaskoczona ceną. Jeszcze raz sprawdziła wszystko dokładnie. Bochenek został wypieczony, pokrojony i zafoliowany w tym samym zakładzie co zawsze, lecz jego cena wzrosła o pięćdziesiąt groszy. Niby niewiele, ale jednak. I to trzeci raz w tym roku. Podrożał chyba cały asortyment pieczywa.
Powoli szła dalej, błądząc spojrzeniem po etykietach z cenami, lecz żadnych innych zmian w stosunku do poniedziałku nie zauważyła. Na dłużej zatrzymała się przy ladzie chłodniczej, żeby przyjrzeć się wędlinom. Nie miała na żadną ochoty, co nie ułatwiało wyboru.
– Są gołąbki? – spytała pulchnej sprzedawczyni stojącej za ladą.
– Sama pani widzi, że nie ma. Polecam kotlety rybne.
– Chociaż świeże?
– Stare nie są.
Cóż za dyplomacja… Danie na blaszanej tacce faktycznie nie wyglądało źle, skusiła się więc na trzy kotlety. Dwa dostanie Marcin, ona zadowoli się jednym.
– Polecam surówkę z czerwonej kapusty – rzuciła ekspedientka zachęcona nieoczekiwanym sukcesem.
– Dobrze. Poproszę mały pojemnik.
Nie chciało jej się wymyślać niczego ekstra. Towar wrzuciła do koszyka i podeszła do kasy. W milczeniu przysłuchiwała się utyskiwaniom klientów na drożyznę, rząd, opozycję, ogólnie złą sytuację w kraju i za granicą. Z ulgą wyszła, zanim dyskusje przerodziły się w kłótnie.ROZDZIAŁ 2
Nim zabrała się do przygotowania posiłku, umyła ręce i przebrała się w domowy strój. Dochodziła siedemnasta. Marcin niedługo wróci z pracy. Nigdy nie potrafiła odczytać, w jakim jest tak naprawdę humorze. Często wściekłość maskował spokojem, więc wolała mu w ogóle nie wchodzić w drogę. Najmniejsza różnica zdań przeradzała się w serię docinków, złośliwości i oskarżeń, po czym on trzaskał drzwiami i wychodził z domu. Wracał późno, na rauszu, tłumiąc w sobie złość. Nie, nie kłócili się, to było chyba ponad jego ambicję. Pełna napięcia martwa cisza trwała ze dwa, trzy dni i wszystko wracało do normy. Przynosił kwiaty i starał się być miły, aczkolwiek na „przepraszam” jakoś nie potrafił się zdobyć.
Przez te wszystkie lata, gdy byli razem, starała się go zrozumieć. Praca pracą, stres, ale dlaczego to ona ciągle była winna? Może dlatego, że nie mieli dzieci… Nie mówili o tym, lecz matka zawsze jej powtarzała… Z początku bardzo się starali, później życie we dwoje uznali za normę. Zresztą, prawdę mówiąc, seks trochę im się znudził. Owszem, na początku sporo eksperymentowali, później mniej, aż przyszła rutyna, wszystko spowszedniało i nie spodziewała się w tym zakresie niczego nowego.
Drgnęła na dźwięk klucza przekręcanego w zamku.
– O, już jesteś. Myślałam, że wrócisz później.
Pospiesznie wrzuciła kotlety na patelnię, a do garnka z wrzącą wodą torebkę kaszy.
– Obiad będzie za parę minut.
– Wystarczy mi piwo.
Wyminął ją tak, że zobaczyła tylko jego plecy. Może powinna się cieszyć, że całkowicie jej nie zignorował. Zaczął tyć, przez co stracił swój chłopięcy urok.
– Kurwa, tu nic nie ma.
– Ostatnie wypiłeś wczoraj. Co w pracy? – spróbowała skierować rozmowę na inny temat.
– Nic. Szykuje się duże zlecenie… Słuchaj, idę do sklepu. Kupić coś?
– Wszystko mam.
Chyba poczuła od niego alkohol, lecz nie miała jak się upewnić – już trzasnęły drzwi. W drodze powrotnej na pewno wypił jedną małpkę i teraz postanowił kontynuować. Nie protestowała, bo i co miała powiedzieć.
Warsztat samochodowy, który założył wraz z kumplem, z początku prosperował całkiem nieźle. Przynajmniej były jakieś perspektywy, mieli na kredyt i spokojnie starczało im do pierwszego. Pensja Hani szła na jej zachcianki. Jakiś czas temu to się zmieniło. Biznes powoli, acz systematycznie, szedł na dno. Chwytali się, czego tylko mogli. Nie pomogła inwestycja w nowe oprzyrządowanie. Jak tak dalej pójdzie, najdalej za rok zbankrutują.
Wiedziała, że przyjechał do Międzyrzecza tylko dla niej, i teraz miała z tego powodu wyrzuty sumienia, które zresztą regularnie podsycał. On wolał duże miasto, ona wieś. Ile jeszcze ze sobą wytrzymają?
Zrezygnowana, ale i z pewną ulgą, że dziś obyło się bez seansu niechęci i wyrzutów, zgasiła gaz pod patelnią. Sięgnęła po talerz z szafki i o mało go nie stłukła. Trzęsły jej się ręce. Dlaczego? Wydawało jej się, że jest spokojna i panuje nad sytuacją. Tylko to rozgoryczenie, jakiego nie doświadczyła od dawna… Od nigdy? Starała się, każdy to widział. Za to Marcin zachowywał się jak rozkapryszony dzieciak.
Czekało ją samotne popołudnie i najprawdopodobniej wieczór, ale może to i lepiej? Nikt nie będzie się jej czepiał, krytykował i trzymał w niepewności, jak rozwinie się ten dzień. W dodatku miała do przemyślenia parę spraw i spokój był nader wskazany.
Straciła apetyt. Zostawiła więc kotlety na kiedy indziej, nałożyła sobie surówkę z odrobiną kaszy i usiadła, żeby z rozsądku coś zjeść. Odruchowo włączyła telewizor, zaczęła przeskakiwać z kanału na kanał, aż zatrzymała się dopiero na jednym z teleturniejów. To było to. Lubiła odpowiadać na pytania prowadzącego, zanim uczestnicy w ogóle je przyswoili, i często jej się to udawało, a mimo to zazdrościła im. Ją na pewno zżarłyby nerwy. Występy przed kamerą zdecydowanie nie były dla niej. A po tej stronie ekranu przynajmniej mogła skupić myśli na sprawach całkowicie oderwanych od tu i teraz.
Program się skończył, po nim następny. Sprzątając po obiedzie, zerknęła na zegar w kuchni. Marcin już dawno powinien wrócić. Wyjrzała przez okno z nadzieją, że go zobaczy.
Z niewesołych myśli wyrwał ją dźwięk telefonu. Uśmiechnęła się, widząc, kto dzwoni.
– Tak, mamo?
– Nie przeszkadzam?
– Oczywiście, że nie. – To akurat było szczerą prawdą. – U was wszystko w porządku?
Rodzice mieli już swoje lata i niedługo pojawi się problem, co dalej. Gospodarkę trzeba będzie sprzedać, a za uzyskane w ten sposób pieniądze kupić dla nich mieszkanie, najlepiej w Międzyrzeczu. Miasto to zawsze miasto, wszyscy mieliby łatwiej.
– Oczywiście. Czemu pytasz?
Matka zawsze udawała, że nic się nie dzieje.
– Na wszelki wypadek. Tata w domu?
– Poszedł doglądnąć pszenicy i jeszcze nie wrócił. Wiesz dobrze, jaki on jest. Najlepiej, jak sam wszystkiego dopilnuje.
Pewnie. „Pańskie oko konia tuczy” i podobne mądrości starego gospodarza.
– Kolana go nie bolą? Ostatnio bardzo na nie narzekał.
– Bolą, ale przecież jemu nic nie przetłumaczysz. – Ze słuchawki dobiegł śmiech matki. – Chcę się tylko upewnić, że do nas przyjedziesz.
– Ja na pewno, ale czy z Marcinem, to się jeszcze zobaczy.
– Czyżby…
– Możemy do tego nie wracać? – powiedziała ostrzej, niż zamierzała.
– Dobrze, dobrze, już nic nie mówię.
Wiedziała, że martwią się o nią, ale nie zniesie tych ciągłych lamentów, jaki to popełniła błąd. Owszem, może i popełniła, ale już tego nie cofnie. Żyła tu i teraz. Musi sobie poradzić. Nie ucieknie ani na wieś, ani do jakiegoś innego wyimaginowanego miejsca przepełnionego miłością.
Musiała chrząknąć, bo gardło ścisnęło się jej z emocji.
– Powiedz lepiej, co mam wam przywieźć.
– Nic, córeczko. Wszystko mamy. W razie czego sąsiedzi nam pomogą. Pamiętaj, u nas masz swój azyl.
– Wiem przecież, mamo.
Dobrze, że tym razem nie usłyszała o Dominiku, z którym kiedyś chodziła do szkoły. On nigdy nie wyjechał i dziś jest największym hodowcą drobiu w całej gminie. Podobno często ją wspominał. No i wciąż był do wzięcia. Niestety. Jak go ostatni raz widziała, nie wyglądał najlepiej. Roztył się strasznie i wyłysiał, ale za to pachniał old spice’em i siedział za kierownicą nowego audi.
– Przyjedziesz tym popołudniowym?
– Raczej wieczornym – odparła.
Samochodu najczęściej używał Marcin. Jeśli on zostanie, ona pojedzie pekaesem, inaczej się nie da, a o kluczyki prosić nie będzie. To tylko parę kilometrów.
– No to czekamy.
Wymieniły jeszcze kilka ostatnich zdań pożegnania. Niby jest dorosła, niby się od nich uwolniła, ale tak nie do końca.
Reszta wieczoru upłynęła szybko. Zajęła się prasowaniem, praniem i innymi domowymi obowiązkami, których trochę już się uzbierało, spychanych na kolejne dni. W końcu przyszła na nie pora.
O dwudziestej drugiej położyła się do łóżka, jednak czujnie nasłuchiwała odgłosów dobiegających z korytarza. Zapaliła nocną lampkę i sięgnęła po czytnik, który zafundowała sobie na ostatnie urodziny. To był świetny zakup. Przepadała za czytaniem, a tak nie musiała ani kupować, ani pożyczać z biblioteki stert książek na różne nastroje. Pełen komfort. Gdy tylko znalazła chwilę, mogła buszować do woli, przeglądając tytuł po tytule. Nowości, polecane, skojarzone, zasłyszane. Na ogół wystarczyło przekartkować kilka pierwszych stron, żeby podjąć decyzję o dalszej lekturze.
Przysnęła. Obudziła ją czyjaś obecność. Nie musiała otwierać oczu, żeby domyślić się, kogo przyniosło.
– Wróciłeś. Wiesz, która jest godzina?
– Parę minut po północy. Masz z tym problem?
– Żadnego.
Marcin wepchnął się na swoje miejsce. Śmierdział alkoholem. Znów nie skończyło się na jednym piwku. Co gorsza, zebrało się mu na amory.
– Zabierz tę rękę – ostrzegła.
– Nie masz ochoty?
– Wyobraź sobie, że nie. Jest późno, a ja jutro wcześnie wstaję. – Odsunęła się na samą krawędź łóżka.
– To potrwa chwilkę.
– Niczego innego się nie spodziewam, ale i tak mówię ci jeszcze raz: daj mi spokój.
Nie zrozumiał. Dalej napierał, coraz nachalniej.
Budził w niej odrazę. O przyjemności nie mogło być mowy.
– Najpierw umyj zęby. Śmierdzisz – powiedziała cicho. – Tyle chyba możesz zrobić.
Wyskoczył z pościeli jak oparzony. Poczekała, aż dotrze do łazienki, i zamknęła drzwi na klucz od zewnątrz. Zorientował się dopiero wtedy.
– Co ty robisz?! – wrzasnął z oburzeniem. – Jesteś wariatką! – Walnął pięścią w futrynę. – Kompletną idiotką! Nie wiem, jak z tobą wytrzymuję!
– Miło mi to słyszeć.
– Otwieraj!
– Wytrzeźwiej.
Złość paraliżowała jej ruchy. Nie sądziła, że kiedyś dojdzie do czegoś takiego. Do kielicha spłynęła kolejna kropla goryczy.
– Proszę, nie kłóćmy się. – Marcin zmienił ton. – Przepraszam. Głupi byłem. To przez tę durną robotę. Wykańcza mnie.
– Zamiast przyjść do mnie i porozmawiać, wolałeś się urżnąć. Tobie się wydaje, że ja nie mam uczuć? Lekceważysz mnie od dawna.
– Nieprawda! – krzyknął rozdrażniony.
– I nie drzyj się tak, bo sąsiedzi słyszą.
– Gówno mnie obchodzą – warknął, choć już znacznie ciszej.
W bloku, w którym mieszkali, ściany miały uszy. Tu każdy wiedział o każdym wszystko. Wystarczyło głośniej puścić muzykę, by zaczęło się stukanie w ściany i sufit. Dziś było zdecydowanie spokojniej, a to najprawdopodobniej oznaczało, że audytorium wokół zasiadło ze szklankami przy ścianach, słuchając, co młode małżeństwo na zakręcie ma sobie do powiedzenia. Takie swojskie reality show.
– Możesz się wyprowadzić. Nikt cię tu nie trzyma. Mieszkanie jest na mnie.
To był gwóźdź programu i fakt nie do podważenia. Przed kilku laty rodzice Hani sprzedali sporą część gospodarki, by ich córka nie musiała się obijać po cudzych kątach.
– Suka. Ile razy będziesz mi to wypominać?
– Do skutku. A sukę sobie zapamiętam.
Otworzyła łazienkę i wróciła do łóżka.
Słyszała, że wyszedł, pewnie do salonu, gdzie była kanapa i całkiem wygodnie mógł wyciągnąć na niej nogi. Ta awantura to kolejny raz, gdy nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Nie da się dłużej tak żyć. Jej facet okazał się głupim, niedojrzałym szczeniakiem, na którego w żadnym wypadku nie można liczyć. Dobrze, że nie spotkało ich jakieś wielkie nieszczęście, godzina próby, wojna, bo marnie by zginęli. Odpukać.
Zgasiła światło i roztrzęsiona schowała się pod kołdrą. Czuła parcie na pęcherz, ale przecież nie wyjdzie teraz z pokoju. Musi poczekać, aż Marcin w końcu uśnie, a to może potrwać. Pijany potrafił ze słuchawkami na uszach godzinami upajać się muzyką, rozczulając nad swoim tragicznym losem.
Przynajmniej nastała cisza. Przez niedomknięte okno do sypialni sączył się szum ulicy. O tej porze nie był zbyt głośny, wręcz pomagał zasnąć.
Zerwała się sporo przed szóstą. To o wiele za wcześnie, ale głośne chrapanie z salonu było takie irytujące, że gniew pozwolił jej odegnać resztki snu. Ubrała się i wyszła. Cierpliwie poczekała, aż zdziwiona sprzedawczyni otworzy żabkę na rogu, upora się z kluczami, kodem, włączy światła i kasę, po czym jako pierwsza i jedyna w zasięgu wzroku klientka kupiła kawę. Po chwili zastanowienia wróciła i pierwszy raz w życiu nabyła kanapkę w cenie bochenka chleba z kostką masła. Pocieszyła się, że teraz wszyscy tak robią. Młoda ekspedientka patrzyła na nią uważnie, lecz w końcu o nic nie zapytała.
Do wieczora ma spokój. Oby ten dzień nie skończył się tak samo jak poprzedni.ROZDZIAŁ 3
Silnik ciągnika siodłowego scania R450 był oszczędny, nawet w porównaniu z nowszymi wozami. Czterystulitrowe zbiorniki wystarczały do przejechania ponad tysiąca trzystu kilometrów, więc Darek nie zawsze tankował je do pełna, kalkulując, gdzie mu się bardziej opłaca dolać oleju napędowego, ostatnio jednak nie miał wyboru. Mimo pewnej poprawy na rynku paliw ceny wciąż rosły, zmienił więc zaawansowane planowanie i logistykę na regułę znacznie prostszą: tankując dziś, nie musi się martwić, co będzie jutro. Kłopoty i tak nie pozwalały o sobie zapomnieć.
Do tej pory brał właściwie wszystkie kursy zlecone przez firmę. Europę objechał wielokrotnie. Inna sprawa, że nie wszędzie lubił jeździć. Ostatnio Grecja, południowe Włochy i niektóre rejony Hiszpanii zrobiły się mocno nieciekawe. Tam częściej niż gdzie indziej dochodziło do blokad dróg, przez co marnował czas i pieniądze. Na szczęście zawsze woził ze sobą zapas wody i żarcia, więc nie musiał się martwić nawet kilkudniowym postojem.
Ostatnia trasa dała Darkowi mocno w kość. Był aż na Peloponezie, skąd zabrał transport oliwy, towar szczęśliwie odporny na warunki pogodowe, ale panujący tam upał wycisnął z niego resztki sił. Wciąż się pocił. Nieruchomego powietrza nie zmącił najmniejszy zefirek, normalnie piekarnik bez termoobiegu. Do tego dym i objazdy wskutek lokalnych pożarów. W Grecji właściwie nie wysiadł z szoferki, co zresztą niespecjalnie go obeszło. I tak nie miał ochoty łazić na plażę czy podziwiać ruin starożytnej Sparty. Tak zarabiał na chleb i tyle w temacie.
Trasa powrotna wiodła przez Saloniki i Sofię. Unikał Serbii, gdzie na Polaków spoglądano niezbyt przychylnie. Na parkingu niedaleko Timişoary został napadnięty przez trzech bandziorów, gdy wieczorem przygotowywał sobie kolację. Nie wiedział, czy chodziło o niego, czy o ładunek. Wielkiego majątku ze sobą nie woził, tyle co karty płatnicze i nieco gotówki na niespodziewane wydatki, niemniej zawsze to coś, czego można bronić.
Pierwszy z typów zaliczył kopniaka w jaja i zgiął się wpół. Nóż, którym próbował grozić, poleciał na beton. Pozostali stracili animusz. Cóż, chłopcy – bez spluwy to zwykła partanina, a nie żaden napad.
Pod Segedynem niespodziewanie pojawiły się problemy z pompą paliwa, więc kolejną dobę spędził na Węgrzech. Szef nie był zadowolony, lecz wyjaśnienia przyjął do wiadomości.
Opodal Bańskiej Bystrzycy natrafił na wyjątkowo silną burzę połączoną z gradobiciem. W tych warunkach nijak nie dawało się pojechać dalej. Kolejna przerwa w podróży okazała się dłuższa, bo wezbrane wody podmyły i uszkodziły drogę. Deszcze nawalne i powodzie błyskawiczne – znał już te określenia. Kolejna doba w plecy, ale co zrobić, ważne, że ładunek i on byli cali. Do Polski wtoczył się przez przejście graniczne w Cieszynie, po czym odstawił towar do Wrocławia i już na pusto ruszył do domu.
Odpocznie parę dni i poczeka na kolejne zlecenie. Byle czego nie weźmie. Jakaś krótka trasa to proszę bardzo, ale tłuc się do Nordkappu czy Lizbony absolutnie nie miał zamiaru.
Często zastanawiał się, na cholerę mu to wszystko. Tyrał jak osioł, choć wcale nie musiał.
Sprawdził stan licznika na dystrybutorze i uznał, że wystarczy. Odłożył kolbę na miejsce, wywalił do kosza plastikową rękawicę i poszedł zapłacić. Przez moment zastanawiał się, czy aby nie skusić się na jakieś danie serwowane w barze, ale zrezygnował. Jeszcze trochę i będzie w domu.
Suma do uiszczenia mogła przyprawić o zawał kogoś ze słabszym sercem, a Darka aż rozbolały zęby, gdy się przyjrzał cyferkom na wyświetlaczu. Przekleństwo zmełł w ustach.
– Słucham? – nie zrozumiał chłopak za ladą.
– Proszę jeszcze kawę na wynos – powiedział, próbując ukryć rozdrażnienie.
– Małą czy dużą?
– Małą – zadecydował. Mała i tak była w cenie, jaką zapłacił za dużą tuż przed wyjazdem.
Z papierowym kubkiem usiadł na drewnianej ławce ulokowanej na prawo od wyjścia. Prawdę mówiąc, był wykończony. Potrzebował kąpieli i snu, niekoniecznie w tej kolejności. Kawa przyprawiała go o zgagę, ale musiał się nią wspomóc, by pokonać ostatnie kilometry. Dopił zawartość kubka i ulokował się w kabinie.
Teraz to już będzie z górki, ale powiedział sobie, że na tym odcinku musi szczególnie uważać, żeby nie popełnić błędu przed samą metą.
Do bazy dotarł już po szesnastej. Strażnik przy bramie zauważył go z daleka i od razu uniósł szlaban, więc scania wjechała na plac, nawet nie zwalniając. Darek ustawił ją w rzędzie innych wozów i odetchnął głęboko. Jego niby-dom, niby-stanowisko pracy śmierdziało, ale nie będzie tu teraz sprzątał. Zabrał tylko sportową torbę z brudnymi łachami i wyskoczył z szoferki. Wystarczy.
– Panie Darku, wszystko gra? Wygląda pan na mocno zmęczonego.
Uścisnął dłoń ciecia, który przyszedł się przywitać. Od zawsze żył tu ze wszystkimi w zgodzie.
– Parszywa trasa – wyznał. – A i ja się starzeję.
– A to pan powiedział. Cztery dychy jeszcze panu nie stuknęły.
– Ale już prawie.
– Pan jest młody. Nie to co ja.
Teraz się zacznie cała litania westchnień i narzekań.
– Jedzie ktoś do miasta? Chętnie się zabiorę.
– Zdaje się, że Janek. Właśnie skończył robotę. Pójdę zapytać.
Siedziba firmy znajdowała się tuż przed tablicą oznaczającą granicę terenu zabudowanego. Od umownego centrum dzieliły ich dwa kilometry. Normalnie poszedłby piechotą, ale dziś nie miał ochoty na samotne spacery.
Granatowa honda zatrzymała się tuż obok niego.
– Można? – zapytał kierowcy, zerkając nad opuszczoną szybą.
– Właź pan. Trochę tu u mnie syf, ale damy radę.
Faktycznie, mechanik nie należał do osób przesadnie schludnych, a mówiąc wprost, wnętrze przypominało chlew. Nie było jednak co wybrzydzać. Coś za coś. Ruszyli z piskiem opon.
– Co w kraju? – zapytał głośno, jako że katowany niskim biegiem silnik wył przeraźliwie. – Trochę mnie nie było.
– Ile?
– Osiem dni. Wrócić miałem przedwczoraj.
– Stary się burzył?
– Jak zwykle.
Cóż, w trasie wszystko się może zdarzyć, nawet choroba czy wypadek. Tyle że fachowców podobnych do niego nie było zbyt wielu. Ciężarówkę kupił za swoje, później dogadał się z właścicielem największej w okolicy firmy spedycyjnej i brał zlecenia.
– U nas to nic takiego, wie pan, jak jest… Jeden drugiemu i tak od początku. Że też im się nie znudzi… Tyle że inflacja, psia ją mać, wszystkim daje w skórę. Ceny rosną jak na drożdżach.
– To akurat da się zauważyć.
– Nie lepiej było panu zostać w policji? Ja wiem, kokosów tam nie zarabialiście, ale trzynastka była i pozostałe świadczenia. I co najważniejsze: do roboty szło się na parę godzin, a nie tak jak u nas.
– Nie zawsze.
– Ale przy biurku.
– Tak. Strasznie się nudziłem. – Nigdy nikogo nie wyprowadzał z błędu i niech tak zostanie. Do dziś nawiedzały go koszmary. – Może wyskoczę tutaj.
– Na pewno?
– Jasne. Serdeczne dzięki za podwózkę – pożegnał się i opuścił wnętrze hondy.
Jak nie przejdzie choć kilkuset metrów, dostanie miażdżycy. Torbę zarzucił sobie na plecy. Sprawdził, czy ma klucze. Mieszkanie zostało po rodzicach. Siostra zrzekła się swojej części, zresztą i tak mieszkała w Warszawie. Do Międzyrzecza jej nie ciągnęło.
Krótki spacer radykalnie zmienił stan jego ducha. Zmęczenie gdzieś się ulotniło. Dziś zrobi sobie małą balangę. Jutro nikt nie będzie sprawdzał jego trzeźwości. Pytanie tylko, czy sprawunki zrobić teraz czy później. Raczej później. Tobół swoje ważył i nawet jemu nie chciało się tego wszystkiego taszczyć.
W mieszkaniu pootwierał okna, by pozbyć się panującego w środku zaduchu. Wziął prysznic, zmienił ciuchy i w zasadzie był gotowy do wyjścia.
Nim zbiegł po schodach, usłyszał dźwięk przychodzącej na komórkę wiadomości.
Niechętnie sprawdził, o co chodzi. Ostatnio aż za dużo otrzymywał najróżniejszych propozycji. Powoli dostawał od tego szału. Jak namierzono jego numer? Nie przypominał sobie, by komuś go udostępnił.
_Małe spotkanie w niedzielę?_
Prościej się nie dało. SMS był od Lajosza, starego kumpla. Razem pracowali, a precyzyjnie mówiąc, służyli. Będzie co wspominać.
_Czemu nie._
Szczegóły uzgodnią później. Najbliższą dobę poświęci całkowitemu lenistwu. Nikt go nie zmusi do wyjścia z domu.ROZDZIAŁ 4
Pojechała oczywiście sama. Z Marcinem prowadziła wojnę podjazdową. Nie odzywali się do siebie nadal, okopani na swoich stanowiskach. Nie sądziła, by jej nieobecność obeszła go choćby w najmniejszym stopniu. On miał swój świat, od którego trzymała się z daleka, szczególnie że jego znajomi przedstawiali podobny poziom umysłowy. Dawało się z nimi porozmawiać o harleyach – choć to gołodupcy i żaden nie miał takiej maszyny, o piłce nożnej też mogli nawijać godzinami – eksperci sprzed telewizora, tylko niewyczerpany zasób wiedzy na tematy alkoholowe posiadali z doświadczenia. Za to o jakiejkolwiek książce czy filmie nie potrafili sklecić zdania. Te dwa światy zupełnie się ze sobą nie przenikały. Tak, pamięta… Kiedy uparła się, że wyjdzie za Marcina, wszyscy mówili jej wtedy, że to bez sensu.
Przynajmniej przez weekend będzie miała względny spokój.
Krzemień można było uznać za typową lubuską wieś, jakich setki w całej północnej i zachodniej Polsce, czyli na dawnych Ziemiach Odzyskanych. Kamienno-drewniana wieża kościoła niczym wielki zegar słoneczny rzucała cień po kolei na wszystkie okoliczne domostwa. Nieopodal znajdował się niewielki sklepik, za sprawą funduszy europejskich położono kilkaset metrów chodnika i wyasfaltowano gminną drogę, którą przejeżdżał przez Krzemień autobus trzy razy na dzień – rano, po południu i późnym wieczorem, co zupełnie wystarczało. Mieszkało tu nie więcej jak siedemdziesiąt dusz i nic nie wskazywało na to, by ich miało przybyć w dającej się przewidzieć przyszłości.
Dosłownie dwa kroki dzieliły ją od domu rodziców, typowej poniemieckiej chałupy, długiej, z oknami wychodzącymi na drogę i dwuspadowym dachem. Murowana stodoła zamykała widok na pola. Brama jak zwykle pozostawała szeroko otwarta. Kiedyś po podwórku biegało spore stado kur, lecz obecnie te kilka sztuk na własne potrzeby zamykano w zagródce.
Z budy wyskoczył King, wilczur, którego trzymano bardziej jako maskotkę niż z realnej potrzeby. Były też dwa koty, ale te jak zwykle chodziły własnymi drogami.
– Dobry piesek. – Pogłaskała łaszącego się czworonoga. – Masz tu… tylko mnie nie gryź. – Nasypała do miski suchej karmy, jaką specjalnie kupiła w sklepie zoologicznym. Podobno każdy pies to lubił. Ten nie należał do wyjątków.
– No i po co? Tyle razy cię prosiłam, żebyś tego nie robiła.
Hania westchnęła. Do własnej matki potrzebna jest anielska cierpliwość.
– Stało się coś?
– Marnujesz pieniądze. Do czego to podobne.
Uściskały się i weszły do środka.
– Dla ciebie też coś przywiozłam. – Hania zaczęła gmerać w torbie, próbując wymacać prezent.
– Niczego nie potrzebuję.
– Wiem, zawsze tak mówisz. – W końcu znalazła to, czego szukała. – Proszę. Mam nadzieję, że ci się spodoba.
Koronkową serwetkę kupiła tuż przed wyjazdem. Nie kosztowała wiele, a zawsze to jakaś niespodzianka.
– Bardzo mi się podoba, córeczko. Będzie pasować pod tamten wazon, co mi go dałaś na święta.
– A widzisz. – Rozejrzała się po pokojach. – Tata w domu?
– Niedługo powinien być. Poszedł do starego Kazimierskiego z jakąś pilną sprawą. Nawet obiadu nie chciał zjeść. Ciągle gdzieś go gna.
Zakrzątnęła się w kuchni i nastawiła wodę. Rytuałowi picia kawy musiało stać się zadość.
– Też chcesz? – zapytała matki.
– Piłam rano. Możesz mi rumianku zaparzyć.
Podobno dzieci upodabniają się do rodziców, ale nie potrafiła sobie wyobrazić, że już niedługo zacznie przypominać tę starszą kobietę, drobną, siwowłosą, ze spracowanymi dłońmi. Może tak powinno być, że to, co oczywiste, przychodzi niespodziewanie?
Nieraz, przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze, czuła z tego powodu wyrzuty sumienia. Zawsze planowała wyjechać z Krzemienia. Taka wioska jest fajna tylko w idyllicznych powieściach dla kobiet z miast. Udało się jej i na swój sposób zrobiła karierę, patrząc z perspektywy jej nielicznych rówieśników i starszych sąsiadów z dzieciństwa. Gdyby została, doczekałaby się już zapewne dwójki dzieci, niby bez pracy, a tyrająca w obejściu, czekająca, aż mąż łaskawie podzieli się z nią jakimiś pieniędzmi, i w ogóle dawno by straciła sens życia w kołowrocie zajęć. A tak – nawet jeśli nie było najlepiej – to wciąż nosiła w sobie marzenia. A może to złudzenia? Może też ten sens straciła? Sama już nie wiedziała…
Słoik z kawą był pełny w jednej trzeciej. Do końca jej pobytu raczej nie wystarczy. Szkoda, że nie pomyślała o tym wcześniej.
– Nie ma więcej?
– Na noc będziesz piła? Później nie uśniesz. Jutro rano się kupi. Sklep i tak niedługo zamykają. Lepiej byś coś zjadła. Mam rosół. Prawdziwy, nasz. Odgrzeję ci.
– Nie, nie, dziękuję. Mnie kawa nie przeszkadza w spaniu.
Nalała gorącej wody do szklanki tkwiącej w srebrnym koszyczku. Parę łyków szybko przywróci jej energię. Matka tylko westchnęła, nieprzekonana.
– Pójdę się rozpakować.
– To przecież twój dom.
Pytanie o Marcina jak dotąd nie padło. Nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle, niemniej należało się liczyć z tym, że temat wypłynie przy kolacji. I tu wracało pytanie, na które jeszcze sama nie znalazła odpowiedzi: powiedzieć prawdę czy też zbagatelizować sytuację? Tylko jaka była ta prawda? W sumie ładnych parę lat z Marcinem przeżyli, kochała go. Tego nie da się tak łatwo wyrzucić do kosza. A że źle znosi stres… Może każdy facet tak ma? Pobić się, postrzelać, zapolować to tak, ale zacisnąć zęby i codziennie mozolnie szukać jakiegoś wyjścia z sytuacji to już gorzej. Krótkodystansowcy… Praca u podstaw się kłania.
Jej pokój znajdował się na piętrze. Za każdym razem jak tu przyjeżdżała, trudno było jej sobie wyobrazić, że kiedyś do życia wystarczała jej tak mała przestrzeń. Szafa, łóżko, biurko, a na nim stary laptop – i to już całe skromne wyposażenie. Ubrania wciąż wisiały na wieszakach lub równo ułożone zajmowały półki. Unosił się z nich subtelny zapach lawendy, który tak lubiła.
Usłyszała sygnał przychodzącej wiadomości, lecz ją zignorowała. W tym momencie kontakt ze światem zewnętrznym uznała za świętokradztwo.
Jedyne okno wychodziło na posesję sąsiadów. Zasłoniła kotary, żeby odciąć się już zupełnie od wszystkiego. Od ciszy aż dzwoniło w uszach.
Kolejna godzina upłynęła jej na rozmyślaniach. Nie doszła przy tym do żadnych konkretnych wniosków. Z letargu wybudziło ją dopiero trzaśnięcie drzwi i donośny męski głos. Poprawiła włosy i poszła się przywitać.
– Nie mogłem się ciebie doczekać.
Jak na sześćdziesiąt dwa lata ojciec trzymał się krzepko i stanowił absolutne przeciwieństwo matki, energia wręcz go rozpierała. Zwykle jej widok wzbudzał w nim niekłamany entuzjazm, lecz dziś jego myśli błądziły gdzieś daleko.
– Powiesz mi, o co chodzi? – zapytała pełna obaw.
– Ech, najlepiej będzie, jak sama zobaczysz.
– Mowy nie ma. Późno jest, a kolacja stygnie na stole. Usiądziemy, to nam opowiesz – zaoponowała matka.
– Mamo, to potrwa chwilę. Prawda? – Hania spojrzała na ojca z ukosa. – Niedługo wrócimy.
– Róbcie, jak chcecie.
Letni wieczór był pogodny, dokładnie taki, jak lubiła. Ziemia zastygła na podobieństwo lawy, układając się do snu.
– Podobno chodziłeś do Kazimierskiego. On też ma kłopoty? – To właściwie nie było pytanie, tylko domysł.
– On i Polański, i Matyszewscy, wszyscy.
– Zaczynam się martwić.
– Bo jest czym. Wyobraź sobie, że w tym roku zbierzemy może z połowę tego, co w zeszłym. Albo i mniej. Większość zbiorów szlag trafi. Widzę to już teraz.
– Przesadzasz. – Poczuła ulgę. Myślała, że chodzi o coś poważniejszego. Ojciec lubił wyolbrzymiać. Sytuacja na pewno nie była taka zła, jak ją przedstawiał.
– Przyjrzyj się sama. Co widzisz?
Pole jak pole. Do zbiorów pozostało półtora miesiąca. Rolniczy krajobraz tchnął spokojem.
– Coś mnie naszło parę dni temu, akurat sprawdzałem nasz zagon kapusty.
– I co? Wataha dzików wlazła nam w szkodę? A może jelenie? Dostaniecie odszkodowanie i wszyscy będą zadowoleni. Jesteś przewrażliwiony. W kółko myślisz tylko o jednym, a tak się nie da.
– Naprawdę tak sądzisz?
Jej słowa wyraźnie go rozczarowały. Z trudem hamował emocje, bliski wybuchu.
– Spójrz! Spójrz na ten kłos! – Zerwał jeden i roztarł go w dłoniach. – Gnije. Nie muszę go wozić do laboratorium, bo widzę gołym okiem. Gnije, a na dodatek jest mały. Nie nadaje się nawet na paszę, do niczego się nie nadaje. U Kazimierskiego tak samo. I u reszty. Zaczęliśmy się zastanawiać, o co tu może chodzić.
– Wybacz, ale nie jestem specjalistką od chorób roślin.
– Powąchaj. – Podsunął jej pod nos spracowane dłonie z resztkami roztartej pszenicy.
– Śmierdzi. – Wystarczył jeden niuch, by od razu ją odrzuciło.
– Matyszewski też to odkrył, w tym samym czasie.
– Próbowaliście zawiadomić kogoś z ministerstwa?
– Z ministerstwa? – Ojciec zrobił wielkie oczy. – W powiecie nam powiedzieli, żebyśmy nie zawracali im głowy. Paru chłopków gdzieś na uboczu nikogo nie interesuje.
Sama zerwała następny kłos, by przyjrzeć mu się z uwagą. Faktycznie wyglądał nieszczególnie.
– Podejrzewasz, jaka może być tego przyczyna?
– Nie dalej jak dwie niedzielę temu latał nad naszymi polami samolot. Trochę się zdziwiłem, co robi, bo to nie czas na opryski, zresztą nikt nie zamawiał. Później o tym zapomniałem. Rowiński mi o tym przypomniał, ten, co to ma pole wedle lasu. Mówił, że to dron, tylko jakiś duży.
– Kojarzę Rowińskiego.
– No to mówię. Nad jego polem też podobno latał.
– Próbujesz mi wmówić, że to było celowe działanie? Proszę cię, to nie ma sensu.
– I mnie się tak wydaje. – Bruzda między brwiami podkreślała nastrój mężczyzny. – Co taki jeden dron by zrobił, i to dopiero teraz… Moim zdaniem to przez nawóz, który kupiłem przed sezonem. Od razu wydał mi się podejrzany. Niby ten sam co zwykle, ale nie taki sam. Zupełnie inaczej się sypał i zapach też miał taki jakiś dziwny.
– To jeszcze nie tragedia. Następnym razem kupisz inny. Niepotrzebnie martwisz się na zapas.
– Ale tej samej partii nawozu użyli wszyscy, co tu mają pola. I w sąsiedniej gminie też. Zostaniemy bez plonu. I co teraz będzie?