Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zamęt - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 sierpnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Zamęt - ebook

Wojna na Ukrainie to dopiero początek...

Drożyzna, nieurodzaj i wzbierająca fala migracji?

To nie jest najgorsze, co może nas spotkać.

Nadchodzi prawdziwa katastrofa.

Największa w historii Polski.

Zapobiec jej może troje polskich policjantów – tyle że

czasu właściwie już nie ma, a oni niemal w ogóle się

nie znają. Na kogo można liczyć w walce z potężnym

wrogiem, który nie cofnie się już przed niczym?

Co uda się ocalić z zamętu, w którym

pogrąża się cały kontynent?

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788366955523
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Udręka ośmiu go­dzin lek­cyj­nych po­wo­li do­bie­ga­ła ko­ńca.

Zo­sta­ły ostat­nie za­jęcia. Nie­ste­ty z trze­cią B, któ­ra wy­ró­żnia­ła się tym, że jej wi­ęk­szo­ść, a przy­naj­mniej wy­ró­żnia­jącą się gru­pę, sta­no­wi­li in­dy­wi­du­ali­ści. Hani ro­bi­ło się nie­do­brze na samą myśl, że będzie mu­sia­ła przed nimi sta­nąć.

Cze­mu los aż tak ją po­ka­rał? Ni­czym so­bie na to nie za­słu­ży­ła. Na pew­no zno­wu za­czną bła­zno­wać, ona się wku­rzy i zro­bi z sie­bie idiot­kę.

– Ha­niu…

A ten cze­go chce?

Sta­ra­jąc się za­cho­wać spo­kój, od­wró­ci­ła gło­wę w stro­nę, z któ­rej do­bie­gł ją męski głos, i uśmiech­nęła się pro­mien­nie. Z Raw­skie­go nie war­to ro­bić so­bie wro­ga – jako za­stęp­ca dy­rek­to­ra może mieć istot­ny wpływ na jej pra­cę. Fa­cet naj­wy­ra­źniej ma do niej sła­bo­ść, a praw­dę po­wie­dziaw­szy, wca­le nie kry­je ocho­ty na mały ro­mans. Pew­nie kręcą go blon­dyn­ki. Kogo nie kręcą? Jest po pi­ęćdzie­si­ąt­ce, a więc o do­bre dwa­dzie­ścia lat star­szy od niej, miły, no i od­bie­ga wy­glądem od swo­ich ko­le­gów. Na ko­rzy­ść, oczy­wi­ście. Same za­le­ty, jed­nak Ha­nia nie ule­gnie, na­wet je­śli jej ma­łże­ństwo z Mar­ci­nem prze­cho­dzi wła­śnie lek­ki kry­zys.

– Co sły­chać? – za­ga­iła swo­bod­nym to­nem, strze­la­jąc ocza­mi w bok, gdzie przy wy­jściu z po­ko­ju na­uczy­ciel­skie­go za­uwa­ży­ła Olgę Adam­ską.

– Mia­łaś za­dzwo­nić. – Ry­szard Raw­ski po­wie­dział to mi­ęk­ko, tro­chę jak­by na bez­de­chu. – Cze­ka­łem.

– Och, ja­koś wy­le­cia­ło mi to z gło­wy, ale obie­cu­ję, że to się już wi­ęcej nie po­wtó­rzy.

Na twa­rzy mężczy­zny roz­cza­ro­wa­nie ustąpi­ło miej­sca na­dziei. Był dla Hani jak otwar­ta ksi­ęga.

– To kie­dy?

– Nie bądź taki nie­cier­pli­wy. – Ko­niusz­ka­mi pal­ców do­tknęła kla­py jego ma­ry­nar­ki. – Mu­szę biec, bo się spó­źnię.

Wy­mi­ja­jąc wiel­bi­cie­la, po­pędzi­ła w ślad za Olgą.

– Wi­dzia­łam, wi­dzia­łam, nic nie mu­sisz mó­wić – ro­ze­śmia­ła się ci­cho ko­le­żan­ka.

– Ni­g­dy się od nie­go nie uwol­nię.

– A po co się uwal­niać? Nie prze­sa­dzaj. Ry­sio­wi ni­cze­go nie bra­ku­je. No i jest sta­ły w uczu­ciach. Już od po­cząt­ku roku śle ci te po­włó­czy­ste spoj­rze­nia. Do­ceń.

Ha­nia z przy­ja­ció­łką ro­zu­mie się w lot, choć tak wie­le je ró­żni. Ciem­no­wło­sa szczu­pła ma­te­ma­tycz­ka jest od niej o trzy lata star­sza i wie­dzie ży­cie szczęśli­wej sin­giel­ki.

We­szły na dru­gie pi­ętro bu­dyn­ku Li­ceum im. He­lio­do­ra Świ­ęcic­kie­go. Na ko­ry­ta­rzach pa­no­wał nie­zno­śny ha­łas, mimo że ucznio­wie głów­nie zaj­mo­wa­li się ko­mór­ka­mi za­miast bie­gać i krzy­czeć, jak to było za jej cza­sów. Gra­ła mu­zy­ka, at­mos­fe­ra wy­ra­źnie się roz­lu­źni­ła. Do ko­ńca roku szkol­ne­go po­zo­sta­ły le­d­wie trzy ty­go­dnie. Po­tem całe to to­wa­rzy­stwo roz­je­dzie się do do­mów. Na rok jesz­cze wró­cą. A pó­źniej? Nie­wie­lu tra­fi na stu­dia, i to wca­le nie naj­lep­si. Tyl­ko nie­któ­rych ro­dzi­ców stać na wy­sła­nie po­cie­chy do wiel­kie­go mia­sta i utrzy­my­wa­nie tam przez na­stęp­ne kil­ka lat. Naj­bli­żej jest Go­rzów Wiel­ko­pol­ski, może ko­muś uda się za­cze­pić da­lej, w Po­zna­niu. Ży­czy­ła im do­brze, ale wie­dzia­ła, ja­kie jest ży­cie.

– Co ro­bisz w week­end?

– Jadę do ro­dzi­ców.

– Szko­da. My­śla­łam, że się gdzieś urwie­my. – Olga wy­dęła war­gi. – Ale jak nie, to nie.

– Prze­cież nie po­wie­dzia­łam, że będę tam sie­dzia­ła do nie­dzie­li. W so­bo­tę wie­czo­rem chcę już być z po­wro­tem.

Nie do­da­ła, że to przez Mar­ci­na, któ­ry nie cier­piał tych wy­jaz­dów i uni­kał ich jak ognia. Tyl­ko jego ro­dzi­ce byli świ­ęci, a jej ro­dzi­ny jak­by się brzy­dził. Sam od fa­mi­lij­nych ry­tua­łów wo­lał po­zna­ńskie klu­by, gdzie miał kum­pli z tech­ni­kum. Z ko­lei jej ro­bi­ło się tam nie­do­brze. W wy­ni­ku umo­wy, jaką za­war­li pra­wie na sa­mym po­cząt­ku, je­den week­end w mie­si­ącu spędza­li w Po­zna­niu, dru­gi na wsi, a po­zo­sta­łe w domu, przez całe dni ce­le­bru­jąc nic­nie­ro­bie­nie. To ostat­nie wy­cho­dzi­ło im naj­le­piej.

– Zdzwo­ni­my się – przy­rze­kła, po­brzęku­jąc klu­cza­mi.

– Baw się do­brze.

Dzwo­nek ob­wie­ścił po­czątek lek­cji. Myśl, że za­raz sta­nie przed gro­ma­dą ma­ło­la­tów, znów po­psu­ła jej hu­mor.

Wy­star­czy­ło na nich spoj­rzeć. Z nie­któ­rych biły buta i aro­gan­cja. Stra­chu, Max i Klaus. To oni prze­wo­dzi­li kla­sie. Ich ro­dzi­com po­wo­dzi­ło się nie naj­go­rzej. Gnoj­ki, któ­rym po­przew­ra­ca­ło się w gło­wach z do­bro­by­tu. Do­brze, że nie­dłu­go odej­dą, już nie mia­ła do nich cier­pli­wo­ści.

Me­na­że­ria pa­ra­do­wa­ła przed nią, nie­spiesz­nie wcho­dząc do sali i zaj­mu­jąc miej­sca w ław­kach. W nie­któ­rych przy­pad­kach trud­no było od­ró­żnić chło­pa­ka od dziew­czy­ny. Boże, co oni ze sobą po­ro­bi­li?

Ner­wo­wo ły­ka­jąc śli­nę, ru­szy­ła w ślad za nimi, za­sta­na­wia­jąc się, ja­kie to przy­kro­ści sta­ną się dziś jej udzia­łem.

Za­nim usia­dła, dys­kret­nie spraw­dzi­ła krze­sło. Sta­ra­jąc się nie pro­wo­ko­wać, za­częła wy­czy­ty­wać na­zwi­ska z li­sty. Wi­ęk­szo­ść była obec­na. Jak zwy­kle bra­ko­wa­ło Rob­so­na, ale ten za­wsze do­star­czał zwol­nie­nia, jako że jego oj­ciec był zna­nym miej­sco­wym le­ka­rzem. Dzi­siej­szy dzień nie będzie wy­jąt­ko­wy.

– Uspo­kój­cie się.

Szum roz­mów pierw­szych mi­nut po­wo­li za­czął prze­ra­dzać się w zwy­kłe ga­dul­stwo.

– Niech dy­żur­ny wy­trze ta­bli­cę. – Pod­nio­sła wzrok, pró­bu­jąc po­skro­mić co gło­śniej­sze oso­by. – O co was pro­si­łam?

Efekt był do­ra­źny, jak za­wsze.

– Klaus, po­dej­dź bli­żej.

– Dla­cze­go wła­śnie ja? – Łysy drągal w po­strzępio­nych dżin­sach i ko­lo­ro­wej ko­szul­ce zaj­mo­wał miej­sce w pi­ątej ław­ce pod ścia­ną. Tro­chę się go bała, lecz nie mo­gła po­zwo­lić, by ten strach nią za­wład­nął.

– Bo tak po­wie­dzia­łam.

Klaus wzru­szył ra­mio­na­mi. Po­ko­na­nie od­le­gło­ści po­mi­ędzy ław­ką a ta­bli­cą za­jęło mu mi­nu­tę, ale nie sta­wiał się, co już uzna­ła za suk­ces.

– Za­pisz: or­ga­ny wła­dzy sa­mo­rządo­wej w struk­tu­rach…

W sali roz­le­gł się zbio­ro­wy jęk.

– Mo­że­my zro­bić kart­ków­kę – za­pro­po­no­wa­ła, co spra­wi­ło, że od razu za­pa­dła ci­sza.

– Nie le­piej po­roz­ma­wiać o tym, co się dzie­je?

– Od kie­dy to in­te­re­su­jesz się po­li­ty­ką?

To Stra­chu, głów­ny opo­nent Klau­sa. Tyl­ko do­ra­źnie wcho­dzą ze sobą w so­ju­sze. Jako je­dy­ny ma wi­ęk­sze am­bi­cje. Ma też pie­ni­ądze. Star­si bra­cia zaj­mu­ją się de­we­lo­per­ką. Jest hajs, będzie suk­ces.

– To chy­ba od niej za­le­ży na­sza przy­szło­ść.

Ten i ów za­re­cho­tał pod no­sem.

– Pro­szę, po­dziel się z nami swo­imi prze­my­śle­nia­mi. – Nie od­mó­wi wprost. W su­mie to do­bre dzie­cia­ki, tyl­ko nie­któ­rym bra­ku­je kie­run­kow­ska­zu. Oprócz kil­ku nad­mier­nie pew­nych sie­bie resz­tę kla­sy sta­no­wi­li ci, któ­rzy w ży­ciu już nie ra­dzi­li so­bie tak do­brze. Byle do­trwać do ma­tu­ry, po­tem się zo­ba­czy. I naj­le­piej, jak to wszyst­ko uda się osi­ągnąć bez wy­si­łku.

– Nie wiem, jak pani, ale nie­któ­rym jesz­cze za­le­ży.

– Co ty nie po­wiesz.

Nie zno­si­ła, gdy ktoś pa­trzył na nią wzro­kiem pe­łnym po­gar­dy, wy­ra­źnie da­jąc do zro­zu­mie­nia, że for­sa ozna­cza przy­wi­le­je, do któ­rych tyl­ko wy­bra­ni mają pra­wo. Ona nie.

– Trzy dni temu…

– Zna­czy się w po­nie­dzia­łek? – do­py­tał Maks, wzbu­dza­jąc ogól­ną we­so­ło­ść.

– Rel. – Stra­chu nie po­zwo­lił so­bie ode­brać ini­cja­ty­wy. – Mat­ka po­pro­si­ła, że­bym po­je­chał do skle­pu.

– I mó­wisz nam o tym do­pie­ro dzi­siaj? – Ktoś z ko­ńca sali nie chciał być gor­szy od ko­le­gów.

Czu­ła, że po­wo­li za­czy­na tra­cić kon­tro­lę. Za­stu­ka­ła bre­lo­kiem słu­żbo­wych klu­czy o blat.

– Ci­sza! Niech mówi, tyl­ko żeby to było z sen­sem – za­strze­gła.

– Gwa­ran­tu­ję, że będzie – głos Stra­cha wznió­sł się po­nad wrza­wę. – Za­bra­łem for­da…

Wszy­scy wie­dzie­li, że chło­pak nie ma jesz­cze pra­wa jaz­dy, co – jak wi­dać – nie prze­szka­dza­ło w pro­wa­dze­niu sa­mo­cho­du. Miej­sco­wa dro­gów­ka sie­dzia­ła u nich w kie­sze­ni. Ka­żdy to wie­dział.

– I gdzie cię za­nio­sło?

– Do bie­dry na Chro­bre­go. My­śla­łem, że jak będę przed za­mkni­ęciem, to oszczędzę so­bie sta­nia w ko­lej­ce do kasy.

– I co, nie uda­ło się?

Stra­chu te­atral­nie roz­ło­żył ręce.

– No, ta­kich tłu­mów daw­no nie wi­dzia­łem. Nie­któ­rzy bra­li wszyst­ko jak leci, to­tal­nie ran­do­mo­we rze­czy.

– Bo pro­mo było na szpa­dle i wia­der­ka – za­re­cho­tał chło­pak będący kla­so­wym bła­znem. W niej bu­dził wy­łącz­nie iry­ta­cję. Był idio­tą i nic so­bie z tego nie ro­bił. Prze­py­cha­no go z kla­sy do kla­sy, byle się tyl­ko po­zbyć. Ob­sta­wia­ła, że on pierw­szy z ca­łej gro­ma­dy wy­lądu­je na śmiet­ni­ku. Ale może wręcz prze­ciw­nie: zo­sta­nie stand-upe­rem?

– Co ty ro­bi­łeś w bie­drze? – za­py­tał Maks. – Kie­run­ki ci się przy­pad­kiem nie po­my­li­ły?

– Chy­ba two­jej sta­rej. Nor­mal­ni lu­dzie cza­sa­mi po­ma­ga­ją swo­im ro­dzi­com – od­ci­ął się Stra­chu. – Może dla­te­go tak cię to dzi­wi.

Szyb­ko zer­k­nęła na ze­ga­rek. Na czczej dys­ku­sji upły­nęło już dzie­si­ęć mi­nut. Te­ma­tu na pew­no nie prze­ro­bią, a zresz­tą na­wet jej na tym nie za­le­ża­ło. Szar­pa­nie się z nimi nie jest war­te jej ner­wów. Nie­po­trzeb­nie zgo­dzi­ła się na ten cyrk. Za­miast lek­cji wy­sze­dł te­atr jed­ne­go ak­to­ra, a jej ko­ńczy­ła się już cier­pli­wo­ść.

– To wszyst­ko?

– Za­po­mnia­łem do­dać…

– Mo­żesz usi­ąść.

Te­mat mia­ła wy­ku­ty na bla­chę. Mó­wi­ąc, na­wet nie za­sta­na­wia­ła się nad tre­ścią. Sło­wa po pro­stu wy­la­ty­wa­ły jej z ust. Nie­któ­rzy no­to­wa­li, lecz wi­ęk­szo­ść ga­pi­ła się w ko­mór­ki.

Ko­ńczy­ła, gdy z ko­ry­ta­rza roz­le­gł się dzwo­nek. Mo­gła­by so­bie po­gra­tu­lo­wać ti­min­gu, ale tyl­ko ode­tchnęła.

– Na przy­szły ty­dzień prze­czy­ta­cie so­bie roz­dział siód­my. – Sta­ra­ła się, by ulgi, jaką od­czu­wa­ła, nie uzna­li za sła­bo­ść. – Dzi­siaj to wszyst­ko.

Po­cze­ka­ła, aż ostat­ni z nich opu­ści salę, za­mknęła drzwi i po­szła zdać klu­cze. Zde­cy­do­wa­nie wo­la­ła, gdy lek­cje pro­wa­dzo­no zdal­nie. Mniej się przy tym stre­so­wa­ła. Zda­je się, że po­pe­łni­ła błąd w wy­bo­rze ży­cio­wej ka­rie­ry, tyle że Mi­ędzy­rzecz nie da­wał zbyt wie­lu mo­żli­wo­ści. Mo­gła sta­nąć za ladą, lecz to było po­ni­żej jej aspi­ra­cji. Co praw­da sko­ńczy­ła po­lo­ni­sty­kę we Wro­cła­wiu, nie­mniej w szko­le pręd­ko oka­za­ło się, że musi po­sze­rzyć swo­je kwa­li­fi­ka­cje, by wy­ro­bić pen­sum na­uczy­ciel­skie, za­tem ko­ńczy­ła jed­ną po­dy­plo­mów­kę po dru­giej. Była już w sta­nie uczyć czte­rech przed­mio­tów, więc ja­koś to szło, nie na­rze­ka­ła. Tyl­ko Mar­cin co­raz bar­dziej ją roz­cza­ro­wy­wał. Ta myśl ostat­nio wra­ca­ła do niej znie­nac­ka co ja­kiś czas.

Po kwa­dran­sie zna­la­zła się na uli­cy. Do domu mia­ła ka­wa­łek, ale po tylu go­dzi­nach w mu­rach szkol­nych prze­szła się nie­le­d­wie z przy­jem­no­ścią mimo upa­łu. Po dro­dze przej­rza­ła w my­ślach do­mo­we za­pa­sy i uzna­ła, że po­win­na ku­pić coś na obiad. Lo­dów­ka świe­ci­ła pust­ka­mi. Naj­le­piej, jak wy­bie­rze w gar­ma­żer­ce coś do szyb­kie­go przy­rządze­nia. Mar­cin będzie głod­ny, gdy wró­ci, a jej ko­lej­na scy­sja nie była do ni­cze­go po­trzeb­na.

Naj­bli­żej domu mia­ła In­ter­mar­ché, więc we­szła, obie­cu­jąc so­bie, że tym ra­zem ogra­ni­czy się tyl­ko do nie­zbęd­nych ar­ty­ku­łów. Bar­dzo nie lu­bi­ła wy­rzu­cać je­dze­nia.

Si­ęga­jąc po ko­szyk, mu­sia­ła się schy­lić. Zro­bi­ła to nie­chęt­nie, jak za­wsze w ta­kich sy­tu­acjach pe­łna obaw, że wszy­scy się na nią ga­pią. Do­brze, że rano wło­ży­ła dżin­sy i buty na pła­skiej po­de­szwie, a nie spód­ni­cę, do tego krót­ką za­mszo­wą kur­tecz­kę. Pe­łna swo­bo­da i brak za­in­te­re­so­wa­nia. Wie­dzia­ła, że przy­ci­ąga męskie spoj­rze­nia, i uwa­ża­ła to za swój atut, acz wo­la­ła zo­sta­wiać go na spe­cjal­ne oka­zje, a na co dzień nie rzu­cać się w oczy.

Ru­szy­ła wzdłuż rzędów re­ga­łów, za­sko­czo­na tym, jak mało wy­sta­wio­no to­wa­ru. W pi­ątek po po­łud­niu sklep wy­glądał jak za­zwy­czaj w so­bo­tę tuż przed za­mkni­ęciem. Zie­le­niak, za­wsze pe­łen wa­rzyw i owo­ców, dziś świe­cił pust­ka­mi. Pół skrzyn­ki ce­bu­li i dwie skrzyn­ki prze­bra­nych ja­błek aż kłu­ło w oczy, ziem­nia­ki też nie­szcze­gól­ne i tyl­ko parę po­marsz­czo­nych czer­wo­nych pa­pryk. Sła­bo.

Si­ęgnęła po chleb i aż cof­nęła rękę, za­sko­czo­na ceną. Jesz­cze raz spraw­dzi­ła wszyst­ko do­kład­nie. Bo­che­nek zo­stał wy­pie­czo­ny, po­kro­jo­ny i za­fo­lio­wa­ny w tym sa­mym za­kła­dzie co za­wsze, lecz jego cena wzro­sła o pi­ęćdzie­si­ąt gro­szy. Niby nie­wie­le, ale jed­nak. I to trze­ci raz w tym roku. Pod­ro­żał chy­ba cały asor­ty­ment pie­czy­wa.

Po­wo­li szła da­lej, błądząc spoj­rze­niem po ety­kie­tach z ce­na­mi, lecz żad­nych in­nych zmian w sto­sun­ku do po­nie­dzia­łku nie za­uwa­ży­ła. Na dłu­żej za­trzy­ma­ła się przy la­dzie chłod­ni­czej, żeby przyj­rzeć się wędli­nom. Nie mia­ła na żad­ną ocho­ty, co nie uła­twia­ło wy­bo­ru.

– Są go­łąb­ki? – spy­ta­ła pulch­nej sprze­daw­czy­ni sto­jącej za ladą.

– Sama pani wi­dzi, że nie ma. Po­le­cam ko­tle­ty ryb­ne.

– Cho­ciaż świe­że?

– Sta­re nie są.

Cóż za dy­plo­ma­cja… Da­nie na bla­sza­nej tac­ce fak­tycz­nie nie wy­gląda­ło źle, sku­si­ła się więc na trzy ko­tle­ty. Dwa do­sta­nie Mar­cin, ona za­do­wo­li się jed­nym.

– Po­le­cam su­rów­kę z czer­wo­nej ka­pu­sty – rzu­ci­ła eks­pe­dient­ka za­chęco­na nie­ocze­ki­wa­nym suk­ce­sem.

– Do­brze. Po­pro­szę mały po­jem­nik.

Nie chcia­ło jej się wy­my­ślać ni­cze­go eks­tra. To­war wrzu­ci­ła do ko­szy­ka i po­de­szła do kasy. W mil­cze­niu przy­słu­chi­wa­ła się uty­ski­wa­niom klien­tów na dro­ży­znę, rząd, opo­zy­cję, ogól­nie złą sy­tu­ację w kra­ju i za gra­ni­cą. Z ulgą wy­szła, za­nim dys­ku­sje prze­ro­dzi­ły się w kłót­nie.ROZDZIAŁ 2

Nim za­bra­ła się do przy­go­to­wa­nia po­si­łku, umy­ła ręce i prze­bra­ła się w do­mo­wy strój. Do­cho­dzi­ła sie­dem­na­sta. Mar­cin nie­dłu­go wró­ci z pra­cy. Ni­g­dy nie po­tra­fi­ła od­czy­tać, w ja­kim jest tak na­praw­dę hu­mo­rze. Często wście­kło­ść ma­sko­wał spo­ko­jem, więc wo­la­ła mu w ogó­le nie wcho­dzić w dro­gę. Naj­mniej­sza ró­żni­ca zdań prze­ra­dza­ła się w se­rię do­cin­ków, zło­śli­wo­ści i oska­rżeń, po czym on trza­skał drzwia­mi i wy­cho­dził z domu. Wra­cał pó­źno, na rau­szu, tłu­mi­ąc w so­bie zło­ść. Nie, nie kłó­ci­li się, to było chy­ba po­nad jego am­bi­cję. Pe­łna na­pi­ęcia mar­twa ci­sza trwa­ła ze dwa, trzy dni i wszyst­ko wra­ca­ło do nor­my. Przy­no­sił kwia­ty i sta­rał się być miły, acz­kol­wiek na „prze­pra­szam” ja­koś nie po­tra­fił się zdo­być.

Przez te wszyst­kie lata, gdy byli ra­zem, sta­ra­ła się go zro­zu­mieć. Pra­ca pra­cą, stres, ale dla­cze­go to ona ci­ągle była win­na? Może dla­te­go, że nie mie­li dzie­ci… Nie mó­wi­li o tym, lecz mat­ka za­wsze jej po­wta­rza­ła… Z po­cząt­ku bar­dzo się sta­ra­li, pó­źniej ży­cie we dwo­je uzna­li za nor­mę. Zresz­tą, praw­dę mó­wi­ąc, seks tro­chę im się znu­dził. Ow­szem, na po­cząt­ku spo­ro eks­pe­ry­men­to­wa­li, pó­źniej mniej, aż przy­szła ru­ty­na, wszyst­ko spo­wsze­dnia­ło i nie spo­dzie­wa­ła się w tym za­kre­sie ni­cze­go no­we­go.

Drgnęła na dźwi­ęk klu­cza prze­kręca­ne­go w zam­ku.

– O, już je­steś. My­śla­łam, że wró­cisz pó­źniej.

Po­spiesz­nie wrzu­ci­ła ko­tle­ty na pa­tel­nię, a do garn­ka z wrzącą wodą to­reb­kę ka­szy.

– Obiad będzie za parę mi­nut.

– Wy­star­czy mi piwo.

Wy­mi­nął ją tak, że zo­ba­czy­ła tyl­ko jego ple­cy. Może po­win­na się cie­szyć, że ca­łko­wi­cie jej nie zi­gno­ro­wał. Za­czął tyć, przez co stra­cił swój chło­pi­ęcy urok.

– Kur­wa, tu nic nie ma.

– Ostat­nie wy­pi­łeś wczo­raj. Co w pra­cy? – spró­bo­wa­ła skie­ro­wać roz­mo­wę na inny te­mat.

– Nic. Szy­ku­je się duże zle­ce­nie… Słu­chaj, idę do skle­pu. Ku­pić coś?

– Wszyst­ko mam.

Chy­ba po­czu­ła od nie­go al­ko­hol, lecz nie mia­ła jak się upew­nić – już trza­snęły drzwi. W dro­dze po­wrot­nej na pew­no wy­pił jed­ną ma­łp­kę i te­raz po­sta­no­wił kon­ty­nu­ować. Nie pro­te­sto­wa­ła, bo i co mia­ła po­wie­dzieć.

Warsz­tat sa­mo­cho­do­wy, któ­ry za­ło­żył wraz z kum­plem, z po­cząt­ku pro­spe­ro­wał ca­łkiem nie­źle. Przy­naj­mniej były ja­kieś per­spek­ty­wy, mie­li na kre­dyt i spo­koj­nie star­cza­ło im do pierw­sze­go. Pen­sja Hani szła na jej za­chcian­ki. Ja­kiś czas temu to się zmie­ni­ło. Biz­nes po­wo­li, acz sys­te­ma­tycz­nie, sze­dł na dno. Chwy­ta­li się, cze­go tyl­ko mo­gli. Nie po­mo­gła in­we­sty­cja w nowe oprzy­rządo­wa­nie. Jak tak da­lej pój­dzie, naj­da­lej za rok zban­kru­tu­ją.

Wie­dzia­ła, że przy­je­chał do Mi­ędzy­rze­cza tyl­ko dla niej, i te­raz mia­ła z tego po­wo­du wy­rzu­ty su­mie­nia, któ­re zresz­tą re­gu­lar­nie pod­sy­cał. On wo­lał duże mia­sto, ona wieś. Ile jesz­cze ze sobą wy­trzy­ma­ją?

Zre­zy­gno­wa­na, ale i z pew­ną ulgą, że dziś oby­ło się bez se­an­su nie­chęci i wy­rzu­tów, zga­si­ła gaz pod pa­tel­nią. Si­ęgnęła po ta­lerz z szaf­ki i o mało go nie stłu­kła. Trzęsły jej się ręce. Dla­cze­go? Wy­da­wa­ło jej się, że jest spo­koj­na i pa­nu­je nad sy­tu­acją. Tyl­ko to roz­go­ry­cze­nie, ja­kie­go nie do­świad­czy­ła od daw­na… Od ni­g­dy? Sta­ra­ła się, ka­żdy to wi­dział. Za to Mar­cin za­cho­wy­wał się jak roz­ka­pry­szo­ny dzie­ciak.

Cze­ka­ło ją sa­mot­ne po­po­łud­nie i naj­praw­do­po­dob­niej wie­czór, ale może to i le­piej? Nikt nie będzie się jej cze­piał, kry­ty­ko­wał i trzy­mał w nie­pew­no­ści, jak roz­wi­nie się ten dzień. W do­dat­ku mia­ła do prze­my­śle­nia parę spraw i spo­kój był na­der wska­za­ny.

Stra­ci­ła ape­tyt. Zo­sta­wi­ła więc ko­tle­ty na kie­dy in­dziej, na­ło­ży­ła so­bie su­rów­kę z odro­bi­ną ka­szy i usia­dła, żeby z roz­sąd­ku coś zje­ść. Od­ru­cho­wo włączy­ła te­le­wi­zor, za­częła prze­ska­ki­wać z ka­na­łu na ka­nał, aż za­trzy­ma­ła się do­pie­ro na jed­nym z te­le­tur­nie­jów. To było to. Lu­bi­ła od­po­wia­dać na py­ta­nia pro­wa­dzące­go, za­nim uczest­ni­cy w ogó­le je przy­swo­ili, i często jej się to uda­wa­ło, a mimo to za­zdro­ści­ła im. Ją na pew­no zża­rły­by ner­wy. Wy­stępy przed ka­me­rą zde­cy­do­wa­nie nie były dla niej. A po tej stro­nie ekra­nu przy­naj­mniej mo­gła sku­pić my­śli na spra­wach ca­łko­wi­cie ode­rwa­nych od tu i te­raz.

Pro­gram się sko­ńczył, po nim na­stęp­ny. Sprząta­jąc po obie­dzie, zer­k­nęła na ze­gar w kuch­ni. Mar­cin już daw­no po­wi­nien wró­cić. Wyj­rza­ła przez okno z na­dzie­ją, że go zo­ba­czy.

Z nie­we­so­łych my­śli wy­rwał ją dźwi­ęk te­le­fo­nu. Uśmiech­nęła się, wi­dząc, kto dzwo­ni.

– Tak, mamo?

– Nie prze­szka­dzam?

– Oczy­wi­ście, że nie. – To aku­rat było szcze­rą praw­dą. – U was wszyst­ko w po­rząd­ku?

Ro­dzi­ce mie­li już swo­je lata i nie­dłu­go po­ja­wi się pro­blem, co da­lej. Go­spo­dar­kę trze­ba będzie sprze­dać, a za uzy­ska­ne w ten spo­sób pie­ni­ądze ku­pić dla nich miesz­ka­nie, naj­le­piej w Mi­ędzy­rze­czu. Mia­sto to za­wsze mia­sto, wszy­scy mie­li­by ła­twiej.

– Oczy­wi­ście. Cze­mu py­tasz?

Mat­ka za­wsze uda­wa­ła, że nic się nie dzie­je.

– Na wszel­ki wy­pa­dek. Tata w domu?

– Po­sze­dł do­gląd­nąć psze­ni­cy i jesz­cze nie wró­cił. Wiesz do­brze, jaki on jest. Naj­le­piej, jak sam wszyst­kie­go do­pil­nu­je.

Pew­nie. „Pa­ńskie oko ko­nia tu­czy” i po­dob­ne mądro­ści sta­re­go go­spo­da­rza.

– Ko­la­na go nie bolą? Ostat­nio bar­dzo na nie na­rze­kał.

– Bolą, ale prze­cież jemu nic nie prze­tłu­ma­czysz. – Ze słu­chaw­ki do­bie­gł śmiech mat­ki. – Chcę się tyl­ko upew­nić, że do nas przy­je­dziesz.

– Ja na pew­no, ale czy z Mar­ci­nem, to się jesz­cze zo­ba­czy.

– Czy­żby…

– Mo­że­my do tego nie wra­cać? – po­wie­dzia­ła ostrzej, niż za­mie­rza­ła.

– Do­brze, do­brze, już nic nie mó­wię.

Wie­dzia­ła, że mar­twią się o nią, ale nie znie­sie tych ci­ągłych la­men­tów, jaki to po­pe­łni­ła błąd. Ow­szem, może i po­pe­łni­ła, ale już tego nie cof­nie. Żyła tu i te­raz. Musi so­bie po­ra­dzić. Nie uciek­nie ani na wieś, ani do ja­kie­goś in­ne­go wy­ima­gi­no­wa­ne­go miej­sca prze­pe­łnio­ne­go mi­ło­ścią.

Mu­sia­ła chrząk­nąć, bo gar­dło ści­snęło się jej z emo­cji.

– Po­wiedz le­piej, co mam wam przy­wie­źć.

– Nic, có­recz­ko. Wszyst­ko mamy. W ra­zie cze­go sąsie­dzi nam po­mo­gą. Pa­mi­ętaj, u nas masz swój azyl.

– Wiem prze­cież, mamo.

Do­brze, że tym ra­zem nie usły­sza­ła o Do­mi­ni­ku, z któ­rym kie­dyś cho­dzi­ła do szko­ły. On ni­g­dy nie wy­je­chał i dziś jest naj­wi­ęk­szym ho­dow­cą dro­biu w ca­łej gmi­nie. Po­dob­no często ją wspo­mi­nał. No i wci­ąż był do wzi­ęcia. Nie­ste­ty. Jak go ostat­ni raz wi­dzia­ła, nie wy­glądał naj­le­piej. Roz­tył się strasz­nie i wy­ły­siał, ale za to pach­niał old spi­ce’em i sie­dział za kie­row­ni­cą no­we­go audi.

– Przy­je­dziesz tym po­po­łu­dnio­wym?

– Ra­czej wie­czor­nym – od­pa­rła.

Sa­mo­cho­du naj­częściej uży­wał Mar­cin. Je­śli on zo­sta­nie, ona po­je­dzie pe­ka­esem, ina­czej się nie da, a o klu­czy­ki pro­sić nie będzie. To tyl­ko parę ki­lo­me­trów.

– No to cze­ka­my.

Wy­mie­ni­ły jesz­cze kil­ka ostat­nich zdań po­że­gna­nia. Niby jest do­ro­sła, niby się od nich uwol­ni­ła, ale tak nie do ko­ńca.

Resz­ta wie­czo­ru upły­nęła szyb­ko. Za­jęła się pra­so­wa­niem, pra­niem i in­ny­mi do­mo­wy­mi obo­wi­ąz­ka­mi, któ­rych tro­chę już się uzbie­ra­ło, spy­cha­nych na ko­lej­ne dni. W ko­ńcu przy­szła na nie pora.

O dwu­dzie­stej dru­giej po­ło­ży­ła się do łó­żka, jed­nak czuj­nie na­słu­chi­wa­ła od­gło­sów do­bie­ga­jących z ko­ry­ta­rza. Za­pa­li­ła noc­ną lamp­kę i si­ęgnęła po czyt­nik, któ­ry za­fun­do­wa­ła so­bie na ostat­nie uro­dzi­ny. To był świet­ny za­kup. Prze­pa­da­ła za czy­ta­niem, a tak nie mu­sia­ła ani ku­po­wać, ani po­ży­czać z bi­blio­te­ki stert ksi­ążek na ró­żne na­stro­je. Pe­łen kom­fort. Gdy tyl­ko zna­la­zła chwi­lę, mo­gła bu­szo­wać do woli, prze­gląda­jąc ty­tuł po ty­tu­le. No­wo­ści, po­le­ca­ne, sko­ja­rzo­ne, za­sły­sza­ne. Na ogół wy­star­czy­ło prze­kart­ko­wać kil­ka pierw­szych stron, żeby pod­jąć de­cy­zję o dal­szej lek­tu­rze.

Przy­snęła. Obu­dzi­ła ją czy­jaś obec­no­ść. Nie mu­sia­ła otwie­rać oczu, żeby do­my­ślić się, kogo przy­nio­sło.

– Wró­ci­łeś. Wiesz, któ­ra jest go­dzi­na?

– Parę mi­nut po pó­łno­cy. Masz z tym pro­blem?

– Żad­ne­go.

Mar­cin we­pchnął się na swo­je miej­sce. Śmier­dział al­ko­ho­lem. Znów nie sko­ńczy­ło się na jed­nym piw­ku. Co gor­sza, ze­bra­ło się mu na amo­ry.

– Za­bierz tę rękę – ostrze­gła.

– Nie masz ocho­ty?

– Wy­obraź so­bie, że nie. Jest pó­źno, a ja ju­tro wcze­śnie wsta­ję. – Od­su­nęła się na samą kra­wędź łó­żka.

– To po­trwa chwil­kę.

– Ni­cze­go in­ne­go się nie spo­dzie­wam, ale i tak mó­wię ci jesz­cze raz: daj mi spo­kój.

Nie zro­zu­miał. Da­lej na­pie­rał, co­raz na­chal­niej.

Bu­dził w niej od­ra­zę. O przy­jem­no­ści nie mo­gło być mowy.

– Naj­pierw umyj zęby. Śmier­dzisz – po­wie­dzia­ła ci­cho. – Tyle chy­ba mo­żesz zro­bić.

Wy­sko­czył z po­ście­li jak opa­rzo­ny. Po­cze­ka­ła, aż do­trze do ła­zien­ki, i za­mknęła drzwi na klucz od ze­wnątrz. Zo­rien­to­wał się do­pie­ro wte­dy.

– Co ty ro­bisz?! – wrza­snął z obu­rze­niem. – Je­steś wa­riat­ką! – Wal­nął pi­ęścią w fu­try­nę. – Kom­plet­ną idiot­ką! Nie wiem, jak z tobą wy­trzy­mu­ję!

– Miło mi to sły­szeć.

– Otwie­raj!

– Wy­trze­źwiej.

Zło­ść pa­ra­li­żo­wa­ła jej ru­chy. Nie sądzi­ła, że kie­dyś doj­dzie do cze­goś ta­kie­go. Do kie­li­cha spły­nęła ko­lej­na kro­pla go­ry­czy.

– Pro­szę, nie kłó­ćmy się. – Mar­cin zmie­nił ton. – Prze­pra­szam. Głu­pi by­łem. To przez tę dur­ną ro­bo­tę. Wy­ka­ńcza mnie.

– Za­miast przy­jść do mnie i po­roz­ma­wiać, wo­la­łeś się urżnąć. To­bie się wy­da­je, że ja nie mam uczuć? Lek­ce­wa­żysz mnie od daw­na.

– Nie­praw­da! – krzyk­nął roz­dra­żnio­ny.

– I nie drzyj się tak, bo sąsie­dzi sły­szą.

– Gów­no mnie ob­cho­dzą – wark­nął, choć już znacz­nie ci­szej.

W blo­ku, w któ­rym miesz­ka­li, ścia­ny mia­ły uszy. Tu ka­żdy wie­dział o ka­żdym wszyst­ko. Wy­star­czy­ło gło­śniej pu­ścić mu­zy­kę, by za­częło się stu­ka­nie w ścia­ny i su­fit. Dziś było zde­cy­do­wa­nie spo­koj­niej, a to naj­praw­do­po­dob­niej ozna­cza­ło, że au­dy­to­rium wo­kół za­sia­dło ze szklan­ka­mi przy ścia­nach, słu­cha­jąc, co mło­de ma­łże­ństwo na za­kręcie ma so­bie do po­wie­dze­nia. Ta­kie swoj­skie re­ali­ty show.

– Mo­żesz się wy­pro­wa­dzić. Nikt cię tu nie trzy­ma. Miesz­ka­nie jest na mnie.

To był gwó­źdź pro­gra­mu i fakt nie do pod­wa­że­nia. Przed kil­ku laty ro­dzi­ce Hani sprze­da­li spo­rą część go­spo­dar­ki, by ich cór­ka nie mu­sia­ła się obi­jać po cu­dzych kątach.

– Suka. Ile razy będziesz mi to wy­po­mi­nać?

– Do skut­ku. A sukę so­bie za­pa­mi­ętam.

Otwo­rzy­ła ła­zien­kę i wró­ci­ła do łó­żka.

Sły­sza­ła, że wy­sze­dł, pew­nie do sa­lo­nu, gdzie była ka­na­pa i ca­łkiem wy­god­nie mógł wy­ci­ągnąć na niej nogi. Ta awan­tu­ra to ko­lej­ny raz, gdy nie wie­dzia­ła, co ma ze sobą zro­bić. Nie da się dłu­żej tak żyć. Jej fa­cet oka­zał się głu­pim, nie­doj­rza­łym szcze­nia­kiem, na któ­re­go w żad­nym wy­pad­ku nie mo­żna li­czyć. Do­brze, że nie spo­tka­ło ich ja­kieś wiel­kie nie­szczęście, go­dzi­na pró­by, woj­na, bo mar­nie by zgi­nęli. Od­pu­kać.

Zga­si­ła świa­tło i roz­trzęsio­na scho­wa­ła się pod ko­łdrą. Czu­ła par­cie na pęcherz, ale prze­cież nie wyj­dzie te­raz z po­ko­ju. Musi po­cze­kać, aż Mar­cin w ko­ńcu uśnie, a to może po­trwać. Pi­ja­ny po­tra­fił ze słu­chaw­ka­mi na uszach go­dzi­na­mi upa­jać się mu­zy­ką, roz­czu­la­jąc nad swo­im tra­gicz­nym lo­sem.

Przy­naj­mniej na­sta­ła ci­sza. Przez nie­do­mkni­ęte okno do sy­pial­ni sączył się szum uli­cy. O tej po­rze nie był zbyt gło­śny, wręcz po­ma­gał za­snąć.

Ze­rwa­ła się spo­ro przed szó­stą. To o wie­le za wcze­śnie, ale gło­śne chra­pa­nie z sa­lo­nu było ta­kie iry­tu­jące, że gniew po­zwo­lił jej ode­gnać reszt­ki snu. Ubra­ła się i wy­szła. Cier­pli­wie po­cze­ka­ła, aż zdzi­wio­na sprze­daw­czy­ni otwo­rzy żab­kę na rogu, upo­ra się z klu­cza­mi, ko­dem, włączy świa­tła i kasę, po czym jako pierw­sza i je­dy­na w za­si­ęgu wzro­ku klient­ka ku­pi­ła kawę. Po chwi­li za­sta­no­wie­nia wró­ci­ła i pierw­szy raz w ży­ciu na­by­ła ka­nap­kę w ce­nie bo­chen­ka chle­ba z kost­ką ma­sła. Po­cie­szy­ła się, że te­raz wszy­scy tak ro­bią. Mło­da eks­pe­dient­ka pa­trzy­ła na nią uwa­żnie, lecz w ko­ńcu o nic nie za­py­ta­ła.

Do wie­czo­ra ma spo­kój. Oby ten dzień nie sko­ńczył się tak samo jak po­przed­ni.ROZDZIAŁ 3

Sil­nik ci­ągni­ka sio­dło­we­go sca­nia R450 był oszczęd­ny, na­wet w po­rów­na­niu z now­szy­mi wo­za­mi. Czte­ry­stu­li­tro­we zbior­ni­ki wy­star­cza­ły do prze­je­cha­nia po­nad ty­si­ąca trzy­stu ki­lo­me­trów, więc Da­rek nie za­wsze tan­ko­wał je do pe­łna, kal­ku­lu­jąc, gdzie mu się bar­dziej opła­ca do­lać ole­ju na­pędo­we­go, ostat­nio jed­nak nie miał wy­bo­ru. Mimo pew­nej po­pra­wy na ryn­ku pa­liw ceny wci­ąż ro­sły, zmie­nił więc za­awan­so­wa­ne pla­no­wa­nie i lo­gi­sty­kę na re­gu­łę znacz­nie prost­szą: tan­ku­jąc dziś, nie musi się mar­twić, co będzie ju­tro. Kło­po­ty i tak nie po­zwa­la­ły o so­bie za­po­mnieć.

Do tej pory brał wła­ści­wie wszyst­kie kur­sy zle­co­ne przez fir­mę. Eu­ro­pę ob­je­chał wie­lo­krot­nie. Inna spra­wa, że nie wszędzie lu­bił je­ździć. Ostat­nio Gre­cja, po­łu­dnio­we Wło­chy i nie­któ­re re­jo­ny Hisz­pa­nii zro­bi­ły się moc­no nie­cie­ka­we. Tam częściej niż gdzie in­dziej do­cho­dzi­ło do blo­kad dróg, przez co mar­no­wał czas i pie­ni­ądze. Na szczęście za­wsze wo­ził ze sobą za­pas wody i żar­cia, więc nie mu­siał się mar­twić na­wet kil­ku­dnio­wym po­sto­jem.

Ostat­nia tra­sa dała Dar­ko­wi moc­no w kość. Był aż na Pe­lo­po­ne­zie, skąd za­brał trans­port oli­wy, to­war szczęśli­wie od­por­ny na wa­run­ki po­go­do­we, ale pa­nu­jący tam upał wy­ci­snął z nie­go reszt­ki sił. Wci­ąż się po­cił. Nie­ru­cho­me­go po­wie­trza nie zmącił naj­mniej­szy ze­fi­rek, nor­mal­nie pie­kar­nik bez ter­mo­obie­gu. Do tego dym i ob­jaz­dy wsku­tek lo­kal­nych po­ża­rów. W Gre­cji wła­ści­wie nie wy­sia­dł z szo­fer­ki, co zresz­tą nie­spe­cjal­nie go obe­szło. I tak nie miał ocho­ty ła­zić na pla­żę czy po­dzi­wiać ruin sta­ro­żyt­nej Spar­ty. Tak za­ra­biał na chleb i tyle w te­ma­cie.

Tra­sa po­wrot­na wio­dła przez Sa­lo­ni­ki i So­fię. Uni­kał Ser­bii, gdzie na Po­la­ków spo­gląda­no nie­zbyt przy­chyl­nie. Na par­kin­gu nie­da­le­ko Ti­mi­şo­ary zo­stał na­pad­ni­ęty przez trzech ban­dzio­rów, gdy wie­czo­rem przy­go­to­wy­wał so­bie ko­la­cję. Nie wie­dział, czy cho­dzi­ło o nie­go, czy o ła­du­nek. Wiel­kie­go ma­jąt­ku ze sobą nie wo­ził, tyle co kar­ty płat­ni­cze i nie­co go­tów­ki na nie­spo­dzie­wa­ne wy­dat­ki, nie­mniej za­wsze to coś, cze­go mo­żna bro­nić.

Pierw­szy z ty­pów za­li­czył kop­nia­ka w jaja i zgi­ął się wpół. Nóż, któ­rym pró­bo­wał gro­zić, po­le­ciał na be­ton. Po­zo­sta­li stra­ci­li ani­musz. Cóż, chłop­cy – bez splu­wy to zwy­kła par­ta­ni­na, a nie ża­den na­pad.

Pod Se­ge­dy­nem nie­spo­dzie­wa­nie po­ja­wi­ły się pro­ble­my z pom­pą pa­li­wa, więc ko­lej­ną dobę spędził na Węgrzech. Szef nie był za­do­wo­lo­ny, lecz wy­ja­śnie­nia przy­jął do wia­do­mo­ści.

Opo­dal Ba­ńskiej By­strzy­cy na­tra­fił na wy­jąt­ko­wo sil­ną bu­rzę po­łączo­ną z gra­do­bi­ciem. W tych wa­run­kach ni­jak nie da­wa­ło się po­je­chać da­lej. Ko­lej­na prze­rwa w pod­ró­ży oka­za­ła się dłu­ższa, bo wez­bra­ne wody pod­my­ły i uszko­dzi­ły dro­gę. Desz­cze na­wal­ne i po­wo­dzie bły­ska­wicz­ne – znał już te okre­śle­nia. Ko­lej­na doba w ple­cy, ale co zro­bić, wa­żne, że ła­du­nek i on byli cali. Do Pol­ski wto­czył się przez prze­jście gra­nicz­ne w Cie­szy­nie, po czym od­sta­wił to­war do Wro­cła­wia i już na pu­sto ru­szył do domu.

Od­pocz­nie parę dni i po­cze­ka na ko­lej­ne zle­ce­nie. Byle cze­go nie we­źmie. Ja­kaś krót­ka tra­sa to pro­szę bar­dzo, ale tłuc się do Nord­kap­pu czy Li­zbo­ny ab­so­lut­nie nie miał za­mia­ru.

Często za­sta­na­wiał się, na cho­le­rę mu to wszyst­ko. Ty­rał jak osioł, choć wca­le nie mu­siał.

Spraw­dził stan licz­ni­ka na dys­try­bu­to­rze i uznał, że wy­star­czy. Odło­żył kol­bę na miej­sce, wy­wa­lił do ko­sza pla­sti­ko­wą ręka­wi­cę i po­sze­dł za­pła­cić. Przez mo­ment za­sta­na­wiał się, czy aby nie sku­sić się na ja­kieś da­nie ser­wo­wa­ne w ba­rze, ale zre­zy­gno­wał. Jesz­cze tro­chę i będzie w domu.

Suma do uisz­cze­nia mo­gła przy­pra­wić o za­wał ko­goś ze słab­szym ser­cem, a Dar­ka aż roz­bo­la­ły zęby, gdy się przyj­rzał cy­fer­kom na wy­świe­tla­czu. Prze­kle­ństwo zme­łł w ustach.

– Słu­cham? – nie zro­zu­miał chło­pak za ladą.

– Pro­szę jesz­cze kawę na wy­nos – po­wie­dział, pró­bu­jąc ukryć roz­dra­żnie­nie.

– Małą czy dużą?

– Małą – za­de­cy­do­wał. Mała i tak była w ce­nie, jaką za­pła­cił za dużą tuż przed wy­jaz­dem.

Z pa­pie­ro­wym kub­kiem usia­dł na drew­nia­nej ław­ce ulo­ko­wa­nej na pra­wo od wy­jścia. Praw­dę mó­wi­ąc, był wy­ko­ńczo­ny. Po­trze­bo­wał kąpie­li i snu, nie­ko­niecz­nie w tej ko­lej­no­ści. Kawa przy­pra­wia­ła go o zga­gę, ale mu­siał się nią wspo­móc, by po­ko­nać ostat­nie ki­lo­me­try. Do­pił za­war­to­ść kub­ka i ulo­ko­wał się w ka­bi­nie.

Te­raz to już będzie z gór­ki, ale po­wie­dział so­bie, że na tym od­cin­ku musi szcze­gól­nie uwa­żać, żeby nie po­pe­łnić błędu przed samą metą.

Do bazy do­ta­rł już po szes­na­stej. Stra­żnik przy bra­mie za­uwa­żył go z da­le­ka i od razu unió­sł szla­ban, więc sca­nia wje­cha­ła na plac, na­wet nie zwal­nia­jąc. Da­rek usta­wił ją w rzędzie in­nych wo­zów i ode­tchnął głębo­ko. Jego niby-dom, niby-sta­no­wi­sko pra­cy śmier­dzia­ło, ale nie będzie tu te­raz sprzątał. Za­brał tyl­ko spor­to­wą tor­bę z brud­ny­mi ła­cha­mi i wy­sko­czył z szo­fer­ki. Wy­star­czy.

– Pa­nie Dar­ku, wszyst­ko gra? Wy­gląda pan na moc­no zmę­czo­ne­go.

Uści­snął dłoń cie­cia, któ­ry przy­sze­dł się przy­wi­tać. Od za­wsze żył tu ze wszyst­ki­mi w zgo­dzie.

– Par­szy­wa tra­sa – wy­znał. – A i ja się sta­rze­ję.

– A to pan po­wie­dział. Czte­ry dy­chy jesz­cze panu nie stuk­nęły.

– Ale już pra­wie.

– Pan jest mło­dy. Nie to co ja.

Te­raz się za­cznie cała li­ta­nia wes­tchnień i na­rze­kań.

– Je­dzie ktoś do mia­sta? Chęt­nie się za­bio­rę.

– Zda­je się, że Ja­nek. Wła­śnie sko­ńczył ro­bo­tę. Pój­dę za­py­tać.

Sie­dzi­ba fir­my znaj­do­wa­ła się tuż przed ta­bli­cą ozna­cza­jącą gra­ni­cę te­re­nu za­bu­do­wa­ne­go. Od umow­ne­go cen­trum dzie­li­ły ich dwa ki­lo­me­try. Nor­mal­nie po­sze­dłby pie­cho­tą, ale dziś nie miał ocho­ty na sa­mot­ne spa­ce­ry.

Gra­na­to­wa hon­da za­trzy­ma­ła się tuż obok nie­go.

– Mo­żna? – za­py­tał kie­row­cy, zer­ka­jąc nad opusz­czo­ną szy­bą.

– Właź pan. Tro­chę tu u mnie syf, ale damy radę.

Fak­tycz­nie, me­cha­nik nie na­le­żał do osób prze­sad­nie schlud­nych, a mó­wi­ąc wprost, wnętrze przy­po­mi­na­ło chlew. Nie było jed­nak co wy­brzy­dzać. Coś za coś. Ru­szy­li z pi­skiem opon.

– Co w kra­ju? – za­py­tał gło­śno, jako że ka­to­wa­ny ni­skim bie­giem sil­nik wył prze­ra­źli­wie. – Tro­chę mnie nie było.

– Ile?

– Osiem dni. Wró­cić mia­łem przed­wczo­raj.

– Sta­ry się bu­rzył?

– Jak zwy­kle.

Cóż, w tra­sie wszyst­ko się może zda­rzyć, na­wet cho­ro­ba czy wy­pa­dek. Tyle że fa­chow­ców po­dob­nych do nie­go nie było zbyt wie­lu. Ci­ęża­rów­kę ku­pił za swo­je, pó­źniej do­ga­dał się z wła­ści­cie­lem naj­wi­ęk­szej w oko­li­cy fir­my spe­dy­cyj­nej i brał zle­ce­nia.

– U nas to nic ta­kie­go, wie pan, jak jest… Je­den dru­gie­mu i tak od po­cząt­ku. Że też im się nie znu­dzi… Tyle że in­fla­cja, psia ją mać, wszyst­kim daje w skó­rę. Ceny ro­sną jak na dro­żdżach.

– To aku­rat da się za­uwa­żyć.

– Nie le­piej było panu zo­stać w po­li­cji? Ja wiem, ko­ko­sów tam nie za­ra­bia­li­ście, ale trzy­nast­ka była i po­zo­sta­łe świad­cze­nia. I co naj­wa­żniej­sze: do ro­bo­ty szło się na parę go­dzin, a nie tak jak u nas.

– Nie za­wsze.

– Ale przy biur­ku.

– Tak. Strasz­nie się nu­dzi­łem. – Ni­g­dy ni­ko­go nie wy­pro­wa­dzał z błędu i niech tak zo­sta­nie. Do dziś na­wie­dza­ły go kosz­ma­ry. – Może wy­sko­czę tu­taj.

– Na pew­no?

– Ja­sne. Ser­decz­ne dzi­ęki za pod­wóz­kę – po­że­gnał się i opu­ścił wnętrze hon­dy.

Jak nie przej­dzie choć kil­ku­set me­trów, do­sta­nie mia­żdży­cy. Tor­bę za­rzu­cił so­bie na ple­cy. Spraw­dził, czy ma klu­cze. Miesz­ka­nie zo­sta­ło po ro­dzi­cach. Sio­stra zrze­kła się swo­jej części, zresz­tą i tak miesz­ka­ła w War­sza­wie. Do Mi­ędzy­rze­cza jej nie ci­ągnęło.

Krót­ki spa­cer ra­dy­kal­nie zmie­nił stan jego du­cha. Zmęcze­nie gdzieś się ulot­ni­ło. Dziś zro­bi so­bie małą ba­lan­gę. Ju­tro nikt nie będzie spraw­dzał jego trze­źwo­ści. Py­ta­nie tyl­ko, czy spra­wun­ki zro­bić te­raz czy pó­źniej. Ra­czej pó­źniej. To­bół swo­je wa­żył i na­wet jemu nie chcia­ło się tego wszyst­kie­go tasz­czyć.

W miesz­ka­niu po­otwie­rał okna, by po­zbyć się pa­nu­jące­go w środ­ku za­du­chu. Wzi­ął prysz­nic, zmie­nił ciu­chy i w za­sa­dzie był go­to­wy do wy­jścia.

Nim zbie­gł po scho­dach, usły­szał dźwi­ęk przy­cho­dzącej na ko­mór­kę wia­do­mo­ści.

Nie­chęt­nie spraw­dził, o co cho­dzi. Ostat­nio aż za dużo otrzy­my­wał naj­ró­żniej­szych pro­po­zy­cji. Po­wo­li do­sta­wał od tego sza­łu. Jak na­mie­rzo­no jego nu­mer? Nie przy­po­mi­nał so­bie, by ko­muś go udo­stęp­nił.

_Małe spo­tka­nie w nie­dzie­lę?_

Pro­ściej się nie dało. SMS był od La­jo­sza, sta­re­go kum­pla. Ra­zem pra­co­wa­li, a pre­cy­zyj­nie mó­wi­ąc, słu­ży­li. Będzie co wspo­mi­nać.

_Cze­mu nie._

Szcze­gó­ły uzgod­nią pó­źniej. Naj­bli­ższą dobę po­świ­ęci ca­łko­wi­te­mu le­ni­stwu. Nikt go nie zmu­si do wy­jścia z domu.ROZDZIAŁ 4

Po­je­cha­ła oczy­wi­ście sama. Z Mar­ci­nem pro­wa­dzi­ła woj­nę pod­jaz­do­wą. Nie od­zy­wa­li się do sie­bie na­dal, oko­pa­ni na swo­ich sta­no­wi­skach. Nie sądzi­ła, by jej nie­obec­no­ść obe­szła go cho­ćby w naj­mniej­szym stop­niu. On miał swój świat, od któ­re­go trzy­ma­ła się z da­le­ka, szcze­gól­nie że jego zna­jo­mi przed­sta­wia­li po­dob­ny po­ziom umy­sło­wy. Da­wa­ło się z nimi po­roz­ma­wiać o har­ley­ach – choć to go­ło­dup­cy i ża­den nie miał ta­kiej ma­szy­ny, o pi­łce no­żnej też mo­gli na­wi­jać go­dzi­na­mi – eks­per­ci sprzed te­le­wi­zo­ra, tyl­ko nie­wy­czer­pa­ny za­sób wie­dzy na te­ma­ty al­ko­ho­lo­we po­sia­da­li z do­świad­cze­nia. Za to o ja­kiej­kol­wiek ksi­ążce czy fil­mie nie po­tra­fi­li skle­cić zda­nia. Te dwa świa­ty zu­pe­łnie się ze sobą nie prze­ni­ka­ły. Tak, pa­mi­ęta… Kie­dy upa­rła się, że wyj­dzie za Mar­ci­na, wszy­scy mó­wi­li jej wte­dy, że to bez sen­su.

Przy­naj­mniej przez week­end będzie mia­ła względ­ny spo­kój.

Krze­mień mo­żna było uznać za ty­po­wą lu­bu­ską wieś, ja­kich set­ki w ca­łej pó­łnoc­nej i za­chod­niej Pol­sce, czy­li na daw­nych Zie­miach Od­zy­ska­nych. Ka­mien­no-drew­nia­na wie­ża ko­ścio­ła ni­czym wiel­ki ze­gar sło­necz­ny rzu­ca­ła cień po ko­lei na wszyst­kie oko­licz­ne do­mo­stwa. Nie­opo­dal znaj­do­wał się nie­wiel­ki skle­pik, za spra­wą fun­du­szy eu­ro­pej­skich po­ło­żo­no kil­ka­set me­trów chod­ni­ka i wy­as­fal­to­wa­no gmin­ną dro­gę, któ­rą prze­je­żdżał przez Krze­mień au­to­bus trzy razy na dzień – rano, po po­łud­niu i pó­źnym wie­czo­rem, co zu­pe­łnie wy­star­cza­ło. Miesz­ka­ło tu nie wi­ęcej jak sie­dem­dzie­si­ąt dusz i nic nie wska­zy­wa­ło na to, by ich mia­ło przy­być w da­jącej się prze­wi­dzieć przy­szło­ści.

Do­słow­nie dwa kro­ki dzie­li­ły ją od domu ro­dzi­ców, ty­po­wej po­nie­miec­kiej cha­łu­py, dłu­giej, z okna­mi wy­cho­dzący­mi na dro­gę i dwu­spa­do­wym da­chem. Mu­ro­wa­na sto­do­ła za­my­ka­ła wi­dok na pola. Bra­ma jak zwy­kle po­zo­sta­wa­ła sze­ro­ko otwar­ta. Kie­dyś po po­dwór­ku bie­ga­ło spo­re sta­do kur, lecz obec­nie te kil­ka sztuk na wła­sne po­trze­by za­my­ka­no w za­gród­ce.

Z budy wy­sko­czył King, wil­czur, któ­re­go trzy­ma­no bar­dziej jako ma­skot­kę niż z re­al­nej po­trze­by. Były też dwa koty, ale te jak zwy­kle cho­dzi­ły wła­sny­mi dro­ga­mi.

– Do­bry pie­sek. – Po­gła­ska­ła ła­szące­go się czwo­ro­no­ga. – Masz tu… tyl­ko mnie nie gryź. – Na­sy­pa­ła do mi­ski su­chej kar­my, jaką spe­cjal­nie ku­pi­ła w skle­pie zoo­lo­gicz­nym. Po­dob­no ka­żdy pies to lu­bił. Ten nie na­le­żał do wy­jąt­ków.

– No i po co? Tyle razy cię pro­si­łam, że­byś tego nie ro­bi­ła.

Ha­nia wes­tchnęła. Do wła­snej mat­ki po­trzeb­na jest aniel­ska cier­pli­wo­ść.

– Sta­ło się coś?

– Mar­nu­jesz pie­ni­ądze. Do cze­go to po­dob­ne.

Uści­ska­ły się i we­szły do środ­ka.

– Dla cie­bie też coś przy­wio­złam. – Ha­nia za­częła gme­rać w tor­bie, pró­bu­jąc wy­ma­cać pre­zent.

– Ni­cze­go nie po­trze­bu­ję.

– Wiem, za­wsze tak mó­wisz. – W ko­ńcu zna­la­zła to, cze­go szu­ka­ła. – Pro­szę. Mam na­dzie­ję, że ci się spodo­ba.

Ko­ron­ko­wą ser­wet­kę ku­pi­ła tuż przed wy­jaz­dem. Nie kosz­to­wa­ła wie­le, a za­wsze to ja­kaś nie­spo­dzian­ka.

– Bar­dzo mi się po­do­ba, có­recz­ko. Będzie pa­so­wać pod tam­ten wa­zon, co mi go da­łaś na świ­ęta.

– A wi­dzisz. – Ro­zej­rza­ła się po po­ko­jach. – Tata w do­mu?

– Nie­dłu­go po­wi­nien być. Po­sze­dł do sta­re­go Ka­zi­mier­skie­go z ja­kąś pil­ną spra­wą. Na­wet obia­du nie chciał zje­ść. Ci­ągle gdzieś go gna.

Za­krząt­nęła się w kuch­ni i na­sta­wi­ła wodę. Ry­tu­ało­wi pi­cia kawy mu­sia­ło stać się za­do­ść.

– Też chcesz? – za­py­ta­ła mat­ki.

– Pi­łam rano. Mo­żesz mi ru­mian­ku za­pa­rzyć.

Po­dob­no dzie­ci upo­dab­nia­ją się do ro­dzi­ców, ale nie po­tra­fi­ła so­bie wy­obra­zić, że już nie­dłu­go za­cznie przy­po­mi­nać tę star­szą ko­bie­tę, drob­ną, si­wo­wło­są, ze spra­co­wa­ny­mi dło­ńmi. Może tak po­win­no być, że to, co oczy­wi­ste, przy­cho­dzi nie­spo­dzie­wa­nie?

Nie­raz, przy­gląda­jąc się swo­je­mu od­bi­ciu w lu­strze, czu­ła z tego po­wo­du wy­rzu­ty su­mie­nia. Za­wsze pla­no­wa­ła wy­je­chać z Krze­mie­nia. Taka wio­ska jest faj­na tyl­ko w idyl­licz­nych po­wie­ściach dla ko­biet z miast. Uda­ło się jej i na swój spo­sób zro­bi­ła ka­rie­rę, pa­trząc z per­spek­ty­wy jej nie­licz­nych ró­wie­śni­ków i star­szych sąsia­dów z dzie­ci­ństwa. Gdy­by zo­sta­ła, do­cze­ka­ła­by się już za­pew­ne dwój­ki dzie­ci, niby bez pra­cy, a ty­ra­jąca w obe­jściu, cze­ka­jąca, aż mąż ła­ska­wie po­dzie­li się z nią ja­ki­miś pie­ni­ędz­mi, i w ogó­le daw­no by stra­ci­ła sens ży­cia w ko­łow­ro­cie za­jęć. A tak – na­wet je­śli nie było naj­le­piej – to wci­ąż no­si­ła w so­bie ma­rze­nia. A może to złu­dze­nia? Może też ten sens stra­ci­ła? Sama już nie wie­dzia­ła…

Sło­ik z kawą był pe­łny w jed­nej trze­ciej. Do ko­ńca jej po­by­tu ra­czej nie wy­star­czy. Szko­da, że nie po­my­śla­ła o tym wcze­śniej.

– Nie ma wi­ęcej?

– Na noc będziesz piła? Pó­źniej nie uśniesz. Ju­tro rano się kupi. Sklep i tak nie­dłu­go za­my­ka­ją. Le­piej byś coś zja­dła. Mam ro­sół. Praw­dzi­wy, nasz. Od­grze­ję ci.

– Nie, nie, dzi­ęku­ję. Mnie kawa nie prze­szka­dza w spa­niu.

Na­la­ła go­rącej wody do szklan­ki tkwi­ącej w srebr­nym ko­szycz­ku. Parę ły­ków szyb­ko przy­wró­ci jej ener­gię. Mat­ka tyl­ko wes­tchnęła, nie­prze­ko­na­na.

– Pój­dę się roz­pa­ko­wać.

– To prze­cież twój dom.

Py­ta­nie o Mar­ci­na jak do­tąd nie pa­dło. Nie wie­dzia­ła, czy to do­brze, czy źle, nie­mniej na­le­ża­ło się li­czyć z tym, że te­mat wy­pły­nie przy ko­la­cji. I tu wra­ca­ło py­ta­nie, na któ­re jesz­cze sama nie zna­la­zła od­po­wie­dzi: po­wie­dzieć praw­dę czy też zba­ga­te­li­zo­wać sy­tu­ację? Tyl­ko jaka była ta praw­da? W su­mie ład­nych parę lat z Mar­ci­nem prze­ży­li, ko­cha­ła go. Tego nie da się tak ła­two wy­rzu­cić do ko­sza. A że źle zno­si stres… Może ka­żdy fa­cet tak ma? Po­bić się, po­strze­lać, za­po­lo­wać to tak, ale za­ci­snąć zęby i co­dzien­nie mo­zol­nie szu­kać ja­kie­goś wy­jścia z sy­tu­acji to już go­rzej. Krót­ko­dy­stan­sow­cy… Pra­ca u pod­staw się kła­nia.

Jej po­kój znaj­do­wał się na pi­ętrze. Za ka­żdym ra­zem jak tu przy­je­żdża­ła, trud­no było jej so­bie wy­obra­zić, że kie­dyś do ży­cia wy­star­cza­ła jej tak mała prze­strzeń. Sza­fa, łó­żko, biur­ko, a na nim sta­ry lap­top – i to już całe skrom­ne wy­po­sa­że­nie. Ubra­nia wci­ąż wi­sia­ły na wie­sza­kach lub rów­no uło­żo­ne zaj­mo­wa­ły pó­łki. Uno­sił się z nich sub­tel­ny za­pach la­wen­dy, któ­ry tak lu­bi­ła.

Usły­sza­ła sy­gnał przy­cho­dzącej wia­do­mo­ści, lecz ją zi­gno­ro­wa­ła. W tym mo­men­cie kon­takt ze świa­tem ze­wnętrz­nym uzna­ła za świ­ęto­kradz­two.

Je­dy­ne okno wy­cho­dzi­ło na po­se­sję sąsia­dów. Za­sło­ni­ła ko­ta­ry, żeby od­ci­ąć się już zu­pe­łnie od wszyst­kie­go. Od ci­szy aż dzwo­ni­ło w uszach.

Ko­lej­na go­dzi­na upły­nęła jej na roz­my­śla­niach. Nie do­szła przy tym do żad­nych kon­kret­nych wnio­sków. Z le­tar­gu wy­bu­dzi­ło ją do­pie­ro trza­śni­ęcie drzwi i do­no­śny męski głos. Po­pra­wi­ła wło­sy i po­szła się przy­wi­tać.

– Nie mo­głem się cie­bie do­cze­kać.

Jak na sze­śćdzie­si­ąt dwa lata oj­ciec trzy­mał się krzep­ko i sta­no­wił ab­so­lut­ne prze­ci­wie­ństwo mat­ki, ener­gia wręcz go roz­pie­ra­ła. Zwy­kle jej wi­dok wzbu­dzał w nim nie­kła­ma­ny en­tu­zjazm, lecz dziś jego my­śli błądzi­ły gdzieś da­le­ko.

– Po­wiesz mi, o co cho­dzi? – za­py­ta­ła pe­łna obaw.

– Ech, naj­le­piej będzie, jak sama zo­ba­czysz.

– Mowy nie ma. Pó­źno jest, a ko­la­cja sty­gnie na sto­le. Usi­ądzie­my, to nam opo­wiesz – za­opo­no­wa­ła mat­ka.

– Mamo, to po­trwa chwi­lę. Praw­da? – Ha­nia spoj­rza­ła na ojca z uko­sa. – Nie­dłu­go wró­ci­my.

– Rób­cie, jak chce­cie.

Let­ni wie­czór był po­god­ny, do­kład­nie taki, jak lu­bi­ła. Zie­mia za­sty­gła na po­do­bie­ństwo lawy, ukła­da­jąc się do snu.

– Po­dob­no cho­dzi­łeś do Ka­zi­mier­skie­go. On też ma kło­po­ty? – To wła­ści­wie nie było py­ta­nie, tyl­ko do­my­sł.

– On i Po­la­ński, i Ma­ty­szew­scy, wszy­scy.

– Za­czy­nam się mar­twić.

– Bo jest czym. Wy­obraź so­bie, że w tym roku zbie­rze­my może z po­ło­wę tego, co w ze­szłym. Albo i mniej. Wi­ęk­szo­ść zbio­rów szlag tra­fi. Wi­dzę to już te­raz.

– Prze­sa­dzasz. – Po­czu­ła ulgę. My­śla­ła, że cho­dzi o coś po­wa­żniej­sze­go. Oj­ciec lu­bił wy­ol­brzy­miać. Sy­tu­acja na pew­no nie była taka zła, jak ją przed­sta­wiał.

– Przyj­rzyj się sama. Co wi­dzisz?

Pole jak pole. Do zbio­rów po­zo­sta­ło pó­łto­ra mie­si­ąca. Rol­ni­czy kra­jo­braz tchnął spo­ko­jem.

– Coś mnie na­szło parę dni temu, aku­rat spraw­dza­łem nasz za­gon ka­pu­sty.

– I co? Wa­ta­ha dzi­ków wla­zła nam w szko­dę? A może je­le­nie? Do­sta­nie­cie od­szko­do­wa­nie i wszy­scy będą za­do­wo­le­ni. Je­steś prze­wra­żli­wio­ny. W kó­łko my­ślisz tyl­ko o jed­nym, a tak się nie da.

– Na­praw­dę tak sądzisz?

Jej sło­wa wy­ra­źnie go roz­cza­ro­wa­ły. Z tru­dem ha­mo­wał emo­cje, bli­ski wy­bu­chu.

– Spójrz! Spójrz na ten kłos! – Ze­rwał je­den i roz­ta­rł go w dło­niach. – Gni­je. Nie mu­szę go wo­zić do la­bo­ra­to­rium, bo wi­dzę go­łym okiem. Gni­je, a na do­da­tek jest mały. Nie na­da­je się na­wet na pa­szę, do ni­cze­go się nie na­da­je. U Ka­zi­mier­skie­go tak samo. I u resz­ty. Za­częli­śmy się za­sta­na­wiać, o co tu może cho­dzić.

– Wy­bacz, ale nie je­stem spe­cja­list­ką od cho­rób ro­ślin.

– Po­wąchaj. – Pod­su­nął jej pod nos spra­co­wa­ne dło­nie z reszt­ka­mi roz­tar­tej psze­ni­cy.

– Śmier­dzi. – Wy­star­czył je­den niuch, by od razu ją od­rzu­ci­ło.

– Ma­ty­szew­ski też to od­krył, w tym sa­mym cza­sie.

– Pró­bo­wa­li­ście za­wia­do­mić ko­goś z mi­ni­ster­stwa?

– Z mi­ni­ster­stwa? – Oj­ciec zro­bił wiel­kie oczy. – W po­wie­cie nam po­wie­dzie­li, że­by­śmy nie za­wra­ca­li im gło­wy. Paru chłop­ków gdzieś na ubo­czu ni­ko­go nie in­te­re­su­je.

Sama ze­rwa­ła na­stęp­ny kłos, by przyj­rzeć mu się z uwa­gą. Fak­tycz­nie wy­glądał nie­szcze­gól­nie.

– Po­dej­rze­wasz, jaka może być tego przy­czy­na?

– Nie da­lej jak dwie nie­dzie­lę temu la­tał nad na­szy­mi po­la­mi sa­mo­lot. Tro­chę się zdzi­wi­łem, co robi, bo to nie czas na opry­ski, zresz­tą nikt nie za­ma­wiał. Pó­źniej o tym za­po­mnia­łem. Ro­wi­ński mi o tym przy­po­mniał, ten, co to ma pole we­dle lasu. Mó­wił, że to dron, tyl­ko ja­kiś duży.

– Ko­ja­rzę Ro­wi­ńskie­go.

– No to mó­wię. Nad jego po­lem też po­dob­no la­tał.

– Pró­bu­jesz mi wmó­wić, że to było ce­lo­we dzia­ła­nie? Pro­szę cię, to nie ma sen­su.

– I mnie się tak wy­da­je. – Bruz­da mi­ędzy brwia­mi pod­kre­śla­ła na­strój mężczy­zny. – Co taki je­den dron by zro­bił, i to do­pie­ro te­raz… Moim zda­niem to przez na­wóz, któ­ry ku­pi­łem przed se­zo­nem. Od razu wy­dał mi się po­dej­rza­ny. Niby ten sam co zwy­kle, ale nie taki sam. Zu­pe­łnie ina­czej się sy­pał i za­pach też miał taki ja­kiś dziw­ny.

– To jesz­cze nie tra­ge­dia. Na­stęp­nym ra­zem ku­pisz inny. Nie­po­trzeb­nie mar­twisz się na za­pas.

– Ale tej sa­mej par­tii na­wo­zu uży­li wszy­scy, co tu mają pola. I w sąsied­niej gmi­nie też. Zo­sta­nie­my bez plo­nu. I co te­raz będzie?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: