Zamieć - ebook
Zamieć - ebook
Oxenford Medical, niewielka szkocka firma farmaceutyczna założona przez znanego mikrobiologa Stanleya Oxenforda, prowadzi badania nad zabójczymi wirusami, poszukując skutecznych szczepionek. Od pozytywnego wyniku testu nowego leku antywirusowego zależy jej ekonomiczna przyszłość.
Toni Gallo, była policjantka odpowiedzialna w Oxenford za bezpieczeństwo, ma poważny problem: jeden z laborantów doprowadził do skażenia; niebezpieczny wirus wydostał się na zewnątrz i całej okolicy może grozić epidemia. Tymczasem nad firmą zbierają się kolejne czarne chmury - grupa zdecydowanych na wszystko napastników wdziera się do pilnie strzeżonego laboratorium i wykrada próbki najgroźniejszego z wirusów - Madoby - zdolnego zabić miliony ludzi. Kiedy gigantyczna zamieć śnieżna uniemożliwia im ucieczkę, szukają schronienia w położonej na odludziu, należącej do Stanleya posiadłości; terroryzują domowników. Odcięci od świata, Stanley i jego goście mogą liczyć tylko na siebie... i Toni, jedyną osobę, która domyśla się prawdy...
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7985-071-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oxenford Medical, niewielka szkocka firma farmaceutyczna założona przez znanego mikrobiologa Stanleya Oxenforda, prowadzi badania nad zabójczymi wirusami, poszukując skutecznych szczepionek. Od pozytywnego wyniku testowania nowego leku antywirusowego zależy jej ekonomiczna przyszłość. Toni Gallo, odpowiedzialna w Oxenford za ochronę, ma poważny problem: niebezpieczny wirus wydostał się na zewnątrz i całej okolicy grozi epidemia. Tymczasem grupa zdecydowanych na wszystko napastników wdziera się do pilnie strzeżonego laboratorium i wykrada próbki groźnego wirusa. Kiedy zamieć śnieżna uniemożliwia im ucieczkę, szukają schronienia w należącej do Stanleya posiadłości. Terroryzują domowników, zamieniając święta Bożego Narodzenia w piekło. Odcięci od świata, Stanley i jego goście mogą liczyć tylko na siebie… i Toni, jedyną osobę, która domyśla się prawdy…KEN FOLLETT
Światowej sławy brytyjski pisarz, urodzony w Walii w 1949 r. Po ukończeniu studiów filozoficznych na University College w Londynie podjął pracę jako reporter w małej gazecie. Publikował powieści sensacyjne pod pseudonimem. Jedenasta z kolei, Igła, wydana w 1978 r., przyniosła mu światową sławę. Kolejne tytuły, m.in. Klucz do Rebeki, Trzeci bliźniak, Zabójcza pamięć, Lot Ćmy, Zamieć, Świat bez końca, Upadek gigantów, Zima świata oraz najnowsza, Krawędź wieczności, utrwaliły jego pozycję jako autora bestsellerów. Choć książki odwołujące się do wydarzeń z okresu II wojny światowej dominują w jego twórczości, autor nadal za swoje najważniejsze dzieło uważa Filary Ziemi – sagę napisaną pod wpływem zainteresowania średniowieczem. Na podstawie powieści Folletta nakręcono filmy oraz seriale, m.in. Igłę, Lwy Pansziru, Klucz do Rebeki, Na skrzydłach orłów, Zamieć, Trzeciego bliźniaka oraz Filary Ziemi.
www.ken-follett.comTego autora
Powieści historyczne
UCIEKINIER
NIEBEZPIECZNA FORTUNA
CZŁOWIEK Z SANKT PETERSBURGA
Filary Ziemi
FILARY ZIEMI
ŚWIAT BEZ KOŃCA
Stulecie
UPADEK GIGANTÓW
ZIMA ŚWIATA
KRAWĘDŹ WIECZNOŚCI
Thrillery wojenne
IGŁA
KRYPTONIM KAWKI
LOT ĆMY
KLUCZ DO REBEKI
NOC NAD OCEANEM
Thrillery
MŁOT EDENU
ZABÓJCZA PAMIĘĆ
TRÓJKA
ZAMIEĆ
SKANDAL Z MODIGLIANIM
TRZECI BLIŹNIAK
LWY PANSZIRU
PAPIEROWE PIENIĄDZE
Literatura faktu
NA SKRZYDŁACH ORŁÓW01.00
Dwaj zmęczeni mężczyźni popatrywali na Antonię Gallo z niechęcią, jeśli nie wrogością w oczach. Skończyli już na dzisiaj, chcą iść do domu, a ta ich przetrzymuje. A co gorsza ma po temu uzasadnione powody.
Siedzieli we trójkę w biurze działu kadr Oxenford Medical. Antonia, dla znajomych Toni, była dyrektorem technicznym i odpowiadała głównie za bezpieczeństwo. Oxenford, niewielki zakład farmaceutyczny – firma butikowa w żargonie giełdowym – prowadził badania nad zabójczymi wirusami. Bezpieczeństwo stanowiło tu więc sprawę życia i śmierci.
Toni przeprowadziła właśnie wyrywkową kontrolę w laboratoriach i stwierdziła brak dwóch dawek eksperymentalnego leku. Sprawa wyglądała poważnie: lek ten, środek antywirusowy, opracowywano w najściślejszej tajemnicy i jego formuła była bezcenna. Ktoś mógł go wykraść z zamiarem odsprzedania konkurencyjnej firmie. Lecz inna, o wiele bardziej niepokojąca ewentualność sprawiała, że na usianej piegami twarzy Toni malował się niepokój, a pod jej zielonymi oczami widać było ciemne kręgi. Otóż złodziej mógł wykraść lek do osobistego użytku. Gdyby tak właśnie było, wniosek nasuwał się tylko jeden: ktoś został zainfekowany jednym ze śmiercionośnych wirusów wykorzystywanych w laboratoriach Oxenford.
Laboratoria te mieściły się w wielkim dziewiętnastowiecznym budynku wzniesionym w Szkocji przez jakiegoś wiktoriańskiego bogacza z przeznaczeniem na wakacyjną rezydencję. Z racji podwójnego ogrodzenia, drutu kolczastego, umundurowanych strażników i najnowocześniejszego systemu monitoringu budynek nazywano „Kremlem”. Ale z tymi spiczastymi łukami okien, wieżą i rzędami gargulców pod okapem dachu bardziej przypominał kościół.
Na biuro działu kadr wydzielono jedną z najbardziej okazałych sypialni. Miała gotyckie okna i ściany obite tkaniną, ale zamiast rzeźbionych szaf na ubrania stały tam teraz szafki na akta, a miejsce toaletek zastawionych kryształowymi flakonikami i szczotkami o posrebrzanych rączkach zajęły biurka z komputerami i telefonami.
Toni i dwaj towarzyszący jej mężczyźni siedzieli przy telefonach, obdzwaniając wszystkie osoby mające wstęp do BSL-4¹ – laboratorium o zagwarantowanym czwartym, najwyższym poziomie biobezpieczeństwa. W BSL-4 naukowcy ubrani w hermetyczne, podobne do skafandrów kosmicznych kombinezony pracowali na co dzień z wirusami, na które nie wynaleziono jak dotąd szczepionki ani antidotum. Ponieważ było to najlepiej zabezpieczone pomieszczenie w budynku, tam właśnie przechowywano próbki eksperymentalnego leku.
Do BSL-4 nie każdemu wolno było wejść. Upoważnieni musieli ukończyć szkolenie z zakresu postępowania w warunkach zagrożenia biologicznego, dotyczyło to nawet techników, którzy przeprowadzali okresowe przeglądy filtrów powietrza i konserwowali autoklawy. Toni również przeszła takie szkolenie, żeby móc wchodzić do laboratorium w ramach kontroli bezpieczeństwa.
Z osiemdziesięciu zatrudnionych przez firmę pracowników, wstęp do BSL-4 miało tylko dwudziestu siedmiu. Wielu z nich rozjechało się już jednak na bożonarodzeniowe urlopy i chociaż kradzież wykryta została w poniedziałek wieczorem, to zaczął się już wtorek, a trójce pracowników ochrony nie udało się jeszcze dotrzeć telefonicznie do wszystkich.
Toni połączyła się z ośrodkiem wypoczynkowym Le Club Beach na Barbadosie i nie bez trudu uprosiła zastępcę kierownika, żeby poszukał na terenie ośrodka młodej laborantki nazwiskiem Jenny Crawford.
Czekając, zerknęła na swoje odbicie w szybie. Nawet dobrze wyglądała, zważywszy na tak późną porę. Czekoladowobrązowy kostium w delikatne białe prążki nadal prezentował się schludnie, fryzura bez zarzutu, twarz nie zdradzała zmęczenia. Jej ojciec był Hiszpanem, ale jasną cerę, zielone oczy i gęste rudoblond włosy odziedziczyła po matce Szkotce. Wysoka, zadbana. Całkiem nieźle, pomyślała, jak na trzydziestoośmiolatkę.
– Przecież tam u was chyba teraz głucha noc! – W słuchawce odezwał się wreszcie głos Jenny.
– Stwierdziliśmy pewną niezgodność między tym, co wpisano do książki rozchodów BSL-cztery, a stanem faktycznym – wyjaśniła Toni.
– To się już zdarzało – prychnęła lekceważąco Jenny. Była trochę wstawiona. – I nikt jakoś nie robił z tego afery.
– Bo ja tu jeszcze wtedy nie pracowałam – powiedziała szorstko Toni. – Kiedy ostatnio wchodziłaś do BSL-cztery?
– Chyba w środę. Nie masz tego w komputerze?
Miała, ale chciała sprawdzić, czy wersja Jenny pokryje się z zapisem komputerowym.
– A kiedy ostatnio zaglądałaś do krypty? – Kryptą nazywano stojącą w BSL-4 lodówkę, zamykaną na elektroniczny zamek szyfrowy.
– Nie pamiętam – głos Jenny stawał się coraz bardziej cierpki – ale powinnaś to mieć na wideo.
Drzwi krypty otwierało się, wystukując na klawiaturze dotykowej kod zamka. Z chwilą wprowadzenia kodu, włączała się automatycznie nakierowana na kryptę kamera systemu bezpieczeństwa i pracowała aż do ponownego zatrzaśnięcia drzwi.
– Przypominasz sobie, kiedy ostatni raz miałaś do czynienia z Madobą-dwa? – Był to wirus, nad którym pracowali aktualnie naukowcy z Oxenford.
– O jasna cholera, to jego się nie doliczyliście?! – krzyknęła autentycznie wstrząśnięta Jenny.
– Nie, nie jego. Ale…
– Z wirusem jako takim do czynienia nigdy nie miałam. Pracuję głównie w laboratorium hodowli tkanek.
To też zgadzało się z informacjami, jakie posiadała Toni.
– Czy w ciągu ostatnich tygodni nie rzuciło ci się czasem w oczy, że któryś z kolegów zachowuje się dziwnie, w sposób dla siebie nietypowy?
– No nie, ty tobyś się, kurczę, nadawała na gestapówę – obruszyła się Jenny.
– Niech ci będzie, czy zauważyłaś…
– Nie, nie zauważyłam.
– Jeszcze tylko jedno pytanie. Temperaturę masz w normie?
– O kurczę pieczone, chcesz przez to powiedzieć, że mogłam złapać Madobę-dwa?
– Masz katar albo gorączkę?
– Nie!
– No to możesz spać spokojnie. Wyjechałaś z kraju jedenaście dni temu. Gdyby coś było nie tak, miałabyś już objawy infekcji grypopodobnej. Dziękuję ci, Jenny. To prawdopodobnie jakiś błąd w książce rozchodów BSL-cztery, ale musimy dmuchać na zimne.
– Zepsułaś mi wieczór, jeśli chcesz wiedzieć. – Jenny rozłączyła się.
– Przykro mi – mruknęła Toni do głuchej słuchawki i odkładając ją, oznajmiła: – Jenny Crawford sprawdzona. Głupia krowa, ale czysta.
Bujna siwa broda podchodziła dyrektorowi laboratoriów, Howardowi McAlpine’owi, aż pod kości policzkowe, przez co skóra wokół jego oczu przywodziła na myśl różową maseczkę balową. Miał opinię skrupulanta, ale bez skłonności do pedantyzmu, i Toni dobrze się z nim zwykle pracowało. Teraz jednak humor wyraźnie mu nie dopisywał. Odchylił się na oparcie krzesła i splótł dłonie na potylicy.
– Istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że materiał, którego się nie doliczyłaś, został spożytkowany w całkowicie legalnych celach przez kogoś, kto po prostu zapomniał dokonać stosownych wpisów do książki rozchodów. – W jego głosie pobrzmiewała irytacja; powtarzał to już trzeci raz.
– Obyś miał rację – mruknęła Toni bez przekonania. Wstała i podeszła do okna. Z biura działu kadr widać było dobudówkę, w której mieściło się laboratorium BSL-4. Nowy budynek z wysokimi wąskimi kominami oraz wieżą zegarową nawiązywał stylem do reszty Kremla i postronnemu obserwatorowi trudno byłoby odgadnąć, w której części kompleksu zlokalizowane jest tajne laboratorium. Ale sklepione łukowo okna nowego budynku były matowe, rzeźbionych dębowych drzwi nie dało się otworzyć, a otoczenie obserwowały kamery telewizji przemysłowej, ukryte w potwornych łbach gargulców. Był to betonowy bunkier ucharakteryzowany na wiktoriańską rezydencję. Miał trzy kondygnacje. Właściwe laboratoria i magazyny mieściły się na parterze. Również na parterze znajdowało się izolowane ambulatorium z pełnym wyposażeniem do poddawania kwarantannie i otaczania intensywną opieką medyczną osób, które zaraziły się groźnym wirusem. Jak dotąd nie trafił tam żaden pacjent. Piętro zajmowała aparatura klimatyzacyjna. W piwnicy skomplikowana instalacja utylizowała wszelkie odpadki pochodzące z budynku. Za wyjątkiem ludzi na zewnątrz nie miał prawa wydostać się żaden żywy organizm.
– Ten incydent wiele nas nauczył – powiedziała ugodowo Toni. Ależ niezręczna sytuacja, pomyślała. Obaj mężczyźni byli od niej starsi zarówno rangą, jak i wiekiem, obaj przekroczyli już pięćdziesiątkę. Nie mogła im rozkazywać, nalegała tylko, żeby potraktowali wykryty niedobór w kategoriach kryzysu. Lubili ją obaj, zdawała sobie jednak sprawę, że przeciąga strunę. Z drugiej strony czuła, że musi naciskać. Gra szła tu przecież o bezpieczeństwo publiczne, reputację firmy i, co tu ukrywać, jej karierę. – Na przyszłość musimy dysponować aktualnymi numerami telefonów do wszystkich mających dostęp do BSL-cztery, obojętne, w jakiej części świata akurat się znajdują, żeby w nagłym wypadku można się było szybko z nimi skontaktować. A kontrolę książki rozchodów trzeba przeprowadzać częściej niż raz do roku.
McAlpine odchrząknął. Jako dyrektor laboratoriów był odpowiedzialny za książkę rozchodów i nastrój tak naprawdę psuła mu świadomość, że sam powinien był wykryć niedobór. Operatywność Toni stawiała go w złym świetle.
Spojrzał na drugiego mężczyznę, dyrektora działu kadr.
– Ile osób z listy mamy już odfajkowanych, James?
James Elliot oderwał wzrok od ekranu komputera. Ubierał się jak makler giełdowy – garnitur w jodełkę, krawat w groszki – pewnie chciał się w ten sposób odróżnić od tweedowych naukowców. Przepisy bezpieczeństwa uważał za bzdurną biurokrację, może dlatego, że sam nie pracował z wirusami. Toni miała go za nadętego głupka.
– Z dwudziestu siedmiu osób, które mają wstęp do BSL-cztery, rozmawialiśmy już ze wszystkimi, oprócz jednej – powiedział. Mówił z przesadną precyzją zmęczonego nauczyciela, który tłumaczy coś najbardziej tępemu uczniowi w klasie. – Wszyscy powiedzieli, kiedy ostatnio wchodzili do laboratorium i otwierali kryptę. Nikt nie zauważył, żeby któryś z kolegów dziwnie się ostatnio zachowywał. I nikt nie ma gorączki.
– Ta brakująca osoba to kto?
– Michael Ross, laborant.
– Znam go – powiedziała Toni. Michael Ross był nieśmiałym, inteligentnym mężczyzną koło trzydziestki. – Byłam nawet raz u niego w domu. Mieszka jakieś piętnaście mil stąd.
McAlpine przesunął palec na koniec listy.
– Pracuje w firmie od ośmiu lat i cieszy się nienaganną opinią – wymruczał. – Do laboratorium wchodził ostatnio w niedzielę, trzy tygodnie temu, by przeprowadzić rutynową kontrolę zwierząt.
– Co robi od tamtego czasu? – spytała Toni.
– Jest na urlopie.
– Od kiedy? Od dwóch tygodni?
– Miał wrócić dzisiaj – wtrącił Elliot i spojrzał na zegarek. – To znaczy, wczoraj. W poniedziałek rano. Ale się nie pojawił.
– Dzwonił, że jest chory?
– Nie.
Brwi Toni powędrowały w górę.
– I nie można się z nim skontaktować?
– Nie odbiera ani domowego telefonu, ani komórki.
– Nie wydaje ci się to dziwne?
– Że młody nieżonaty mężczyzna przedłuża sobie urlop, nie uprzedzając o tym pracodawcy? – Elliot wzruszył ramionami. – Co w tym dziwnego?
Toni zwróciła się znowu do McAlpine’a:
– Powiedziałeś, że Michael ma nienaganną opinię.
Dyrektor laboratoriów stropił się.
– Jest bardzo sumienny. To do niego niepodobne, żeby bez usprawiedliwienia opuścił dzień pracy.
– Kto był z Michaelem, kiedy wchodził ostatnio do laboratorium? – spytała Toni. Michael musiał mieć kogoś do towarzystwa, ponieważ do BSL-4 wchodziło się tylko parami. Ze względu na zagrożenie nikomu nie wolno było pracować tam w pojedynkę.
McAlpine sprawdził na liście.
– Doktor Ansari, biochemik.
– Nie znam takiego.
– To kobieta. Ma na imię Monica.
Toni podniosła słuchawkę.
– Jaki jest do niej numer?
Monica Ansari mówiła z edynburskim akcentem i trochę bełkotliwie, wybudzona widać z głębokiego snu.
– Howard McAlpine już raz do mnie dzwonił.
– Przepraszam, że znowu panią niepokoję.
– Coś się stało?
– Chodzi o Michaela Rossa. Nie możemy się z nim skontaktować. Podobno dwa tygodnie temu, w niedzielę, wchodziła z nim pani do BSL-cztery.
– Tak. Chwileczkę, zapalę tylko światło. – Krótka pauza.
– Boże, to już ta godzina?
– Następnego dnia Michael szedł na urlop – podjęła Toni.
– Pamiętam. Powiedział mi, że wybiera się do matki, do Devon.
Toni coś zaświtało. Przypomniała sobie teraz, po co jeździła do domu Michaela Rossa. Jakieś pół roku temu, w trakcie luźnej rozmowy w stołówce, napomknęła, że bardzo podobają jej się portrety starych kobiet Rembrandta, na których mistrz wiernie, z pietyzmem oddaje każdą zmarszczkę, każdą fałdkę skóry. Z tego widać, powiedziała, jak bardzo Rembrandt musiał kochać swoją matkę. Michael rozpromienił się wtedy i powiedział, że ma kilka reprodukcji akwafort Rembrandta, które wyciął z czasopism i katalogów domu aukcyjnego. Po pracy pojechała do niego obejrzeć te akwaforty. Były to gustownie oprawione portrety starych kobiet, zajmowały całą ścianę niewielkiego living roomu. Bała się trochę, że Michael potraktuje tę wizytę jak randkę – lubiła go, ale nie do tego stopnia – jednak ku jej uldze okazało się, że on naprawdę chciał jej tylko pokazać swoją kolekcję. Podsumowała go w duchu jako maminsynka.
– To istotna informacja – powiedziała teraz do Moniki. – Proszę się jeszcze nie rozłączać. – Zakryła dłonią słuchawkę i zwróciła się do Jamesa Elliota: – Mamy w jego aktach numer telefonu do matki?
Elliot poruszył myszką i kliknął.
– Tak, jest tu wpisana jako najbliższa krewna. – Sięgnął po słuchawkę.
Toni wróciła do rozmowy z Moniką:
– Czy tamtego popołudnia Michael zachowywał się normalnie?
– Jak najbardziej.
– Weszliście do BSL-cztery razem?
– Tak. Potem, rzecz jasna, zamknęliśmy się w oddzielnych przebieralniach.
– Czy kiedy weszła pani do właściwego laboratorium, on już tam był?
– Tak, przebrał się szybciej.
– Miała go pani przez cały czas w zasięgu wzroku?
– Nie. Ja zajmowałam się kulturami tkanek w bocznym laboratorium. Michael był u zwierząt.
– Wyszliście razem?
– On wyszedł parę minut przede mną.
– A więc mógł zajrzeć do krypty i pani by o tym nie wiedziała?
– Tak.
– Co pani myśli o Michaelu?
– Normalny facet… chyba nieszkodliwy.
– Tak, to dobre określenie. Wie pani może, czy ma dziewczynę?
– Nie sądzę.
– Czy pani zdaniem jest atrakcyjny?
– Sympatyczny, owszem, ale nieseksowny.
Toni uśmiechnęła się.
– Otóż to. Zauważyła może pani w jego zachowaniu jakieś odstępstwa od normy?
– Nie…
Toni wyczuła wahanie i milczała, dając kobiecie czas na zastanowienie. Obok Elliot rozmawiał z kimś, pytając o Michaela Rossa albo jego matkę.
Monica odezwała się po dłuższej chwili:
– Bo chyba to, że ktoś mieszka sam, nie świadczy jeszcze, że coś z nim jest nie tak, prawda?
Elliot mówił właśnie do słuchawki:
– Tak, bardzo dziwne. Przepraszam, że zawracałem głowę o tej porze.
Zaintrygowana tymi słowami Toni uznała, że pora kończyć rozmowę z Moniką.
– Dziękuję pani, Moniko. Mam nadzieję, że nie wybiłam pani ze snu.
– Mąż jest lekarzem rodzinnym – odparła Monica. – Przywykliśmy do telefonów w środku nocy.
Toni odłożyła słuchawkę.
– Michael Ross miał mnóstwo czasu na otwarcie krypty – oznajmiła. – I mieszka sam. – Spojrzała na Elliota. – Dodzwoniłeś się do jego matki?
– Tam mieszkają teraz jacyś staruszkowie – mruknął Elliot. Wyglądał na zdezorientowanego. – A pani Ross zmarła zeszłej zimy.
– O cholera – zaklęła Toni pod nosem.07.00
Kit Oxenford obudził się wcześnie, podekscytowany i stremowany zarazem. Osobliwe było to uczucie.
Dzisiaj ma dokonać kradzieży w Oxenford Medical.
Na samą myśl ogarniało go radosne podniecenie. To będzie najgenialniejszy rabunek w dziejach. Będą go opisywali w książkach noszących takie tytuły jak, dajmy na to, „Zbrodnia doskonała”. A co najważniejsze, będzie to zemsta na ojcu. Firma padnie i Stanley Oxenford zostanie zrujnowany. Fakt, że stary nigdy się nie dowie, kto mu wykręcił taki numer, przydawał całej sprawie jeszcze większego smaczku. Kit zyska satysfakcję, która do grobowej deski pozostanie jego słodką tajemnicą.
Tylko to podenerwowanie. Dziwne. Z natury nie przejmował się na zapas. Z kłopotów, w które zdarzało mu się wdeptywać, potrafił zazwyczaj na poczekaniu znaleźć wyjście. Rzadko coś planował.
Dzisiaj planował. I może stąd ten niepokój.
Leżał w łóżku z zamkniętymi oczami i rozmyślał o przeszkodach, które przyjdzie mu pokonać.
Po pierwsze, fizyczne środki bezpieczeństwa broniące dostępu do Kremla: podwójne ogrodzenie, drut kolczasty, reflektory, alarmy antywłamaniowe. Te ostatnie wyzwalane są impulsami z wykrywaczy ruchu dokonywanych przez osoby niepowołane, z czujników drgań oraz z detektorów zwarć. Sygnał uruchomionego alarmu przesyłany jest bezpośrednio do komendy policji w Inverburn linią telefoniczną, której przelotowość system na bieżąco weryfikuje.
Żadne z powyższych zabezpieczeń nie stanowi przeszkody dla Kita i jego wspólników.
Po drugie, strażnicy, którzy obserwują na monitorach ważniejsze strefy kompleksu, a co godzinę osobiście patrolują cały teren. Ich monitory wyposażone są w detektory poziomu sygnału reagujące na zmianę jego źródła, co uniemożliwia zastąpienie obrazu przekazywanego na żywo przez kamerę nagraniem, dajmy na to, z magnetowidu.
Ale i na to Kit ma już sposób.
I na koniec, złożony system kontroli dostępu: plastikowe identyfikatory przypominające karty kredytowe, każdy z fotografią upoważnionego użytkownika plus chip z zakodowanymi szczegółami jego linii papilarnych.
Oszukanie tego systemu nie będzie proste, ale Kit wie, jak to zrobić.
Ukończył informatykę jako prymus, ale ma w zanadrzu jeszcze lepszy atut. Sam napisał oprogramowanie, które steruje całym systemem zabezpieczeń Kremla. To jego „dziecko”. Odwalił kawał wspaniałej roboty dla swojego niewdzięcznego ojca, i system jest praktycznie nie do sforsowania dla kogoś postronnego, ale Kit ma w małym palcu wszystkie jego tajemnice.
Dziś, koło północy, wejdzie do sanktuarium, do laboratorium BSL-4, najpilniej strzeżonego miejsca w Szkocji. Wejdzie tam z przedstawicielem klienta, małomównym, posępnym londyńczykiem, który przedstawił mu się jako Nigel Buchanan, i z dwojgiem wspólników. Kiedy będą już w środku, otworzy prostym czterocyfrowym kodem chłodzoną kryptę, z której Nigel zabierze próbki nowego bezcennego leku antywirusowego opracowanego przez Stanleya Oxenforda.
Próbki niedługo pozostaną w ich rękach. Nigelowi wyznaczono nieprzekraczalny termin. Musi je przekazać klientowi jutro, w Boże Narodzenie, o dziesiątej rano. Kit nie miał pojęcia, skąd ten pośpiech. Nie wiedział również, kto jest klientem, ale się tego domyślał. Pewnie któryś z międzynarodowych koncernów farmaceutycznych. Analiza składu próbek oszczędzi wielu lat badań. Firma, zamiast płacić Oxenfordowi miliony za licencję, będzie mogła wyprodukować własną wersję leku.
Nie było to, rzecz jasna, uczciwe, ale tam, gdzie gra idzie o wysoką stawkę, ludzie zawsze znajdą usprawiedliwienie dla nieuczciwych zagrywek. Kit wyobrażał już sobie dostojnego, siwowłosego prezesa koncernu w garniturze w jodełkę, hipokrytę pytającego: „Możecie mnie z ręką na sercu zapewnić, że żaden z pracowników naszego koncernu, pozyskując te próbki, nie złamał prawa?”.
A najlepsze w całym planie jest to, że kradzież zostanie wykryta, kiedy Nigela i jego, Kita, dawno już w Kremlu nie będzie. Dzisiaj wtorek, Wigilia. Jutro i pojutrze święta. Alarm podniesiony zostanie najwcześniej w piątek i to tylko w przypadku, jeśli jakiś nadgorliwy naukowiec przypałęta się do pracy. Jeśli nie, to potem jest weekend i Kit ze swoją ekipą będzie miał na zatarcie śladów czas do poniedziałku. To więcej niż trzeba.
Skąd więc ten niepokój? Przed oczami stanęła mu twarz Toni Gallo, szefowej ochrony. Piegowaty rudzielec, bardzo atrakcyjny, jeśli chodzi o warunki zewnętrzne, ale jak na gust Kita, zbyt przejmujący się rolą. Czyżby to ona wzbudzała w nim ten niepokój? Już raz jej nie docenił i skutki były opłakane.
Ale plan wyszedł mu genialnie.
– Genialnie – powtórzył na głos, żeby dodać sobie animuszu.
– Co? – zapytał głos spod jego pachy.
Dziewczyna?! Odchrząknął, zaskoczony. Zapomniał, że nie jest sam. Otworzył oczy. W pokoju panowały ciemności.
– Co genialnie? – nie dawała za wygraną.
– Tańczysz – zaimprowizował. Poderwał ją wieczorem w klubie.
– Ty też jesteś niezły – zapewniła go z silnym akcentem z Glasgow. – Masz talent w nogach.
Jak jej na imię? Wytężył pamięć. Chyba Maureen, tak Maureen. Z takim imieniem jak nic katoliczka. Przekręcił się na bok i objął ją w talii, usiłując sobie przypomnieć, jak wygląda. Wyczuł pod dłonią miłe w dotyku krągłości. Lubił takie nie za chude. Przysunęła się do niego skwapliwie. Blondynka czy brunetka? To nawet podniecające, uprawiać seks z dziewczyną i nie wiedzieć, jak wygląda. Już miał namacać jej pierś, ale przypomniał sobie, co ma dzisiaj w planie i przeszła mu ochota na amory.
– Która to godzina? – spytał.
– Pora na małe barabara – zasugerowała ochoczo Maureen.
Kit odsunął się od niej. Zegar w wieży hi-fi wskazywał 07.10.
– Muszę wstawać – powiedział. – Mam dzisiaj od groma roboty.
Chciał zdążyć do domu ojca na lunch. Oficjalnie jechał tam spędzić święta Bożego Narodzenia w rodzinnym gronie, a tak naprawdę ukraść coś, co było mu niezbędne do wieczornej eskapady.
– Roboty? W Wigilię?
– Powiedzmy, że jestem Świętym Mikołajem. – Usiadł na brzegu łóżka i zapalił lampkę.
Maureen nie kryła rozczarowania.
– Ale mała śnieżynka jeszcze sobie poleży, jeśli Święty nie ma nic przeciwko – wymruczała.
Zerknął na nią, ale zdążyła naciągnąć kołdrę na głowę i nadal nie wiedział, jak wygląda.
Poczłapał nago do kuchni i nastawił wodę na kawę.
Poddasze, na którym mieszkał, podzielone było na dwa duże pomieszczenia – living room z aneksem kuchennym i sypialnię. Living room zastawiony był sprzętem elektronicznym: duży telewizor z płaskim ekranem, złożona aparatura nagłaśniająca oraz bateria komputerów z akcesoriami, połączonych plątaniną kabli. Kit od dziecka lubił włamywać się do komputerów obcych ludzi. Zanim zostanie się ekspertem od projektowania bezpiecznego oprogramowania, trzeba najpierw zdobyć doświadczenie w hakerskiej szkółce. Innej drogi nie ma.
Pracując u ojca, gdzie projektował oraz instalował zabezpieczenia dla laboratorium BSL-4, dopuścił się swojego najlepszego, jak dotąd, przekrętu. Z pomocą Ronniego Sutherlanda, ówczesnego szefa ochrony w Oxenford Medical, opracował metodę wyprowadzania z firmy pieniędzy. Tak spreparował program księgowania, że komputer, podsumowując jakąś partię faktur wystawionych przez dostawców, dodawał po prostu do uzyskanego wyniku jeden procent, a następnie przelewał ów jeden procent na konto bankowe Ronniego, przy czym transakcja nie pojawiała się potem w żadnym zestawieniu. Dwaj defraudanci zakładali, że nikomu nie przyjdzie do głowy sprawdzać „na piechotę” poprawności wyliczeń komputera – i nikt ich nie sprawdzał, aż do dnia, w którym Toni Gallo zobaczyła żonę Ronniego parkującą nowego mercedesa coupe przed sklepem Marks & Spencer w Inverburn.
Kit był zdumiony i nie na żarty zaniepokojony iście psią zawziętością, z jaką Toni podjęła trop. Wykrywszy niezgodności, zaparła się, że wyjaśni, skąd się wzięły. I nie popuściła. Co gorsza, kiedy ustaliła już, co jest na rzeczy, nic nie było w stanie odwieść jej od powiadomienia ojca Kita. Kit błagał ją, żeby nie denerwowała starego. Próbował straszyć, że Stanley Oxenford wpadnie we wściekłość i wyleje na bruk ją, nie jego. Kiedy wszystkie sposoby zawiodły, położył dłoń na jej biodrze, obdarzył swoim najlepszym uśmieszkiem lubieżnego chłopca, i wymruczał niedwuznacznym tonem: „Powinniśmy zostać przyjaciółmi, nie wrogami”. To również nie poskutkowało.
Wyrzucony przez ojca z pracy, do tej pory nie znalazł posady. Na domiar złego nie zerwał z hazardem. Ronnie wprowadził go do nielegalnego kasyna, w którym od ręki udzielono mu kredytu, niewątpliwie z uwagi na ojca, słynnego naukowca milionera. Wolał nie liczyć, ile forsy jest im teraz winien. Była to w każdym razie suma zawrotna i na samą myśl, że te pieniądze trzeba będzie w końcu zwrócić, robiło mu się słabo ze strachu i obrzydzenia do samego siebie. W takich chwilach najchętniej skoczyłby z mostu Forth. Ale kasy, którą zgarnie za dzisiejszą robotę, starczy i na spłacenie długu, i na nowy początek.
Wszedł z kawą do łazienki i przejrzał się w lustrze. Swego czasu wchodził w skład brytyjskiej reprezentacji na zimowe igrzyska olimpijskie i w każdy weekend albo jeździł na nartach, albo trenował w sali. Był wtedy szczupły i zwinny jak ogar. Teraz jakby się trochę zaokrąglił.
– Przybierasz na wadze, stary – powiedział do swojego odbicia. Ale gęste kasztanowe włosy opadające niesfornymi kosmykami na czoło nie straciły nic z dawnego połysku. Tylko twarz jakaś ściągnięta. Spróbował odstawić Hugh Granta – głowa skromnie opuszczona, niebieskie oczy popatrują bystro spod lekko przymkniętych powiek, ujmujący uśmieszek. Tak, potrafił to jeszcze. Na Toni Gallo może nie podziałało, ale Maureen dała się na to złowić nie dalej jak wczoraj wieczorem.
Zabierając się do golenia, włączył łazienkowy telewizorek nastawiony na lokalny program informacyjny. Premier przyjechał do Szkocji, by spędzić święta Bożego Narodzenia w swoim okręgu wyborczym. Klub piłkarski Glasgow Rangers zapłacił dziewięć milionów funtów za napastnika Giovanniego Santangelo.
– Stare dobre szkockie nazwisko – mruknął pod nosem.
Pogoda. Nadal chłodno, ale słonecznie. Śnieżyca szalejąca nad Morzem Norweskim przesuwa się, co prawda, na południe, ale synoptycy przewidują, że ominie Szkocję od zachodu. Materiał rozpoczynający wiadomości lokalne zmroził Kitowi krew w żyłach.
Słysząc znajomy głos Carla Osborne’a, gwiazdora szkockiej telewizji specjalizującego się w sensacyjnych doniesieniach, zerknął na ekran i zobaczył budynek, w którym zamierzał dokonać dzisiaj kradzieży. Osborne stał przed bramą Oxenford Medical. Było jeszcze ciemno, ale silne reflektory systemu bezpieczeństwa wyłuskiwały z mroku wiktoriańską architekturę.
– Ki diabeł? – mruknął z niepokojem Kit.
Osborne mówił: „Właśnie tutaj, w Szkocji, w budynku, który widzą państwo za mną i który okoliczna ludność nazywa «Zamczyskiem Frankensteina», naukowcy eksperymentują od jakiegoś czasu z najniebezpieczniejszymi wirusami świata”.
Zamczysko Frankensteina? Kit nigdy nie słyszał tego określenia. Pewnie Osborne sam je sobie wydumał. Budynek nazywano Kremlem.
„I oto dzisiaj na chorobę wywołaną przez jeden z tych wirusów zmarł młody laborant, w czym niektórzy upatrują zemsty natury na człowieku za wtykanie nosa w nie swoje sprawy”.
Kit odłożył maszynkę do golenia. No to Oxenford Medical ma przerąbane, pomyślał. W innych okolicznościach zacierałby ręce i napawał się kłopotami ojca, ale nie dzisiaj. Dzisiaj, z powodu tej wiadomości mogą ucierpieć jego własne plany.
„Michael Ross, lat trzydzieści jeden, zaatakowany został przez wirus Ebola, nazwany tak od afrykańskiej wioski, w której się wylągł. Wywołana przez niego straszna choroba przejawia się bolesnymi ropiejącymi czyrakami na całym ciele zarażonej osoby”.
Kit był przekonany, że Osborne konfabuluje, ale kto to wytłumaczy jego widowni. To telewizja dla mas. Czy śmierć Michaela Rossa pokrzyżuje mu plany kradzieży?
„Firma Oxenford Medical zapewniała zawsze, że prowadzone przez nią badania nie stanowią żadnego zagrożenia dla miejscowej ludności i okolicznych terenów, jednak śmierć Michaela Rossa każe poważnie wątpić w te zapewnienia”.
Osborne miał na sobie puchową kurtkę, wełnianą czapkę i wyglądał na niewyspanego. Kit domyślał się, że informator, od którego dostał ten cynk, obudził go nad ranem.
„Chodzą słuchy, że Ross został ugryziony przez zwierzę, które wykradł z tutejszego laboratorium i zabrał do swojego domu, kilka mil stąd”, ciągnął Osborne.
– O nie – jęknął Kit. Sytuacja przedstawiała się coraz gorzej. Czy aby nie będzie zmuszony zrezygnować z realizacji swojego wielkiego planu? Tego by nie zniósł.
„Czy Michael Ross działał sam, czy też był członkiem większej grupy, która będzie może próbowała uwalniać kolejne zakażone zwierzęta z tajnych laboratoriów Oxenford Medical? Czy dojdzie do sytuacji, kiedy niewinnie wyglądające psy i króliki będą włóczyły się samopas po Szkocji i roznosiły śmiertelnie niebezpiecznego wirusa? Tego nikt nie chce mi tutaj powiedzieć”.
Obojętne, co mówią, albo czego nie chcą powiedzieć, Kit widział, czym zajmują się teraz ludzie z Kremla: wzmacniają na ile się da środki ochrony. Toni Gallo już tam pewnie jest, zaostrza procedury, sprawdza alarmy i kamery, prowadzi odprawy ze strażnikami. Dla Kita gorzej już być nie mogło. Szlag go trafiał.
– Dlaczego los tak się na mnie uwziął? – zapytał na głos.
„Tak czy inaczej, kontynuował Carl Osborne, Michael Ross oddał życie z miłości do chomika imieniem Puszek”. Powiedział to tonem tak dramatycznym, że Kit tylko czekał, kiedy otrze łzę, lecz Osborne na tym zakończył.
Głos zabrała prowadząca wiadomości prezenterka, atrakcyjna blondynka o misternej fryzurze:
„Carl, czy Oxenford Medical skomentowała ten nadzwyczajny wypadek?”.
„Tak – Carl zajrzał do notesu. – Powiedzieli, że są zasmuceni i przybici śmiercią Michaela Rossa, ale wszystko wskazuje na to, że nikt inny nie został przez wirus zainfekowany. Mimo to chcieliby porozmawiać z każdym, kto miał z Rossem styczność w ciągu ostatnich szesnastu dni”.
„Istnieje zatem możliwość, że ktoś się od niego zaraził?”.
„Właśnie, a potem zaraził innych. Tak więc oświadczenie firmy, że nikt inny nie został zainfekowany wygląda raczej na pobożne życzenie niż naukowe stwierdzenie”.
„To bardzo niepokojąca historia – zwróciła się prezenterka do kamery. – Spod Oxenford Medical relacjonował Carl Osborne. A teraz piłka nożna”.
Kit z wściekłością dźgał raz po raz palcem pilota, żeby wyłączyć telewizor, ale z nerwów nie mógł trafić we właściwy przycisk. Chwycił w końcu za przewód zasilający i wyrwał wtyczkę z gniazdka. Mało brakowało, a wyrzuciłby odbiornik przez okno. To była katastrofa.
Co z tego, że tę ponurą wizję rozprzestrzeniającego się po kraju wirusa Osborne prawdopodobnie wyssał na poczekaniu z palca? Liczą się konsekwencje, a jedną z nich będzie niechybnie takie zacieśnienie ochrony Kremla, że mysz się tam nie prześliźnie. Dzisiejszy wieczór to najgorszy czas na dokonanie kradzieży. Trzeba będzie odwołać akcję. Kit był graczem: mając w ręku dobre rozdanie, gotów był postawić wszystko, ale wiedział z doświadczenia, że jeśli karta nie idzie, lepiej spasować.
Przynajmniej nie będę musiał spędzać Bożego Narodzenia z ojcem, pomyślał ponuro.
Może da się jeszcze przełożyć robotę, zaczekać, aż emocje opadną i w Kremlu zniesione zostaną nadzwyczajne środki bezpieczeństwa. Może uda się przekonać klienta do przesunięcia terminu dostawy. Kit wzdrygnął się na myśl o ogromnym długu, który musi spłacić. Ale nie ma sensu leźć lwu w paszczę przy tak nikłych szansach powodzenia.
Wyszedł z łazienki. Zegar wskazywał 07.28. Trochę za wcześnie na telefon, ale sprawa jest pilna. Podniósł słuchawkę i wybrał numer.
Odebrano natychmiast.
– Tak? – burknął męski głos.
– To ja, Kit. Zastałem go?
– Czego chcesz?
– Muszę z nim pogadać. To ważne.
– Jeszcze nie wstał.
– Cholera. – Kit nie chciał zostawiać wiadomości. Po chwili zastanowienia doszedł do wniosku, że może i dobrze się składa. Lepiej żeby Maureen nie słyszała, co ma do powiedzenia. – Przekaż mu, że do niego jadę – rzucił do słuchawki i odłożył ją, nie czekając na odpowiedź.08.00
Wielki Hol przypominał nawę kościoła. Przez wysokie okna wlewały się snopy dziennego światła, tworząc wzory na wyłożonej kamiennymi płytami posadzce. Przez całą szerokość holu ciągnęły się grube belki podtrzymujące strop. Pośrodku stało nowoczesne, owalne biurko recepcji. Wewnątrz tego owalu siedział na stołku umundurowany strażnik.
Stanley Oxenford wkroczył do holu głównym wejściem. Był wysokim, siwowłosym, niebieskookim mężczyzną pod sześćdziesiątkę. W niczym nie przypominał naukowca – nie łysiał, nie garbił się, nie nosił okularów. Zdaniem Toni przypominał raczej aktora grającego rolę generała w filmie o drugiej wojnie światowej. Ubierał się ze stonowaną elegancją. Dzisiaj miał na sobie szary tweedowy garnitur z kamizelką, jasnobłękitną koszulę, a do niej – chyba przez wzgląd na zmarłego – czarny włóczkowy krawat.
Susan Mackintosh ustawiła przy wejściu rozkładany stolik. Zagadnęła o coś Stanleya. Odpowiedział jej krótko i zwrócił się do Toni:
– Dobry pomysł z tym odpytywaniem każdego wchodzącego, kiedy ostatnio widział Michaela.
– Dziękuję. – Chociaż jedno zrobiłam dobrze, pomyślała
Toni.
– A co z pracownikami, którzy są teraz na urlopach?
– Dzwonimy do nich od rana.
– Dobrze. Ustaliłaś już, jak do tego doszło?
– Tak. Miałam rację, a pan się mylił. To był jednak królik.
Pomimo tragicznych okoliczności Stanley się uśmiechnął.
Lubił ludzi rzucających mu wyzwania, szczególnie gdy były to atrakcyjne kobiety.
– Skąd wiesz?
– Z zapisu wideo. Chce go pan obejrzeć?
– Oczywiście.
Weszli w szeroki, wyłożony dębową boazerią korytarz i skręcili w boczny korytarzyk prowadzący do centralnej stacji monitoringu, zwanej popularnie reżyserką. Było to centrum zarządzania systemem ochrony. Kiedyś mieściła się tu sala bilardowa, teraz okna dla bezpieczeństwa zamurowano, a sufit obniżono, by pozyskać przestrzeń na ukrycie wężowiska kabli. Całą jedną ścianę zajmował zespół monitorów wyświetlających obrazy przekazywane z kamer zainstalowanych w newralgicznych punktach kompleksu, w tym w każdym z pomieszczeń BSL-4. Na długim stole rozmieszczono ekrany dotykowe, uwidaczniające stan tysięcy punktów kontrolnych monitorujących temperaturę, wilgotność oraz terminale systemów zarządzania cyrkulacją powietrza we wszystkich laboratoriach – wystarczyło za długo przytrzymać otworem drzwi, a włączał się alarm. Za konsolą, która umożliwiała dostęp do głównego komputera systemu bezpieczeństwa, siedział umundurowany strażnik.
– Posprzątano tu od czasu mojej ostatniej bytności – stwierdził ze zdumieniem Stanley.
Kiedy Toni przejmowała dowodzenie nad ochroną, w reżyserce panował istny chlew. Wszędzie walały się plastikowe kubki po kawie, stare gazety, połamane długopisy i styropianowe pudełka z niedojedzonymi posiłkami. Teraz było tu czysto i schludnie, a na stole leżała tylko teczka na akta, które studiował dyżurny strażnik. Miło jej było, że Stanley to zauważył.
Oxenford zajrzał do przyległego pomieszczenia. Kiedyś przechowywano w nim broń myśliwską, teraz stał tam sprzęt wspomagający, między innymi centralny procesor sterowania łącznością telefoniczną. Pomieszczenie było jasno oświetlone. Każdy z tysięcy kabli oznakowano niezmywalnym, czytelnym identyfikatorem dla zminimalizowania czasu usuwania ewentualnej awarii. Stanley pokiwał aprobująco głową.
Toni to pochlebiło, ale przecież Stanley nie od dzisiaj wiedział, że jest dobrą organizatorką. Zresztą co z tego, że zaprowadziła tu porządek, skoro nie wywiązała się z najważniejszego ze spoczywających na niej obowiązków, a mianowicie nie dopilnowała, by nic niebezpiecznego nie wydostało się z laboratorium BSL-4.
Zdarzało się, że nie wiedziała, co Stanley myśli, i tak było teraz. Boleje nad śmiercią Michaela Rossa, martwi się o przyszłość firmy, czy wścieka, że zawiodły środki bezpieczeństwa? Wyładuje gniew na niej, na nieżyjącym Michaelu czy na Howardzie McAlpine? Czy kiedy pokaże mu, co zrobił Michael, pochwali ją, że tak szybko to ustaliła, czy też zwolni z pracy za to, że do tego dopuściła?
Usiedli przed monitorem i Toni przebiegła palcami po klawiaturze, by wywołać na ekran interesujące ich fragmenty cyfrowego zapisu. Zarejestrowane obrazy przechowywane były w przepastnej pamięci komputera przez dwadzieścia osiem dni. Potem je kasowano. Znała program na wylot i poruszała się w nim bez trudu.
Obecność Stanleya przypomniała jej, nie wiedzieć czemu, incydent sprzed lat, kiedy poszła do kina z czternastoletnim kolegą z klasy i pozwoliła mu wsunąć sobie dłoń pod sweterek. Zaambarasowało ją to wspomnienie, poczuła, że się czerwieni. Miała nadzieję, że Stanley tego nie zauważył.
Pokazała mu na monitorze Michaela podjeżdżającego pod główną bramę i okazującego przepustkę.
– Datę i godzinę ma pan u dołu ekranu – wyjaśniła. – Czternasta dwadzieścia siedem, ósmego grudnia. – Nacisnęła kilka klawiszy i na ekranie pojawił się zielony volkswagen golf skręcający na miejsce parkingowe. Wysiadł z niego szczupły mężczyzna i zabrał z tylnego siedzenia sportową torbę. – Niech pan zwróci uwagę na tę torbę.
– Dlaczego?
– Jest w niej królik.