- W empik go
Zamieć - ebook
Zamieć - ebook
Życie mieszkańców Młynar powoli wraca do normalności po tragicznych wydarzeniach, do których latem doszło w miasteczku. Główną bohaterkę, Ewelinę Zawadzką, pochłaniają przygotowania do nadchodzących świąt Bożego Narodzenia oraz wesela znajomych. Niestety, święta marzeń zmieniają się w koszmar. Ojciec Karolinki zabiera córkę na wigilię do siebie i grozi Ewelinie sądem. Zrozpaczona kobieta nie znajduje wsparcia u własnej matki, na domiar złego zaostrza się konflikt z bratem. A to dopiero początek serii nieszczęść. Zorganizowana przed ślubem cmentarna sesja fotograficzna Anety i Jacka kończy się tragicznie. Przyszła panna młoda zostaje znaleziona martwa, w sukni ślubnej, z nożem wbitym w pierś. Czy kobieta miała wrogów? Kto chciał się jej pozbyć? Czyżby narzeczeni mieli przed sobą mroczne tajemnice? Czy w morderstwo Anety był zamieszany partner Eweliny? Zawadzkiej wali się świat. Zostaje sama, skonfliktowana z rodziną, z czarną wizją utraty dziecka i ukochanego. Zdeterminowana, po raz kolejny podejmuje prywatne śledztwo. Tym razem stawka jest znacznie wyższa.
Zuzanna Gajewska- autorka "Burzy", z wykształcenia dziennikarka i socjolożka. Jej życie zawodowe koncentruje się wokół kultury, mediów i marketingu. Z zamiłowania promotorka czytelnictwa - pod taką nazwą prowadzi blog i kanały w mediach społecznościowych. Kocha książki i wszystko, co z nimi związane. Kiedy nie czyta, pisze, a kiedy nie pisze, rozdaje książki na ulicy i zaraża bliźnich miłością do literatury. Uwielbia kawę i rozmowy z ludźmi, pasjami prowadzi spotkania autorskie. Mieszka w Gdańsku, ale cząstkę siebie zostawiła w Młynarach. Szczęśliwa żona i mama dwóch córek.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-788-4 |
Rozmiar pliku: | 399 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niedziela, 22 grudnia 2019
Chciało mu się lać. Kolejny powód, żeby przekląć pod nosem cały świat. Kto to widział, żeby niedzielny poranek tuż przed świętami spędzać w robocie zamiast w łóżku? O siódmej rano, przy szesnastu stopniach poniżej zera człowiek powinien przewracać się na drugi bok, opatulony po szyję kołdrą z gęsiego pierza. Jebany śnieg, nie miał kiedy spaść. Białe Boże Narodzenie, w mordę jeża. Zachciało się bachorom bałwanów, pomyślał z pretensją, jakby rzeczywiście dzieci miały wpływ na warunki atmosferyczne.
Mirek Finiewicz wrzucił kierunkowskaz i zjechał piaskarką w zatoczkę przystanku autobusowego w Młynarskiej Woli. Zgarnął z deski rozdzielczej zmiętą paczkę papierosów, złorzecząc pod nosem na coraz wyższe ceny, i poszedł w głąb starego cmentarza. Taki spacer z rana. Tyle jego, że rozprostuje nogi i sobie przy okazji zapali.
Westchnął z ulgą, gdy opróżnił zawartość pęcherza, zostawiając na śniegu żółtą plamę. Ciepło uciekało z niej strużką pary roznoszącej mdłą woń moczu. Mirek wyszedł z zarośli po prawej stronie nekropolii, zapalił papierosa i ruszył między dawne groby, przyświecając sobie telefonem. W grudniu o tej porze wciąż panowały nieprzeniknione ciemności. Zanim słońce leniwie rzuci pierwsze promienie na wypatrujących świąt mieszkańców Młynar i okolic, miną jeszcze dwie i pół godziny. Zastanawiał się, ile lat ma ten cmentarz. Tylko nieliczne nagrobki zachowały się w całości, większe górki śniegu zdradzały ich lokalizację. Pozostałe nieświadomie bezcześcił, kręcąc się bez celu.
– Cholera – mruknął pod nosem, gdy w powietrzu zaczęły tańczyć płatki śniegu. Miał nadzieję, że napadało już, co miało napadać, a tu znowu sypie. Ze złością rzucił niedopałek w miejsce, w którym, w co chciał wierzyć, nikt nie spoczywał w pokoju, ale zamachnął się zbyt mocno i z kieszeni wyleciały mu również zapałki. Zanurkował między groby. Potrzebował ognia i fajek przed wielogodzinną zmianą.
Szybko je wypatrzył w zimnym świetle latarki z telefonu. Pudełeczko z obrazkiem pomarańczowego płomienia kontrastowało z białym tłem. Nie leżało jednak na śniegu, ale na jakimś materiale. Ubrania? Tutaj? Zaledwie kawałek dalej, tuż przy sklepie, stał kontener ze znakiem Polskiego Czerwonego Krzyża na używaną odzież. Nie mógł ktoś tego tam wrzucić, tylko taki syf robić? Żaden z niego ekolog, ale nie znosił marnotrawstwa i głupoty.
Sam nie wiedział, dlaczego podszedł bliżej.
Długo patrzył na ciało w białej sukni, zanim dotarło do niego, co widzi. Rozejrzał się, szukając kogoś, kto powie mu, co ma robić, ale wokół ani żywej duszy. I jeszcze ten śnieg padał niewzruszony. Tylko jeden zabłąkany płatek upadł na czoło martwej kobiety i zatrzymał się na chwilę zdezorientowany, jakby sprawdzał, czy pasuje do wyhaftowanych na tiulowym dekolcie śnieżynek. Najwyraźniej spodobało mu się towarzystwo, bo się nie roztopił. Leżał sobie na lodowatej skórze panny młodej jak gdyby nigdy nic.Aneta szła wolnym krokiem, ciesząc się ciepłem wiosennego wieczoru. Przyglądała się domom jednorodzinnym, które mijała w drodze do domu studenckiego. Mieścił się przy ulicy Polanki, w odległości mniej więcej kilometra od kompleksu Uniwersytetu Gdańskiego.
Tym razem wracała nie z zajęć, tylko z pracy, nieco później, więc na zewnątrz zaczął zapadać zmrok. Ciepłe, pomarańczowe światło zachodzącego słońca kładło się na chodniku, wydłużając cienie ludzi i drzew. Aneta podziwiała piękne posiadłości stojące po obu stronach uliczki, niektóre wyglądały jak małe pałace. Lubiła zaglądać na podwórka i w okna, zastanawiając się, kim są mieszkańcy. Czym się zajmują i jak to się stało, że zamieszkali właśnie tutaj. Czy to domy przekazywane z pokolenia na pokolenie, czy też ich właściciele zarabiali wystarczająco dużo, by stać ich było na drogą willę. Wpatrywała się w zaparkowany na podjeździe luksusowy samochód, zadając sobie pytanie, czy ktoś jeszcze wierzy w to, że pieniądze szczęścia nie dają.
Zapach kwitnącego w pobliskim ogródku lilaka, przez wielu, w tym Anetę, uparcie nazywanego bzem, mieszał się z aromatem spaghetti carbonara, które dostała w pracy. Cztery razy w tygodniu dorabiała w jednej z włoskich restauracji. Poza wypłatą codziennie mogła tam liczyć na obiad i zawsze dostawała danie do domu. Najczęściej jednak to, co brała ze sobą, zjadała na obiad w dzień wolny od pracy, dzięki czemu miała ciepły, bezpłatny posiłek każdego dnia. Idealnie wyszło. Rodzice przesyłali jej pieniądze na akademik i podstawowe wydatki, ale za ciuchy, bilety do kina i wypady na piwo ze znajomymi płaciła z własnej kieszeni i czuła się z tym bardzo dobrze. A jeszcze bardziej lubiła odkładać. Świadomość, że ma kilkaset złotych na czarną godzinę, dawała jej nie tylko poczucie bezpieczeństwa, ale też dodawała pewności siebie.
Lubiła studenckie życie, mogłaby nawet powiedzieć, że była do niego stworzona. Nigdy nie miała problemów z nauką, bez wysiłku dostała się na wybrany kierunek, mimo że był oblegany w ostatnich latach: marketing i zarządzanie. Złośliwi mówili, że jeśli wszyscy pójdą na takie studia, to absolwenci nie będę mieli kim zarządzać, ale Aneta nie zaprzątała sobie głowy takim gadaniem. Wiedziała, czego chce, i dążyła do celu. Egzaminy zdawała dobrze lub wystarczająco. Do największych minusów studiowania zdecydowanie należała tęsknota za domem. Nieco doskwierała jej samotność w kwestiach damsko-męskich. Nie, żeby zaraz szukała męża, ale fajnie byłoby mieć stałego chłopaka, z którym można miło spędzić czas.
Niestety, dwóch z czterech kandydatów, którzy do tej pory kręcili się wokół niej, nadawało się tylko na seks, i to wyłącznie jednorazowy. W rozmowie byli jeszcze słabsi, bo intelektualnie dzieliła ich od niej przepaść. Nie pamiętała ani ich twarzy, ani imion. Nie byli tego warci. Trzeci, Kamil, wręcz przeciwnie – gadał z sensem i to na różnorodne tematy, ale chemii nie było. Zaproponowała mu przyjaźń, na którą przystał, choć zdawał się być niepocieszony. Czwarty, Mariusz, miał dziewczynę i nie rozumiał, czemu jej to przeszkadzało. Dała więc sobie spokój z poszukiwaniami. Doszła do wniosku, że los za nią zdecyduje.
Na szczęście miała paczkę fajnych znajomych. To były nowe osoby w jej życiu, wszystkich poznała tutaj, ale zgrali się idealnie. Dwie osoby z akademika i spora grupa ludzi z roku. Świetnie trafiła, choć na początku obawiała się, że będzie sama jak palec. Z jej licealnej klasy na ten sam kierunek zdawała jeszcze Dagmara, ale ostatecznie się nie dostała i wylądowała na studiach zaocznych. Sporadycznie, gdzieś na terenie uczelni czy korytarzach akademika, lub na mieście, zwłaszcza w klubach studenckich, Anecie udało się dostrzec znajomą twarz, nie tylko z ogólniaka z Elbląga, ale nawet z Młynar. Były to osoby z różnych roczników i kierunków, i choć sobie obiecywała, że do kogoś zagada, to potem uznawała, że w sumie nie wie, o czym. Co niby miała zrobić? Podejść i powiedzieć: „Cześć, jesteśmy z tych samych stron?”. I to znaczy, że mają się przyjaźnić? Bez sensu.
Uśmiechnęła się do siedzącej na portierni pani Steni. Kolejny powód, dla którego uwielbiała ten akademik. Kobieta była dla nich jak babcia. Wyposażenie akademika w pościel, żelazko i inne niezbędne sprzęty to jedno, ale to, co można było znaleźć u babci Steni, jak nazywali ją studenci, to zupełnie inna historia. Zawsze poratowała igłą z nitką, skrawkami materiałów, o kawie czy herbacie nie wspominając. Miała nawet w pogotowiu zapasowe, zrobione na drutach kapcie w różnych kolorach i rozmiarach. Aneta widziała je na stopach przynajmniej kilkunastu osób, a poczciwa kobieta niemal cały czas siedziała w wysłużonym, przetartym na podłokietnikach fotelu i dziergała kolejne pary.
Teraz uśmiechnęła się do dziewczyny i wskazała głową na ustawiony pod ścianą w holu stolik. Stała na nim metalowa puszka z kruchymi ciasteczkami.
– Weź sobie kilka, dziecinko! – zawołała, przekrzykując ustawiony na cały regulator telewizor, po czym wróciła do swoich robótek.
Aneta z przyjemnością zatopiła zęby w miękkim ciasteczku, jego słodki, maślany smak przypominał jej dom i pozwolił przenieść się myślami do Młynar. Niestety, wróciła z tej podróży dość szybko, po przełknięciu ostatniego kęsa. Dopiero kiedy dotarła na piąte piętro, poczuła, jak bardzo jest zmęczona. Marzyła tylko o tym, by wziąć prysznic, wsłuchać się w szum ciepłej wody i tak ukołysana położyć się i zasnąć. Kilka ostatnich nocek zarwała, jak nie na imprezy, to na czytanie, i organizm zwyczajnie zaczynał protestować. Musiała się wyspać, tym bardziej że jutro zaczynała zajęcia z samego rana, a nie miała w zwyczaju wagarować.
Zdziwił ją widok leżącej na wycieraczce koperty. Magda, jej współlokatorka i najlepsza kumpela, powinna być w pokoju. Następnego dnia szykowało się jej arcytrudne kolokwium, więc planowała uczyć się cały wieczór. Czemu więc ktoś zostawił przesyłkę pod drzwiami, zamiast zapukać i przekazać do rąk własnych?
Początkowo pomyślała, że zdesperowany student dorabiający roznoszeniem ulotek wpadł na pomysł, by rozparcelować je po całym akademiku. Tyle że nigdzie indziej nie dostrzegła zostawionej pod drzwiami koperty. Podniosła ją i z zaskoczeniem odkryła, że była podpisana jej imieniem, obok którego ktoś nakreślił uśmiechniętą minkę stworzoną ze znaków interpunkcyjnych: dwukropka i zamkniętego nawiasu.
Aneta :)
Ostrożnie otworzyła list, ale nie znalazła wewnątrz żadnej wiadomości. Tylko zdjęcie. Jej zdjęcie. Ktoś musiał je zrobić w dzień podobny do tego, kiedy wracała z pracy lub zajęć uliczką z domkami jednorodzinnymi. Fotograf przyłapał ją na gorącym uczynku, kiedy podeszła do czyjegoś ogrodzenia i wspięła się na palce, by sięgnąć po gałązkę bzu i powąchać kwiaty.
Jej długie, delikatnie kręcone włosy idealnie wkomponowały się w bukiet fioletowych, drobnych kwiatków, które uważała za najpiękniejsze na świecie. Pamiętała ten moment, zatęskniła wtedy za domem, a taki sam krzew rósł w ogródku rodziców. Chciała przenieść się tam choć na chwilę, wierzyła, że zapach przywoła najlepsze wspomnienia. Odchyliła głowę, przymknęła oczy i uśmiechnęła się szeroko. Tę chwilę, tak intymną, uchwycił i zachował na zawsze tajemniczy autor zdjęcia.
Rozejrzała się ponownie dookoła. Kto mógł je podrzucić? Ciepło jej się zrobiło na sercu, a na policzkach wykwitły rumieńce. Czyżby miała cichego wielbiciela? Czyli rzeczywiście nie musiała go szukać. To on znalazł ją.