- promocja
Zamknięte drzwi - ebook
Zamknięte drzwi - ebook
Niektóre drzwi są zamknięte z jakiegoś powodu...
Podczas gdy jedenastoletnia Nora odrabiała lekcje w swoim pokoju, jej ojciec dokonywał w piwnicy koszmarnych zbrodni. Dramat mordowanych kobiet przerwało pojawienie się w domu policji.
Mija dwadzieścia sześć lat. On odsiaduje wyrok, ona odnosi sukcesy w chirurgii, prowadząc spokojne, samotne życie pod nowym nazwiskiem. Nikt nie wie, że jest córką seryjnego mordercy.
Któregoś dnia lekarka dowiaduje się, że jedna z jej pacjentek została zamordowana. W ten sam charakterystyczny i przerażający sposób, w jaki swoje ofiary zabijał jej ojciec.
Ktoś wie, kim jest Nora. Ktoś chce, żeby wzięła na siebie odpowiedzialność za tę niewyobrażalną zbrodnię. Ale ona nie jest morderczynią jak jej ojciec. Policja nie ma dowodów na to, że zrobiła coś złego.
Pod warunkiem, że nie zajrzy do jej piwnicy.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67461-35-1 |
Rozmiar pliku: | 654 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dokładnie dwadzieścia sześć lat temu Aaron Nierling został aresztowany w swoim domu w Oregonie.
Większość ludzi znała Nierlinga jako uczciwego obywatela. Miał stałą pracę oraz był oddanym mężem i ojcem – człowiekiem rodzinnym. Nigdy w życiu nie dostał chociażby mandatu za złe parkowanie. Z całą pewnością nigdy nie miał problemów z prawem.
Jednakże, po anonimowym donosie, za zamkniętymi drzwiami położonego w piwnicy warsztatu Aarona Nierlinga policja odkryła szczątki dwudziestopięcioletniej Mandy Johansson.
Ponadto w stojącym tam kufrze odnaleziono kości siedemnastu innych ofiar, zgłoszonych jako osoby zaginione na przestrzeni ostatniej dekady. W trakcie policyjnego śledztwa łączono Nierlinga z co najmniej dziesięcioma innymi morderstwami z ostatnich dwudziestu lat, ale nie znaleziono żadnego kryminalistycznego dowodu, który mógłby to potwierdzić.
Aby uniknąć kary śmierci, Nierling poszedł na ugodę i obecnie odbywa karę osiemnastu wyroków dożywocia w zakładzie karnym o zaostrzonym rygorze. Jego żona została oskarżona o współudział w morderstwach, ale zabiła się w areszcie, zanim stanęła przed sądem.
Artykuły w prasie ogłosiły Aarona Nierlinga geniuszem, który skutecznie unikał policji i FBI przez ponad dwie dekady, zanim został ostatecznie schwytany. Jest wyjątkowo charyzmatyczny i czarujący – przynajmniej gdy chce taki być. Jest narcyzem i psychopatą, który bez śladów wyrzutów sumienia prawdopodobnie zabił co najmniej trzydzieści kobiet. Jest niepoczytalny. Jest potworem.
Jest również moim ojcem.ROZDZIAŁ 1
Ktoś mnie obserwuje.
Czuję to. To bez sensu, że człowiek jest w stanie czuć czyjeś spojrzenie na swej potylicy, ale w jakiś sposób ja właśnie to czuję. Mam wrażenie mrowienia zaczynające się na czubku głowy i pełznące w dół do nasady karku, a następnie spływające po moim kręgosłupie.
Przyszłam do tego baru sama. Lubię być sama – zawsze lubiłam. Gdy tylko miałam wybór. Zawsze stawiałam na własne towarzystwo. Nawet gdy idę do restauracji, nawet gdy jestem otoczona gwarem ludzi rozmawiających ze sobą, wolę siedzieć sama.
Przed sobą mam swój ulubiony drink – Old Fashioned. Nocami nie mam ochoty wracać prosto do domu, zawsze przychodzę do Christopher’s. Lokal jest ciemny i intymny, z dymem papierosowym nad barowymi ladami. Zazwyczaj jest też prawie pusty, a barmani są przystojni. Czasami zajmuję miejsce w loży, ale dziś siedzę przy barze, ze wzrokiem wbitym w szklankę, obserwując pojedynczą, powoli znikającą kostkę lodu, a uczucie mrowienia na mojej głowie się nasila.
Niewyraźnie słyszę telewizor rozbrzmiewający w tle. Zazwyczaj wyświetlają rozgrywki sportowe. Ale dziś włączony jest teleturniej. Ekran wypełnia twarz prowadzącego, gdy ten czyta pytanie z trzymanej przed sobą karty.
Który przyjaciel Charles’a de Gaulle’a był premierem Francji przez większość lat 60.?
Odwracam się, próbując złapać tego, kto się na mnie gapił, na gorącym uczynku. Bez powodzenia. Są za mną ludzie, ale nikt nie patrzy na mnie. A przynajmniej nikt nie patrzy na mnie w tym momencie.
To pewnie coś niewinnego. Może mężczyzna myślący o postawieniu mi drinka. Może ktoś, kto rozpoznaje mnie z pracy.
To wcale nie znaczy, że jest to ktoś, kto wie, kim naprawdę jestem. Nigdy tak nie jest. Dziś mam pewnie paranoję, bo to dwudziesta szósta rocznica dnia, w którym zmieniło się całe moje życie.
Dnia, w którym odkryli, co było w naszej piwnicy.
– W porządku, doktorko?
Barman pochyla się w moją stronę, jego umięśnione przedramiona balansują na lekko lepkim blacie. To nowy barman – widziałam go tylko kilka razy. Jest nieco starszy niż poprzedni facet, może po trzydziestce, jak ja.
Chwytam kołnierzyk mojego fartucha. Zaczął nazywać mnie „doktorką” właśnie z jego powodu. Co jest, w rzeczy samej, trafnym przypuszczeniem – jestem chirurgiem. Ponieważ jestem kobietą, większość ludzi na widok medycznego uniformu myśli, że pracuję jako pielęgniarka, ale on postawił na lekarkę.
Mój ojciec jest prawdopodobnie dumny, jeśli o tym wie. Jeżeli jest zdolny do jakichkolwiek emocji lub uczuć, duma jest z pewnością jednym z nich – to było jasne od czasu jego procesu. Sam zawsze chciał być chirurgiem, ale nie miał wystarczających wyników w nauce. Może gdyby został chirurgiem, powstrzymałoby go to od robienia rzeczy, które ostatecznie robił.
– W porządku. – Przesuwam palcem po krawędzi szklanki. – Wszystko w porządku.
Unosi brew.
– Jak drink? Jak się spisałem?
– Dobrze.
To niedopowiedzenie. Spisał się perfekcyjnie. Obserwowałam, jak ułożył kostkę cukru na dnie szklanki – nie wsypał po prostu saszetki cukru do drinka, jak robią to niektórzy inni barmani. Dodał idealną ilość bittersa. I nie musiałam zaznaczać, aby nie dolewał wody gazowanej.
– Muszę przyznać – mówi – że nie spodziewałem się, że zamówisz Old Fashioned. Nie wyglądasz na ten typ.
– Mmm. – Staram się, aby mój głos nie wykazywał żadnego zainteresowania, tak aby sobie poszedł i zostawił mnie w spokoju. Nie powinnam była siadać przy barze. Ale, mówiąc szczerze, tutejsi barmani rzadko kiedy są tacy rozmowni.
Uśmiecha się rozbrajająco.
– Myślałem, że zamówisz Cosmopolitana albo szprycera z lemoniadą, albo coś takiego.
Gryzę policzek, aby powstrzymać się od odpowiedzi. Kocham pić Old Fashioned. To mój drink, odkąd miałam dwadzieścia jeden lat, może nawet trochę przed tym, jeśli mam być szczera. Jest ciemny i mocno alkoholowy, lekko słodki i lekko gorzki. Biorę łyk i rozdrażnienie gadatliwym barmanem wyparowuje.
– W każdym razie – barman rzuca mi ostatnie przeciągłe spojrzenie – zawołaj mnie, gdybyś potrzebowała czegoś jeszcze.
Obserwuję, jak się oddala. Przez ułamek sekundy. Pozwalam sobie docenić mięśnie, które zarysowują się pod jego koszulką. Jest atrakcyjny w nienachalny sposób, ze swoimi brązowymi włosami i łagodnymi brązowymi oczami. Zarost na jego twarzy raczej nie wystarcza, by określić to coś mianem brody. Facet jest bardzo nieokreślony – to ten rodzaj gościa, którego nie dostrzeżesz w szeregu innych. Typ, którym był mój ojciec.
Odliczam na palcach liczbę miesięcy, odkąd w moim domu był mężczyzna. Potem zaczynam liczyć lata. Właściwie wchodzimy już w kategorię dekady. Straciłam rachubę, co samo w sobie jest niepokojące. Ale nie jestem zainteresowana randką z przystojnym barmanem ani nikim innym. Dawno temu zdecydowałam, że związki nie będą już częścią mojego życia. Kiedyś przysparzało mi to smutku, ale zaakceptowałam fakt, że tak jest lepiej.
Znowu unoszę drinka i kręcę płynem po wewnętrznych ściankach szklanki. Wciąż mam to pełzające po karku uczucie, jakby ktoś mnie obserwował. Ale może nie jest to prawda. Może to wszystko jest w mojej głowie.
Dwadzieścia sześć lat. Nie mogę uwierzyć, że minęło już tyle.
Prowadzący teleturniej przerywa moje myśli, odrywam oczy od drinka.
Który seryjny morderca był powszechnie znany jako Handyman?
Barman zerka na ekran i rzuca bezceremonialnie:
– Aaron Nierling.
Dziś mój ojciec jest odpowiedzią w teleturnieju. Może tak być z powodu rocznicy jego aresztowania, ale najprawdopodobniej to przypadek. Nie ma znaczenia, ile lat minie, bo to, co zrobił, nigdy nie będzie zapomniane. Zastanawiam się, czy ogląda. Kiedyś lubił teleturnieje. Czy może tam oglądać telewizję? Nie jest pewne, na co mu pozwalają w więzieniu. Nie rozmawiałam z nim, odkąd zabrała go policja.
Mimo to co tydzień pisze do mnie list.
Wyganiam z głowy myśli o ojcu, upijając łyk drinka i pozwalając miłemu, ciepłemu uczuciu rozejść się po ciele. Barman wyciera ladę po drugiej stronie baru, jego mięśnie napinają się pod koszulką. Zatrzymuje się na chwilę, aby spojrzeć na mnie – i mruga.
Hmm. Może mój narzucony samej sobie celibat nie jest wcale takim wspaniałym pomysłem. Czy zabiłaby mnie jedna noc dobrej zabawy? Założenie czegoś innego niż fartuch lekarski? Albo pozwolenie moim czarnym włosom opaść swobodnie, zamiast spinania ich w ciasny koczek, który sprawia, że moje mieszki włosowe krzyczą z bólu.
– Doktor Davis? To pani?
Na dźwięk głosu zza moich pleców wspaniałe ciepłe uczucie po wypitej whisky natychmiast znika. Miałam rację. Ktoś patrzył na mnie. Chciałabym być w błędzie ten jeden jedyny raz. Wszystko, czego dziś chciałam, to trochę spokoju i ciszy.
Przez dobre dwie sekundy rozważam, aby się nie odwracać. Udawać, że tak naprawdę nie jestem doktor Norą Davis. Że jestem jakąś inną kobietą w zielonym fartuchu, która, tak się składa, wygląda jak doktor Davis.
Ale przynajmniej nie nazwał mnie Norą Nierling. Nikt nie nazwał mnie tak od bardzo, bardzo dawna. I zamierzam utrzymać ten stan rzeczy.
Mężczyzna stojący za mną jest po pięćdziesiątce, niski i krępy. To na pewno pacjent. Nie przypominam sobie jego nazwiska, ale pamiętam wszystko inne. Przyjechał do szpitala z gorączką i bólem brzucha. Zdiagnozowano zapalenie pęcherzyka żółciowego. Próbowaliśmy usunąć go laparoskopowo, ale w połowie zabiegu musiałam zmienić zabieg na otwartą operację. Dlatego wiem, że gdyby uniósł koszulę ponad swój wystający bebech, ukazałaby się przekątna blizna biegnąca przez prawą górną część brzucha. Zapewne dobrze już zagojona.
– Doktor Davis! – Mężczyzna uśmiecha się do mnie promiennie, pokazując szereg żółtych, nieco zepsutych zębów. – Przypatrywałem się i nie byłem pewny, ale… To pani. O ja cię, nie spodziewałem się spotkać pani w takim miejscu jak to.
Co taka miła dziewczyna jak ty robi w takim miejscu? Przynajmniej nie skomentował mojego Old Fashioned.
– No tak, cóż – mamroczę.
Chciałabym, aby się przedstawił. Czuję się w tej sytuacji niekorzystnie. Mam doskonałą pamięć do wielu rzeczy – mogłabym z zamkniętymi oczami narysować każdą żyłkę dostarczającą krew do jelit – ale nazwiska ludzi nie są jedną z nich. Docieram do głębin swojego mózgu, jednak w tej kwestii znajduję tam pustkę.
– Hej, kolego! – woła mężczyzna do barmana. – Drink dla doktor Davis na mój koszt! Ta kobieta ocaliła moje życie!
– Nie ma potrzeby – mamroczę. Ale już za późno. Bezimienny pacjent wygodnie rozsiada się obok mnie na barowym stołku, mimo że czuję, iż brak makijażu i fartuch, któremu niewiele brakuje, by przypominał worek na ziemniaki, nie wyglądają zapraszająco.
– To mi zrobiła! – obwieszcza i unosi rąbek koszuli. Jego brzuch jest pokryty szorstkimi, ciemnymi włosami, ale wciąż można dojrzeć bladą bliznę tam, gdzie go rozcięłam. Dokładnie tak, jak pamiętam. – Dobra robota, no nie?
Uśmiecham się lekko.
– Jest pani bohaterką, doktor Davis – mówi. – To znaczy, czułem się tak źle…
I zaczyna z dumą opowiadać swoją historię wszystkim w zasięgu ucha. O tym, jak ocaliłam mu życie. Myślę, że można by o tym dyskutować. Tak, to ja usunęłam jego zainfekowany pęcherzyk żółciowy, ale pewnie niektórzy do końca by się upierali, że infekcję wyleczą dożylne antybiotyki i dren poprzedzone radiologią interwencyjną. Niekoniecznie uratowałam mu życie.
Mężczyzna się nie zniechęca. Tak, z sukcesem przeprowadziłam operację, on całkowicie wydobrzał i wygląda zdrowo, z wyjątkiem uzębienia.
– Imponujące – zauważa barman, gdy tajemniczy pacjent kończy długi wykaz mych wyczynów. Na jego ustach tańczy rozbawiony uśmiech. – Prawdziwa z ciebie bohaterka, doktorko.
– Tak, cóż. – Wychylam resztki mojego Old Fashioned. – To moja praca.
Podnoszę się niepewnie ze stołka. Gdyby ktoś mnie oglądał, mógłby się zastanawiać, czy nie jestem zbyt pijana, by prowadzić. Ale powód, z którego się trzęsę, nie ma z alkoholem nic wspólnego.
Dziś mija dwadzieścia sześć lat. Mam czasami wrażenie, jakby to było wczoraj.
– Uciekam. – Grzecznie uśmiecham się do dawnego pacjenta. – Dziękuję za drinka.
– Och. – Twarz mężczyzny się zmienia, jakby miał nadzieję, że zostanę tu kolejną godzinę, by rozmawiać o jego zainfekowanym pęcherzyku żółciowym. – Naprawdę już jedziesz?
– Obawiam się, że tak.
– Ale… – Patrzy na moją pustą szklankę i stuka pulchnymi palcami o blat. – Myślałem, że postawię ci kolejnego drinka. Może kolację. Wiesz, w ramach podziękowania.
I teraz kolejny drobiazg związany z tym mężczyzną do mnie wraca. Gdy dziękował mi podczas wizyty kontrolnej, położył mi rękę na kolanie. Ścisnął je, zanim się odsunęłam. Odwaliła pani kawał dobrej roboty, doktor Davis. Oczywiście wciąż nie pamiętam jego cholernego nazwiska.
– Nie ma potrzeby – mówię. – Pański ubezpieczyciel już mi zapłacił.
Drapie się po szyi, po czerwonej łatce, która jest raną po goleniu. Próbuje wskrzesić swój uśmiech.
– No dalej, doktor Davis… Noro. Taka ładna kobieta jak ty nie powinna siedzieć sama w barze.
Uprzejmy uśmiech zniknął z mej twarzy.
– Jestem zadowolona i idę do domu, bardzo dziękuję.
– No weź. – Puszcza mi oczko. Teraz dostrzegam, że jeden z jego zepsutych siekaczy jest ciemnobrązowy, prawie czarny. – Będzie fajnie. Zasługujesz na miły wieczór.
– Właśnie tak. – Przewieszam torebkę przez ramię. – I dlatego idę do domu.
– Powinnaś się zastanowić. – Próbuje złapać moją rękę, ale go odtrącam. – Mogę ci wiele pokazać, Noro.
– Szczerze w to wątpię.
Wszelka sympatia znika z jego twarzy. Oczy mu się zwężają.
– Ach, rozumiem. Jesteś zbyt dobra, by spędzić pięć minut na rozmowie przy barze z jednym ze swoich pacjentów.
Zaciskam palce na pasku od torebki. Cóż, szybko poszło. Będę musiała powiedzieć Harper, aby nie zapisywała już tego mężczyzny do naszej kliniki. A, wróć, nie mogę tego zrobić. Wciąż nie znam jego nazwiska.
– Przepraszam. – Surowy głos barmana przerywa naszą konwersację. – Doktorko, czy ten mężczyzna ci się naprzykrza?
Henry Callahan. Tak się nazywa – wraca to do mnie jak uderzenie w twarz. Wzdycham z ulgą.
Callahan mierzy wzrokiem barmana, dostrzegając jego wzrost, mięśnie przedramion i bicepsy. Marszczy brwi.
– Nie, właśnie wychodzę.
– Dobrze.
Callahanowi udaje się szturchnąć mnie w ramię, gdy potyka się, zmierzając w stronę drzwi. Zastanawiam się, ile drinków wypił, zanim do mnie podszedł. Prawdopodobnie o jeden za dużo – kto wie, czy w ogóle rano będzie pamiętał to wszystko.
Henry Callahan. Pierwsze, co zrobię rano, to powiem Harper. Nie jest już mile widziany w mojej klinice.
Zerkam z powrotem na moją pustą szklankę. Wygląda na to, że stary dobry Henry koniec końców nie kupił mi tego drinka. Sięgam po torebkę, by za siebie zapłacić, ale barman potrząsa głową.
– Na koszt firmy – mówi.
Wysuwam brodę.
– Chciałabym zapłacić.
– Cóż, a ja chciałbym postawić drinka kobiecie, która ocaliła facetowi życie.
Łagodne brązowe oczy barmana spoglądają na mnie. Wyraz jego twarzy jest dziwnie znajomy. Czy ja go już gdzieś widziałam?
Odwzajemniam spojrzenie, wpatrując się w jego przystojne rysy, próbując go jakoś skojarzyć. Nie mógł być pacjentem. Jest dużo młodszy od większości ludzi, których przyjmuję, no i pamiętam każdego, kogo biorę pod nóż – jak Henry’ego Callahana – nawet jeśli nie od razu przypominam sobie, jak się nazywał.
Czy my się skądś znamy? Pytanie mam już na czubku języka, ale go nie zadaję. Pewnie się mylę. To był dziwny wieczór, delikatnie mówiąc. Marzę już tylko, by iść do domu.
– OK – mówię ostatecznie. – Dzięki za drinka.
Przechyla głowę.
– Czy wszystko w porządku? Odprowadzić cię do samochodu?
– Nic mi nie będzie – mówię.
Zerkam na parking baru. Moje auto zaparkowane jest tuż pod latarnią, rzut beretem stąd. Widzę, jak Henry Callahan wsiada do swojego samochodu – małego niebieskiego dodge’a z dużym wgnieceniem na tylnym błotniku. Ramiona mi się rozluźniają, gdy patrzę, jak odjeżdża.
Mrowiące uczucie na karku przeszło, ale zamiast tego zrobiło mi się lekko niedobrze. Staram się to od siebie odepchnąć. Nie martwię się Henrym Callahanem. Po tych wszystkich rzeczach, które w życiu widziałam, niewiele może mną wstrząsnąć.
Jednak siedzę przy barze kilka dodatkowych minut, aby mieć pewność, że odjechał.ROZDZIAŁ 2
Jeżdżę ciemnozieloną toyotą camry. To dobry, sensowny samochód w sensownym kolorze, bez zadraśnięcia czy wgniecenia. Mój wspólnik, doktor Philip Corey, kupił w zeszłym roku czerwoną teslę. Gdy nazwałam ją „samochodem na kryzys wieku średniego”, Philip tylko mrugnął do mnie. Kocha zabierać ją na autostradę i pruć przed siebie. Gdy wsiadasz do auta z Philipem, kładziesz na szali własne życie.
Ja nie mam kryzysu wieku średniego. Jedyne, czego potrzebowałam, to pojazd, którym dojadę od punktu A do punktu B z możliwie najmniejszą liczbą fanfar.
Na parkingu przy Christopher’s jest niemalże cicho, gdy wślizguję się na fotel kierowcy w mojej camry. Uruchamiam silnik, a muzyka klasyczna wypełnia samochód. Nokturn cis-moll Chopina. Grałam kiedyś na fortepianie i nauczyłam się tego utworu na koncert w szkole średniej. Mam wrażenie, że od tamtej pory minęła wieczność. Nie dotknęłam klawiszy fortepianu od co najmniej dekady.
Wyjeżdżam na drogę. Jest spokojnie, jak zawsze nocami w środku tygodnia. Rozluźniam stopę na pedale gazu i jadę bocznymi drogami, jak zazwyczaj, gdy wracam do domu.
Po jakichś dwóch minutach jazdy zauważam za sobą reflektory.
To nie musi czegokolwiek oznaczać. Jedzie sobie za mną samochód. No i co? Jednak zazwyczaj jestem jedyną osobą jadącą tymi bocznymi drogami o tej porze. Najczęściej jestem tylko ja i gwiazdy. I może księżyc, w zależności od pory miesiąca.
Do tego samochód jedzie bardzo blisko za mną. Jadę co najmniej dziesięć mil powyżej dozwolonej prędkości, a reflektory są najwyżej dwie długości samochodu za mną. Gdybym gwałtownie hamowała, na pewno wbiłyby mi się w tył.
Podejrzewam, że ten samochód może celowo za mną jechać. Ale jest tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać.
Zbliżam się do rozwidlenia na drodze. Włączam migacz w lewo. Gdy podjeżdżam do skrzyżowania, skręcam w lewą stronę. Ale w ostatniej sekundzie zbaczam w prawo.
Oczy mam cały czas wbite w lusterko wsteczne. Patrzę, jak światła za mną skręcają w lewo, gdy ja odbijam w prawo. I wtedy jadący za mną samochód wpada w poślizg. Auto cofa, a potem skręca w prawo na rozwidleniu.
Z trudem łapię oddech i ściskam kierownicę. Ten samochód zdecydowanie jedzie za mną. Ten skurwysyn za mną jedzie.
Kiedy zastanawiam się nad kolejnym ruchem, przez głowę przelatuje mi myśl. Ta, która zwykle mnie nachodzi, gdy znajduję się w trudnych sytuacjach: Co zrobiłby mój ojciec?
Zawsze mam tę myśl, choć bardzo się staram, by tak nie było. Nie chcę wiedzieć, co zrobiłby mój ojciec. I zdecydowanie nie chcę robić tej samej rzeczy, którą on by zrobił. Koniec końców, spędza on właśnie osiemnaście wyroków dożywocia w więzieniu. To nie do końca coś, do czego chciałabym dążyć.
W kieszeni mam telefon. Mogłabym połączyć się przez Bluetooth i zadzwonić na policję. Mogłabym podać im swoją lokalizację i powiedzieć, że jeździ za mną samochód. Ale tego nie robię.
Na następnym zakręcie zazwyczaj zjeżdżam w prawo i jadę do domu. Zamiast tego zbaczam w lewo. Samochód z tyłu skręca razem ze mną. Światła reflektorów zalewają moje auto, gdy ten drugi się przybliża. Nawet nie próbuje ukryć faktu, że mnie śledzi. Dwie długości samochodu stały się teraz jedną długością. Jedzie mi na zderzaku.
I wtedy widzę swój cel tuż przed sobą. Miejscowy posterunek policji.
Zjeżdżam na parking. Oczy utkwione mam w lusterku wstecznym, czekając, czy kierowca będzie mieć czelność podążać za mną na parking przy posterunku. Ale zamiast tego światła znikają z widoku w lusterku, tak jak podejrzewałam. Parkując na wyznaczonym do tego miejscu, widzę samochód, który jechał za mną cały czas.
To niebieski dodge z dziurą w tylnym zderzaku.
Siedzę na parkingu policyjnym przez kolejne dziesięć minut, obserwując drogę, upewniając się, że samochód, który za mną jeździł, już dawno odjechał. To nie jest miejsce, w którym lubię być. Pamiętam pierwszy raz, kiedy odwiedziłam posterunek policji. Miałam jedenaście lat. Mój ojciec właśnie został aresztowany. Policja miała do mnie mnóstwo pytań.
Noro, od jak dawna twój tata miał warsztat w piwnicy?
Noro, czy twoja mama kiedykolwiek tam schodziła?
Noro, czy w waszym domu są jakieś ukryte pomieszczenia?
Inna kobieta pewnie wmaszerowałaby na posterunek. Poprosiła o eskortę do domu. Zgłosiła Henry’ego Callahana za śledzenie. Ale mi nie przysporzy to nic dobrego. A myśl o wejściu do budynku policji sprawia, że czuję się fizycznie chora. Po wszystkim tym, co przeszłam na posterunku lata temu, nie chcę tam wchodzić już nigdy więcej.
Jakkolwiek by było, szybkie sprawdzenie mnie ujawni, kim dokładnie jestem. A tego nie potrzebuję.
Po dziesięciu minutach czuję satysfakcję, że Callahan nareszcie odjechał. Na pewno, bo gdy wracam na drogę, jest cicha i pusta jak zawsze. Zajmuje mi kolejne piętnaście minut, aby dotrzeć do mojego przytulnego, dwukondygnacyjnego domu w Mountain View. Agent nieruchomości powiedział, że dom jest idealny dla małej rodziny, ale mieszkam tu sama. Był czas, kiedy myślałam, że nie zawsze będę tu tylko ja, ale z perspektywy czasu widzę, że było to myślenie błędne.
Na piętrze są dwie sypialnie i używam drugiej z nich jako domowego biura łamane przez pokój dla gości. Pralka i suszarka są w piwnicy. Gdy Philip przyszedł z wizytą niedługo po tym, jak kupiłam ten dom, zmarszczył nos i skomentował, że stać mnie na coś lepszego. Tak, stać, ale jestem tu szczęśliwa. Co ja, u licha, robiłabym, kręcąc się sama po domu z pięcioma sypialniami? Nie będę mieć przecież dzieci, którymi mogłabym te pokoje wypełnić.
Wchodzę przez wejście garażowe. Trzaśnięcie drzwi odbija się echem, a gdy dźwięk wygasa, w domu zapada głucha cisza. Stoję tam przez chwilę, ściskając klucze w prawej ręce.
– Kochanie, wróciłam! – wołam.
To śmieszne, bo przecież mieszkam sama.
Stoję jeszcze moment, słuchając echa moich słów rozbijającego się po pokoju. Martwię się czasem tym samotnym mieszkaniem. Gdyby ktoś wszedł do mojego domu i czekał tu na mnie, kto by o tym wiedział?
Ale to bezpieczna okolica. Zazwyczaj nie przejmuję się takimi sprawami.
Umieram z głodu. Gdybym nie musiała uporać się z Henrym Callahanem próbującym mnie wystraszyć, wstąpiłabym po burgera do In-N-Out w drodze do domu – to część kampanii zmierzającej do padnięcia trupem na serce przed pięćdziesiątką. Ale straciłam swoją szansę, więc idę do kuchni sprawdzić, co jest w zamrażarce. Potrzebuję jakiegoś jedzenia, by wchłonęło whiskey. A po nim może więcej whiskey, by wchłonęła jedzenie.
Nie, naprawdę nie powinnam. Robi się późno, a ja muszę wstać bladym świtem, by od rana operować. Zazwyczaj nie potrzebuję zbyt dużo snu, ale moje powieki zaczynają robić się coraz cięższe.
Gdy otwieram szafkę kuchenną, słyszę stuknięcie. Potem kolejne.
Ktoś próbuje wejść przez tylne drzwi.
Stuk.
Czekałam przy posterunku przynajmniej dziesięć minut. Henry Callahan odjechał. Nie podążał za mną do domu – jestem tego pewna. Patrzyłam w lusterko wsteczne cały czas i nie widziałam za sobą żadnego auta. Zauważyłabym nawet, gdyby jechał z wyłączonymi światłami. Jestem bardzo spostrzegawcza.
Patrzę przez okno, ale jedyne, co widzę, to ciemność. Nikogo tam nie ma.
Jak już mówiłam, mieszkam w bardzo bezpiecznej okolicy. W pobliżu mieszkają prawie same młode rodziny, profesjonaliści skazani na sukces. Choć nie wiem z całą pewnością, bo nie skorzystałam z żadnej okazji, aby poznać kogokolwiek z nich. Nie znam nazwiska żadnej osoby mieszkającej w promieniu mili ode mnie, ale podejrzewam, że kilkoro z nich rozpoznałabym z widzenia.
Wyobrażam sobie, co by powiedzieli, gdyby kiedykolwiek coś mi się stało. Była miła. Cicha. Trzymała się na uboczu. Zawsze tak mówią.
Stuk.
Wracam do szafki nad zlewem. Otwieram szarpnięciem i odnajduję to, czego szukałam, a potem wracam pod tylne wejście. Ostatni raz rzucam okiem przez okno, aby potwierdzić, że nikogo tam nie ma. Potem przekręcam zamek i szeroko otwieram drzwi.
Natychmiast zaczyna się miauczenie. Pod nogami mam czarną kotkę, która pociera nogawkę moich spodni swoją czarną, włochatą główką. Potem patrzy na mnie z nadzieją.
– Już, już, już – mówię.
Z trzaskiem otwieram wyjętą z szafki kuchennej puszkę kociego jedzenia i opróżniam jej zawartość do małej miseczki, którą wystawiam za tylne drzwi. Ten kot nie jest moim kotem. To włóczęga. Powinnam pewnie zadzwonić do schroniska dla zwierząt albo czegoś w tym stylu, ale zamiast tego kupiłam zgrzewkę kociego żarcia. I teraz, najwyraźniej, dokarmiam kota.
Obserwuję kotkę wychłeptującą zmielonego kurczaka za sześćdziesiąt centów. Jest tak absurdalnie wdzięczna zawsze, gdy ją karmię. Może nawet wdzięczniejsza niż Callahan był za ocalenie mu życia.
Mój ojciec by tego nie zrobił. Nie nakarmiłby bezpańskiego kota. Nigdy nie uratował nikomu życia.
Patrzę na jedzącą kotkę jeszcze przez kilka sekund, potem zatrzaskuję tylne wejście. I zamykam je na klucz.
Dziesięć minut później usadawiam się przy kuchennym stole z odmrożonym obiadem i laptopem. Loguję się do elektronicznego rejestru naszej kliniki. Przeglądam jakieś wyniki laboratoryjne, po czym przyłapuję samą siebie na szukaniu akt medycznych Henry’ego Callahana.
Jest dokładnie tak, jak pamiętam. Kamienie żółciowe. Wymagane usunięcie pęcherzyka żółciowego. Operacja laparoskopowa zmieniona na otwartą cholecystektomię. Brak powikłań pooperacyjnych, rutynowa rekonwalescencja.
Potem klikam na zakładkę z danymi osobowymi. Potwierdza ubezpieczenie medyczne Callahana. Osobą pierwszego kontaktu jest jego brat, co oznacza, że nie jest żonaty. Prawdopodobnie mieszka sam. A pod wszystkimi numerami telefonów jest jego adres.
Mieszka w San Jose, w podejrzanej okolicy. Wygląda na to, że w domu jednorodzinnym. Zupełnie niedaleko stąd.
Mogłabym być tam w ciągu dwudziestu minut.
Hmm.
Potrząsam głową i zamykam laptop z trzaśnięciem. Chwytam wodę i piję zachłannie. Wolałabym pić Old Fashioned, ale woda musi wystarczyć.
Sterta poczty, którą odnalazłam pod frontowymi drzwiami, piętrzy się schludnie ułożona na środku stołu. Odpycham laptop na bok i wertuję listy. Dwa pierwsze to rachunki – zaskakuje mnie, że wciąż przychodzą, mimo że wszystkie media opłacam online. Kolejny to zaproszenie do wsparcia donacją ruchu politycznego. Ta, jasne. Potem katalog z piekarni, prezentujący wybór różnorodnych wypieków.
A ostatni list jest od mojego ojca.
Wsysam powietrze, wpatrując się w wyraźne, czarne litery na tyle koperty. Zawsze miał bardzo ładne pismo. Wąskie i zwarte, każda litera takiej samej wysokości, jakby mierzył je linijką, a ślady długopisu wbijają się w papier tak, że zawsze pozostawią ślad na kartce ze spodu. Zastanawiam się, czy listonosz kiedykolwiek zauważył nazwisko nadawcy. Jeśli tak, pewnie pomyślał, że to żart. Przynajmniej list zaadresowany jest do Nory Davis. Nie byłam Norą Nierling od niemalże dwudziestu sześciu lat.
Pisze do mnie te listy co tydzień od dnia, w którym go aresztowano. Nie wiedziałam o nich nic przez długi czas. Babcia je wyrzucała. Ale gdy wyjechałam do college’u, listy przyszły bezpośrednio do mnie.
Co ma mi do powiedzenia? Co mógłby powiedzieć?
Ciekawe, czy myśli o mnie. Czy martwi się o mnie. Mama się o mnie martwiła, gdy byłam dzieckiem, ale już od dawna jej nie ma. Już nikt o mnie nie myśli ani się o mnie nie martwi. Nie tak prawdziwie. Philip może martwić się odrobinę, bo jeśli coś mi się stanie, kto zastąpiłby go przy pacjentach, gdyby jechał na wakacje? Ale nie martwi się w jakikolwiek inny, szczery sposób.
Gapię się na list przez dłuższy czas. Tak, jak robię to co tydzień.
I jak co tydzień rwę go na pół, a potem jeszcze raz na pół i wrzucam kawałki do kosza na śmieci.
Szczęśliwej rocznicy, tato.
Ciąg dalszy w wersji pełnej